Trzy pokolenia turlały się solidarnie po dywanie. To był dobry czas wzajemnego zarażania się aktywnością

Nigdy nie byłam typem sportowca, w szkole nie lubiłam wuefu. Kiedy dorosłam, mój zapas aktywności wyczerpywały praca, dom, ogród, działka, zakupy, dziecko, mąż i pies. Mijając oświetlone witryny siłowni, z politowaniem patrzyłam na ludzi podskakujących niczym chomiki w blasku monitorów.

Pierwszy raz na serio pomyślałam o ćwiczeniach w 2001 roku, kiedy na kilka miesięcy wysiadł mi błędnik. Gdy tylko odzyskałam jaką taką równowagę, rozejrzałam się za czymś, co mogłoby wzmocnić moją stabilizację. Padło na belly dance, czyli taniec brzucha, który wszedł mi w krew jak masmoudi kabir. Pokochałam taniec, byłam szczęśliwa.

Nagle, po 10 latach, uraz ręki odsunął mnie z choreografii zespołu. Byłam załamana. Złapałam starą rakietę syna i nie chcąc pokonana opuścić sceny, po kilku lekcjach dołączyłam do tenisowego debla w grupie 80+. Grupa działała przy Towarzystwie Przyjaciół Uniwersytetu Warszawskiego i, o zgrozo, zawodnicy wygrywali ze mną bez najmniejszej zadyszki! Byli cudownie cierpliwi i zaraźliwie aktywni, więc zaczęłam wyjeżdżać z nimi na kajaki, narty, nordic i górskie szlaki.

Nagle przy wyciągu w Austrii mój plan runął. Roztrzaskałam sobie kolano. Zawzięłam się i dopingowana przez grupę, osiągnęłam w końcu pełny zakres zgięcia, choć z bólu o mało nie powypadały mi plomby. Niestety przeciążenia kręgosłupa sprawiły, że dopadła mnie rwa kulszowa. Potem doznałam kontuzji stopy. W rezultacie zamiast grać na korcie, wyłam z bólu, leżąc na podłodze. Minęły miesiące, zanim stanęłam na nogi bez cierpienia.

Moje 60+ zastało mnie nad morzem w Dębkach. Trafiłam tam w roli babci rocznego wnuka. Na plaży zorientowałam się, że młodzież zabrała także dmuchaną deskę z wiosłem. Tak odkryłam… stand up paddle. Najpierw tylko obserwowałam w słońcu, jak towarzystwo doświadczonych kitesurferów ze śmiechem wpada do morza. Spytałam, czy mogę spróbować. Usłyszałam: „Mama, daj spokój. Lepiej wyjdź na spacer, pochodź sobie”. Uparłam się, że chcę spróbować. Syn uległ, dał mi deskę i udzielił kilku rad. Odepchnęłam się i powoli stanęłam na desce. Dawno nie czułam takiej satysfakcji! Oto efekt wielu godzin wylewania potu na salach rehabilitacyjnych i determinacji w domowym zaciszu. Syn aż pobiegł po kamerę i dumny dokumentował mój wyczyn, a ja po pierwszym sezonie regularnego supowania zostałam superką.

Zimą zdjęłam ze strychu narty i pokonując lęk, poszusowałam na niebieskie stoki. Euforii dopełnił powrót na korty w pierwszym dniu Nowego Roku 2020. Szło jak po maśle i nagle świat w trwodze stanął. Wykupiony karnet na korty i opłacona kajakowa majówka przepadły. Ale superki nie pękają, więc gdy w marcu moja rodzina potrzebowała schronienia przed zamknięciem w bloku, gościnnie przyjęłam ich pod swój dach. Stary dom z dużym ogrodem pod lasem okazał się idealnym rozwiązaniem – i tak rozpoczęliśmy wspólną izolację.

Zaraz na początku zniosłam całą swoją broń do walki o sprawność. Trzeba było nas widzieć w rodzinnej akcji, gdy wywijaliśmy w salonie na rollerze, piłce i berecie czy z taśmami! Trzy pokolenia turlały się solidarnie po dywanie! To był dobry czas wzajemnego zarażania się aktywnością. Dzięki synowej poznałam zalety nieznanej mi jogi. Z kolei syn wyszperał na strychu rakietki do badmintona i zamiast w tenisa ziemnego graliśmy mecz za meczem w kometkę. Zawody strzeleckie, rzutki, wielkanocne wyścigi z jajkiem, kopanie piłki i huśtanie w ogrodzie, potem znowu dywan – i tak codziennie. Wspólna aktywność pozwalała nam rozładowywać napięcie związane ze stresem o zdrowie, pracę i przyszłość i zachować dobrą kondycję.

Czas epidemii był próbą. Nie tylko bliżej się poznaliśmy, lecz także zyskaliśmy nowe umiejętności i nawyki. Dzieci przejęły mój zwyczaj spędzania czasu na rozciąganiu się na podłodze. Podczas rodzinnych spotkań krzesła czy kanapa nie są już tak oblegane jak dawniej. Kiedy chcemy obejrzeć film, lądujemy wszyscy na podłodze, każdy sięga po coś dla siebie i zaczyna się pantomima, która przywraca elastyczność stawom zesztywniałym od siedzenia przy komputerze.

Gdy dwuletni wnuk przyjeżdża w odwiedziny, taszczy ze sobą roller i mówi: „Chodź, babcia, porolujemy się!”. A potem idą w ruch taśmy i berety. Kiedy kończymy i porozciągamy mięśnie, kładzie się z poważną miną na dywanie, wydając znajomą komendę: „A teraz relaks, babciu, oddychaj!”. Mój zmęczony kręgosłup doznaje ulgi, a serce rośnie, bo wiem, że to nie był stracony czas. Lekcje, które otrzymałam od życia, odrobiłam, a dzięki epidemii miałam czas i sposobność podzielić się zdobytym doświadczeniem i przekazać je bliskim.

Anna Nozderka, 62 lata, Warszawa