Czasem o wszystkim decyduje jeden mecz, ułamek sekundy

Rozmowa z Andrzejem Strejlauem, trenerem piłkarskim i komentatorem

Kiedy skończył pan osiemdziesiątkę, wielu ludzi gratulowało panu świetnej formy.

Tak, skończyłem 80 lat 19 lutego, tego samego dnia co Kopernik! Mimo dość podeszłego wieku jestem nadal aktywny i funkcjonuję całkiem sprawnie.

Ostatnio nawet, razem z kolegą, miałem przyjemność zagrać w szachy z samym Anatolijem Karpowem podczas symultany na Ursynowie. Dostałem od niego piękny wpis. Oczywiście przegraliśmy, ale jeden młody chłopiec zremisował! Grał też Korwin-Mikke, bo z niego jest dobry brydżysta i szachista. Ja nie grałem w szachy od 30 lat, ale chodziło mi o samą satysfakcję z pogrania z wielkim arcymistrzem. To jest wielki talent. Człowiek siedzi, zastanawia się nad posunięciem, a on pochodzi do szachownicy – rzut oka i wie, co zagrać. To wymaga ogromnego doświadczenia i wieloletniej pracy.

Pana kariera zawodnicza była związana nie tylko z piłką nożną, ale też z piłką ręczną.

To prawda. Na czwartym roku studiów byłem trenerem koordynatorem gier zespołowych w Warszawiance. Grałem wówczas w piłkę nożną w AWF przeciwko Warszawiance, za której wyniki odpowiadałem, a jednocześnie w piłkę ręczną – przeciwko AWF. Piłkę ręczną uprawiałem do ’64 roku, byłem w reprezentacji Polski w odmianie zarówno 11-osobowej, jak i 7-osobowej. Grałem początkowo w Varsovii, a następnie w Warszawiance, która wywodziła się właśnie z Varsovii. Warszawianka co rusz wchodziła do ligi i spadała, inni po prostu byli lepsi.

Marzec 1974 r., Łódź. Andrzej Strejlau podczas treningu piłkarskiej kadry narodowej
Ze zbiorów Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie

Następnie przerzucił się pan na piłkę nożną.

Kazimierz Górski ściągnął mnie do Gwardii Warszawa 15 lutego ’64 roku. Zdążyłem zagrać półtora meczu. W pierwszym wszedłem dopiero w drugiej połowie – to był mecz Warszawa–Berlin. Powinniśmy przegrać co najmniej pięć lub sześć zero, myśmy wygrali 1 : 0, w zasadzie po pojedynczej akcji. Cały czas musieliśmy się bronić – zresztą jak nasza reprezentacja Polski w wielu meczach. Ale taka jest piłka nożna. To był mecz z okazji 1 maja, święta klasy robotniczej. Graliśmy jako reprezentacja Warszawy, choć to była drużyna oparta na Gwardii Warszawa.

Karierę w Gwardii zakończyłem po siedmiu miesiącach. Lekarze zabronili mi dalszej gry z powodu choroby Scheuermanna. Podobno groził mi paraliż, nie wolno mi było nawet szybko chodzić, nie mówiąc o bieganiu. Tak twierdził świętej pamięci profesor Wajs.

Krótko mówiąc, jako młody człowiek nie nagrał się pan w piłkę nożną.

Jeżeli mówimy o lidze, to rzeczywiście się nie nagrałem. Ale wcześniej występowałem przez 10 lat w AZS AWF. I byłem królem strzelców! Dziesięć lat to niemało, a zdarzyło się, że musiałem rozegrać dwa mecze dziennie.

Dodam jeszcze, że w ’58 roku byłem mistrzem Warszawy szkół ogólnokształcących w… koszykówce! W jednym z numerów starego „Sportowca” można znaleźć zdjęcie z podpisem: „Puchar sportowca w rękach Michała” – bo ja na drugie mam Michał, tak jak mój ojciec. Udało nam się zdobyć mistrzostwo Warszawy, ale nie mogliśmy jechać na mistrzostwa Polski, bo mieliśmy zajęcia w swoich dyscyplinach. To wszystko świadczy o naszym usportowieniu, byliśmy do tego przygotowani. Pojechała za nas inna drużyna z finałów, bodajże ze szkoły z Ratuszowej.

Lubił pan też boksować.

Rzeczywiście boksowałem, dwie walki stoczyłem. Jedną wygrałem, drugą przegrałem. Na prośbę matki porzuciłem boks.

Przed wojną było wielu sportowców, którzy w różnych dyscyplinach świetnie sobie radzili: Kusociński czy Konopacka to ludzie wszechstronnie wykształceni, humaniści, z rozległymi horyzontami.

Również Wacław Kuchar był wielką postacią polskiego sportu, ewenementem w skali światowej. Uprawiał mnóstwo dyscyplin: łyżwiarstwo, lekkoatletykę, piłkę nożną, hokej. Nie było dyscypliny, w której by nie zaistniał. A w lekkoatletyce występował nie w jednej konkurencji, ale w kilku! To była wspaniała postać.

Dlaczego dziś nie ma takich sportowców? Co się stało ze sportem, że brakuje dziś wszechstronności?

Świat się zmienił, więc i sport się zmienił. Rozwinęła się technologia. Dzisiaj nagrywa mnie pan telefonem, a ja mam jeszcze taki stary aparat, że mogę tylko dzwonić i odbierać połączenia. Mnie to odpowiada. Nie lubię zaśmiecać umysłu niepotrzebnymi informacjami, jest ich zdecydowanie za dużo. Mam robić dobrze to, do czego się zobowiązałem wobec siebie i wobec ludzi. A w sporcie nie można się rozpraszać, zwycięzca jest tylko jeden.

Wiele też zależy od historii zawodnika, od tego, jakich miał trenerów. Moim nauczycielem w liceum był profesor Czerwiński, który prowadził przedmiot wychowanie fizyczne i przysposobienie wojskowe. Miał żelazne zasady. Każda ocena niedostateczna wykluczała z gry w szkolnej reprezentacji. Co ciekawe, my, zawodnicy gier zespołowych – koszykówka, piłka ręczna, siatkówka – musieliśmy raz w tygodniu pod jego kierunkiem uprawiać gimnastykę akrobatyczną! Działało to też w drugą stronę: gimnastycy raz w tygodniu grali obowiązkowo w gry zespołowe. Kto się przeciwstawił, nie mógł reprezentować szkoły.

Powiem więcej: w wieku 25 lat znowuż miałem okazję spotkać profesora Czerwińskiego. Proszę sobie wyobrazić, że przyszedł studiować na AWF, żeby dorobić do magisterium. Na uczelni funkcjonował specjalny kierunek czy wydział dla starszych panów, którzy wywodzili się z dawnego CIWF-u. Profesor Czerwiński był szefem grupy zaocznej. Po jednej stronie ja – młody chłopak, po drugiej – mój dawny profesor, który zdaje mi raport na temat stanu grupy i tak dalej.

Jak pan się zachował w tej sytuacji?

Starałem się zachowywać kulturalnie. To była dobra lekcja nauki postępowania w specyficznej sytuacji, jaka się wytworzyła, i z zachowaniem powagi funkcji, którą pełniłem. Zresztą ze studentami zaocznymi pracowało się inaczej, w samej grupie też była spora rozpiętość wiekowa. Grupa składała się z nauczycieli, którzy chcieli uzyskać magisterium, by zwiększyć pensję. Zarabialiśmy skromnie na AWF. Łącznie z dodatkiem rektorskim było to chyba 400 złotych. Zajęcia trwały 20 minut, potem 10 przerwy i powrót na zajęcia. Ci ludzie, przyzwyczajeni do reżimu fizycznego, nie byli w stanie inaczej funkcjonować.

Co jest źródłem pańskiej energii? Niewielu 80-latków zachowuje taką krzepę i sprawność umysłu. Mówi się czasem, że to dobre dzieciństwo, ale pan wychował się w trakcie wojny, pańska mama trafiła do Ravensbrück.

Tak, pięć lat była w obozie koncentracyjnym. Ravensbrück to był wyjątkowy obóz. Gdy wróciła, nie poznałem jej, byłem za malutki. Przez ten czas wychowywał mnie ojciec.

Pamięta pan wojnę?

Do dziś pamiętam jedno zdarzenie. Miałem chyba cztery lata, to był ’44 lub ’45 rok, Niemiec trzymał mnie na rękach. Oczywiście nie z miłości, tylko dlatego, że Niemcy przyszli spalić dom. To było na Bielanach, przy zbiegu ulicy Schroegera z ulicą Przybyszewskiego, wówczas ostatnią ulicą na planach miasta stołecznego Warszawy. Do dziś stoją tam cztery budynki, których Niemcy nie spalili. Ludzie zeszli do piwnic, czołgi stały już na ulicy. Przyjechali jacyś inni ludzie, zdecydowali, że na te cztery budynki szkoda miotaczy ognia. Wzięli łapówkę w złocie i w srebrze, kazali tylko powybijać szyby i zrobić przeciąg, żeby firanki wiały na zewnątrz.

Dziś ta okolica wygląda zupełnie inaczej. Jest tu stacja metra, piękne centrum, szkoła, basen. Kiedyś był tutaj staw, w którym zresztą parę osób się utopiło. Sam też tam pływałem. Niemcy prowadzali tam konie, żeby mogły napić się wody.

Ojciec zmarł w ’53 roku, gdy miałem 13 lat. Z kolei pobyt w Ravensbrück odbił się na zdrowiu matki. Zmarła na raka, kiedy byłem w Grecji. Zabroniła informować mnie o chorobie. Chciała umrzeć w domu – i tak też się stało. Przyjechałem do niej pod pozorem wyjazdu na mecz. Prowadziłem wtenczas grecki zespół Larisa, graliśmy w Pucharze Zdobywców Pucharów.

Co ciekawe, swego czasu Chińczycy powiedzieli mi, że będę bardzo długo żył. Pracowałem w Chinach jako jeden z pierwszych Polaków. Najpierw zaproszono mnie na wykłady dla trenerów reprezentacji. Odmówiłem podpisania kontraktu, wróciłem do kraju. Potem dostałem prośby i z MSZ-u, i z federacji. Zdecydowałem się, prowadziłem drużynę Shenhua FC. Powiodło mi się tam. Wprawdzie przegraliśmy w finale pucharu Chin, ale i tak zdobyliśmy wicemistrzostwo Chin.

Jak wspomina pan pobyt w Chinach?

Chiny bardzo szybko się rozwijają. Sądzę, że w tej chwili jest to największe mocarstwo, w jakimś sensie prześcignęli już Amerykanów. Wszyscy muszą się z nimi liczyć. Chińczycy są zorganizowani i zdyscyplinowani, jeśli chodzi o sport. Powiedziane – wykonane. Przyznam, że chciałem tam nawet ściągnąć świętej pamięci Huberta Wagnera czy też Irka Mazura, ale on miał swoje rodzinne problemy.

Myśli pan, że Wagnerowi by się tam spodobało?

Sądzę, że tak. Biorąc pod uwagę jego charakter, byłaby to dla niego wyjątkowa praca. W Chinach zawodnik nie ma za wiele do powiedzenia. Przełożony jest przełożonym, a z sędzią się nie dyskutuje.

Kto w większej mierze odpowiada za sukces drużyny: wybitny trener czy wybitni zawodnicy?

Nie da się tego rozdzielić. Genialni zawodnicy tworzą wspaniałe CV genialnych trenerów. Jürgen Klopp, doskonały trener, prowadzi dziś Liverpool, obecnie najlepszą drużynę świata. Ale gdyby Liverpool nie kupił Allisona czy van Dijka, to mogłoby być różnie. Wcześniej w bramce stał Karius, popełniał fatalne błędy, trzeba było go sprzedać. Nie ma wielkich trenerów bez wielkich zawodników.

To ciekawa i odważna obserwacja. Trenerzy raczej lubią myśleć odwrotnie: że to oni tworzą zawodników.

Oczywiście, wiedza trenerów jest niezbędna, to jest sprzężenie zwrotne. My, trenerzy, wspomagamy talent zawodników, pomagamy im, zauważyliśmy ich zdolności – chociaż popełniamy też pomyłki selekcyjne, i mówię tu również o sobie. Ale koniec końców to zawodnicy, dzięki swoim umiejętnościom, decydują o wyniku meczu. To oni grają na boisku, a trener ma ograniczoną liczbę zmian i ograniczone możliwości ingerencji w taktykę. To zawodnicy tworzą nasze CV.

Chorzów, 1975 r. Andrzej Strejlau jako drugi trener reprezentacji Polski podczas zwycięskiego meczu eliminacji mistrzostw Europy z Holandią (4 : 1)
Fot. PAP / CAF / Stanisław Jakubowski

Innymi słowy: gdy piłkarze wybiegną na boisko, od nich wszystko zależy.

Tak, dla mnie to jest piękna zależność. Ale piłka nożna jest nieobliczalną dyscypliną. Wspomniany Klopp dwa razy przegrał w tym roku z Atlético Madryt i Liverpool wypadł z Ligi Mistrzów. Parę dni temu Liverpool uległ Arsenalowi 4 : 5 w karnych, wcześniej przegrał mecz o puchar Anglii. Nie ma mocnych w tym zawodzie.

Inny przykład: trener Joachim Löw, który prowadzi reprezentację Niemiec. Gdy przyjechał na puchar konfederacji do Moskwy, Putin powiedział, że Niemcy zlekceważyli Rosję, bo przysłali zespół młodzieżowy – choć kilku starszych zawodników było w tej drużynie. Joachim Löw odparł tylko tyle: „Jeszcze mistrzostwa się nie zaczęły, po wynikach będzie można się do tego odnieść”. I jak to się skończyło? Niemcy wygrali imprezę, grając młodzieżówką!

Ale później, podczas mistrzostw świata w Moskwie w 2018 roku, Niemcy nawet nie wyszli z grupy, zresztą podobnie jak my. Niemcy grali tragicznie, odpadły też inne liczące się zespoły. A przecież Löw to znakomity trener, wizjoner, przejął drużynę po Klinsmannie. Po wszystkich tych nieudanych imprezach Niemcy dwukrotnie zmieniali system szkolenia. Tyle lat pracy, a mimo to Löw tworzy zupełnie nową drużynę. Życie nie znosi próżni. Trener zostaje, ale reprezentacja musi się zmienić. W klubach przeważnie jest inaczej: to trenerzy odchodzą, bo trudno zmienić zawodników. Natomiast rolą selekcjonera reprezentacji jest właśnie tworzenie drużyny. Jest w kim wybierać i nie ma ograniczeń co do liczby zawodników.

Podsumowując: żeby budować markę trenera, trzeba mieć oko do zawodników. Pan niewątpliwie miał do tego talent. Jak odkrywa się takich zawodników jak Andrzej Szarmach?

To był mój największy sukces. Przejąłem reprezentację Polski juniorów młodszych po świętej pamięci Jurku Słaboszowskim. Łącznie byłem selekcjonerem reprezentacji młodzieżowych od ’68 do ’75 roku. Następnie odszedłem do Legii Warszawa, ale z zastrzeżeniem w kontrakcie, że muszę się stawiać na każde wezwanie selekcjonera. Tak sobie zażyczył Górski i zarząd PZPN-u, inaczej nie pozwoliliby mi przejść do Legii.

Swoją drogą Legię prowadził wtedy mój serdeczny kolega, Lucjan Brychczy. To wybitny piłkarz. Jest starszy ode mnie, składałem mu niedawno życzenia – w czerwcu skończył 86 lat.

Ciągle jest wielką legendą, także kibiców współczesnych, którzy go uwielbiają.

Żona miała duży wpływ na Lucjana. To genialny piłkarz, niebywale skromny. Zawsze trzymał się w cieniu, nie chciał być pierwszym trenerem, choć bywał nim. Gdy trafiłem do Legii, a z funkcji trenera zrezygnował właśnie Jurek Engel, wymusiliśmy z generałem Barańskim, żeby drużynę przejął właśnie Lucjan. Byłem wtedy zastępcą szefa sekretarza generalnego do spraw piłki nożnej, zresztą jako jedyny cywil w historii tego klubu – zawsze to musiał być albo podpułkownik, albo pułkownik.

Czy prowadzenie reprezentacji juniorów i młodzieży różni się czymś od pracy z dorosłymi piłkarzami?

Zdecydowanie! Trener przyjeżdża na mecz po to, by obserwować zawodników, a nie rozmawiać z władzami klubu, którzy chcieliby się przypochlebić, zapraszają na kawę. Czas na kawę jest po meczu albo przed meczem.

Krótko mówiąc: 90 minut skupienia?

Oczywiście. A czasem o wszystkim decyduje jeden mecz, ułamek sekundy. I tak właśnie znalazłem Szarmacha.

Przyjechałem na mecz Arki Gdynia z Zawiszą Bydgoszcz. Arkę prowadził wspomniany Jurek Słaboszowski, po tym jak odszedł z PZPN-u. Mecz okazał się bardzo przeciętny, było zimno, padał deszcz. Ale co dośrodkowanie, to Szarmach, jak siatkarze, górował nad wszystkimi i szykował się do uderzenia głową. Niebawem czekał nas mecz z Anglikami, a złożyło się, że tego samego dnia był finał pucharu Polski w Łodzi. Grała Legia Warszawa z Górnikiem Zabrze, do dziś tamten mecz uznaje się za najlepszy finał w historii. Legia prowadziła do przerwy 2 : 1, a ostatecznie przegrała 2 : 5.

W każdym razie z powodu tego finału nie mogłem skorzystać z zawodników ani Górnika, ani Legii w meczu z Anglikami. To dlatego selekcjonerzy muszą myśleć perspektywicznie. Powiedziałem do Słaboszewskiego: „Jurek, wezwij po meczu tego Szarmacha. Jak się wykąpie, chcę z nim dwa zdania zamienić. Wziąłbym go na ten mecz z Anglikami”. Jurek na to: „Andrzej, nie wygłupiaj się, to ciężki chłopak. Tutaj kiedyś wpadła milicja, coś mu zarzucali, ale powiedział im, że nie będzie na nikogo kablował, że swoje rachunki sam zapłaci”. Gdy Szarmach przyszedł, powtórzyłem wszystko, ale odwrotnie. Mówię: „Witam pana serdecznie. Nie grał pan najlepiej, choć ma pan jeden atut. Trener jednak zabiega, żeby pana powołać, i ja podzielam ten pogląd”. Czasem trzeba po prostu podejść zawodnika podstępem. I dodałem na koniec: „Proszę się dobrze przygotować, bo mecz z Anglikami nie będzie łatwy”.

Zagraliśmy bardzo dobry mecz. Do ’72 minuty był wynik bezbramkowy, a w ostatnie 18 minut Anglicy strzelili nam trzy bramki. Mieli bardzo silny skład i wygrali zasłużenie, bo byli lepsi, choć w jednym momencie sędzia węgierski nie przyznał rzutu karnego, który ewidentnie się nam należał.

Zgodnie z moją obietnicą Szarmach zagrał w tym meczu. W trakcie przerwy w szatni musiałem jednak zainterweniować, powiedziałem: „W głowach wam się poprzewracało?! Przyszedł tutaj Szarmach z drugiej ligi, wy wszyscy jesteście zawodnikami pierwszoligowymi. To ja wam mówię, że wy zejdziecie, a on będzie grał. Taka jest moja decyzja. I wszystkie podania do niego!”. W końcówce wpuściłem jeszcze Kasalika, oni potem byli serdecznymi kolegami. Niestety przegraliśmy.

Szarmach został w reprezentacji. Wtedy obowiązywał przepis FIFA, który pozwalał na zgłoszenie tylko 22 zawodników do reprezentacji. Kretyństwo totalne! Górski powiedział więc do mnie tak: „Słuchaj, ty grasz w Plymouth z młodzieżówką, ale to jest mecz towarzyski. A ja mam rozruch przed meczem na Wembley. Nie wystawiaj tego Szarmacha, bo jeśli, nie daj Boże, Domarskiemu czy komuś innemu trafi się kontuzja, to muszę mieć zawodnika na zastępstwo”. Zgodziłem się, a Szarmachowi powiedziałem: „Nie będziesz grał, takie jest życzenie selekcjonera reprezentacji narodowej”. Zawodnicy muszą to zrozumieć, bo w reprezentacji wyżej stoi interes narodowy, a nie indywidualny.

I Szarmach rzeczywiście nie grał?

Siedział na rezerwie, ale szkoda mi go było. W końcu zabrałem go z klubu, a piłkarz musi grać, żeby być w formie. Zwróciłem się do niego: „Słuchaj, jak się zacznie druga połowa, to na ostatnie 20 minut wpuszczę cię do gry. Ale nie wolno ci skakać ani grać głową, żebyś nie odniósł kontuzji. A więc 20 minut rozgrzewki i 20 minut gry, tak jakbyś grał połowę meczu – żeby zabezpieczyć interes twój i twojego klubu”. I tak zrobiłem.

Andrzej Strejlau i Lucjan Brychczy
Fot. Łukasz Grochala / Agencja Przegląd Sportowy / Newspix.pl

Czas pokazał, że wykreował pan zawodnika, który stał się jednym z najbardziej bramkostrzelnych zawodników w historii polskiej piłki.

To prawda. Mamy wicekróla strzelców mistrzostw świata Andrzeja Szarmacha – na mistrzostwach w ’74 roku razem z Johanem Neeskensem strzelili po pięć bramek.

Gdyby nie spotkał pan Kazimierza Górskiego, pana życie mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej.

Odpowiem inaczej: mnie sprowadził do polskiej reprezentacji piłki nożnej trener Koncewicz, który był jednocześnie selekcjonerem reprezentacji narodowej. Początkowo pracowałem jako asystent selekcjonera, byłem doskonale prowadzony. Razem pojechaliśmy, chyba w ’69 roku, do Szkocji na turniej UEFA, bo tak się on wtedy nazywał. Pomagałem Górskiemu przy młodzieżówce, a Koncewiczowi – przy narodowej. Pamiętny mecz rozegraliśmy na ówczesnym Stadionie Dziesięciolecia z Bułgarią. To był rewanż za porażkę, wygraliśmy 3 : 0, po meczu Cyrankiewicz składał nam gratulacje w szatni.

Przed tamtym meczem Marian Kozerski odniósł z mojej winy kontuzję. Oczywiście nie chciałem, by tak się stało, po prostu los tak zrządził. To był świetny zawodnik, skrzydłowy, pochodził z Rzeszowszczyzny. Wydarzyło się to na zgrupowaniu w Białobrzegach pod Warszawą. Koncewicz przed meczem powiedział mi: „Nie bierz z sobą piłki do lasu, zrób tylko rozbieganie i przygotowanie ogólnorozwojowe”. Ja mówię: „Trenerze, oni już mają dość rozbiegania. Gramy jutro mecz”. W końcu się zgodził, więc wziąłem piłki. Chciałem, żeby po bieganiu zagrali na polanie w popularnego dziadka. Zawodnicy wiedzieli, że pogramy, skoro pozwoliłem wziąć piłki. Gdybyśmy ich nie brali, byłoby jasne, że będzie tylko bieganie. Niestety Szyguła, bramkarz Zagłębia Sosnowiec, kawał chłopa, upadł na nogi Kozerskiego. Tylko chrzęst kości było słychać, Kozerskiemu poszło kolano. Znosiliśmy go na rękach. Nie ukrywam, miałem duszę na ramieniu. Gdybym nie wziął piłek, nie byłoby gry i nie doszłoby do kontuzji.

Gdy się Koncewicz o wszystkim dowiedział, powiedział tylko tyle: „Widzisz, masz z tego lekcję na przyszłość. Jak stary trener mówi coś do młodego adepta, to należy słuchać”. Uprosiłem Koncewicza, żeby zaradzić sytuacji: „Panie trenerze, wyślijmy Kozerskiego do Rzeszowa, niech go szybko leczą, założą gips. Nikt nie usłyszał o kontuzji, tylko pan wie, ja i kierownik drużyny. Jeżeli wygramy, to Kozerski dostanie premię za mecz. A jak ludzie się dowiedzą, że wyjechał, to nici z premii”. Tak zrobiliśmy – Kozerski został odesłany, dostał premię. Do dziś nikt o tym nie wie. W różnych źródłach pisze się, że był na rezerwie, a jego wcale nie było na meczu, siedział już w Rzeszowie. Premia była dla niego pewną formą zadośćuczynienia.

To piękna historia o Koncewiczu – lwowiaku, współpracowniku wspomnianego wcześniej Wacława Kuchara, podczas wojny więźniu obozu jenieckiego Woldenberg – ale chciałbym jednak powrócić do Górskiego. Jak pan go zapamiętał?

To był bardzo skromny człowiek. On, podobnie jak moja żona, pochodził ze wschodu, a ludzie na wschodzie darzą się olbrzymim szacunkiem, są bardzo rodzinni. Znałem jego żonę, znam dzieci, jestem członkiem Fundacji Kazimierza Górskiego. Kaziu był człowiekiem bardzo wyrozumiałym. Spraw związanych z piłką nigdy nie przenosił na stosunki rodzinne – a wielokrotnie bywałem u niego w domu.

Jak wyglądały jego początki w roli selekcjonera reprezentacji?

Górskiego ściągnął Ryszard Koncewicz, trzeba to podkreślić. Koncewicz miał olbrzymią wiedzę, świetnie pisał. Był autorytetem, onieśmielał spokojem, ale drużynę prowadził w sposób dość apodyktyczny. Górski postępował inaczej, rozmawiał z zawodnikami. Kochał ich, a oni kochali jego. To wszystko przełożyło się na wyniki. Górski wygrał już swój pierwszy mecz jako trener – Polacy ograli Szwajcarów 4 : 2, to był mecz towarzyski, ’71 rok.

Zresztą Górski ostatecznie zastąpił Koncewicza na stanowisku selekcjonera. Wiesław Ociepka przyczynił się do odejścia Koncewicza z PZPN-u i przeniesienia go do Gwardyjskiego Pionu Sportowego. Jednocześnie właśnie Górskiemu zaproponowano posadę selekcjonera reprezentacji. Przez lata Koncewicz swoją wiedzą i charyzmą niewątpliwie wpływał na Kazimierza, stał za wieloma decyzjami, które ten później podejmował.

Ale metodologię Górski miał zupełnie inną. Swoboda, luz i wiara, a jednocześnie dyscyplina. W ’72 roku podczas igrzysk Andrzej Jarosik nie wyszedł na mecz i następnego dnia został odesłany do Polski. Takich zachowań nie wolno tolerować. Mimo łagodności Górski potrafił wyciągać konsekwencje.

Albo inny przykład: byliśmy w Murrhardt, sam grałem w tym meczu jako lewy obrońca. W pewnym momencie podczas spaceru zatrzymał nas Górski i mówi tak: „Panowie, tylko parę słów. Przyjechaliśmy tutaj, piękne mamy boisko, Murrhardt jest świetnie przygotowane. Dobrze zaczęliśmy, ale widzę, że panowie niechętnie rozdajecie autografy, z grymasami na twarzy. Nie akceptuję tego. Jeżeli komuś się nie podoba, ma do tego prawo, ale w takim razie niech wraca do kraju. Skończyłem z panami, idziemy dalej”. Taki był Kaziu Górski – króciutko i do rzeczy. A zawodnicy naprawdę go kochali. Był wyrozumiały, a jednocześnie decyzja należała do niego – ani do mnie, ani do pana Gmocha, tylko do Górskiego.

Co sprawiało, że drużyna Górskiego odnosiła takie sukcesy?

Zacznę od tego, że Górski prowadził reprezentację do lat 23, Słaboszewski – do lat 18, a ja – do lat 17. Teraz są reprezentacje z podziałem co roku – do lat 13, 14 i tak dalej, a i tak trudno o dobre wyniki! Mamy piękne stadiony, świetna jest reprezentacja klubowa. Wie pan, że w ’75 roku biegałem z zawodnikami Legii pod mostem Łazienkowskim? Dlaczego? Bo biegną tam rury z ciepłą wodą, a więc zawodnicy nie niszczyli nóg. Każdy ma głowę nie po to, żeby nosić kapelusz, tylko żeby myśleć.

W telewizji czasem krytykuje się Górskiego. Uważam, że można mu przypisać najwyżej jeden błąd. Otóż przed igrzyskami w ’76 roku powiedział, że bez względu na wynik odejdzie z reprezentacji. Moim zdaniem nie powinien był tak mówić. Na tamtych igrzyskach rzeczywiście graliśmy przeciętny futbol. Nie byliśmy w dobrej formie, a przed półfinałem wszyscy już się nastawili: jeśli wygramy z Brazylią, to mamy medal, przynajmniej srebrny. Taka jest właśnie nasza polska mentalność. Owszem, to był dobry mecz, w Toronto wygraliśmy 2 : 0 z Brazylią, ale w finale graliśmy już słabo. Przegraliśmy z NRD 3 : 1. Gorgoniowi odnowiła się kontuzja, miał już nie grać wcześniejszego meczu z Brazylią, ale lekarz postawił go na nogi. Wszedł nie do końca dogrzany Heniek Wieczorek. Jak to mówią Amerykanie, zdobywca srebra to ten, który nie umiał wygrać – czyli de facto przegrał. Amerykanie tak do tego podchodzą. A myśmy na igrzyskach w Monachium zdobyli właśnie srebro.

Po tych igrzyskach Górski rzeczywiście odszedł z reprezentacji.

Tak, choć tę decyzję podjął świętej pamięci prezes związku, minister MSW, Wiesław Ociepka. Żeby było śmieszniej, to ten sam człowiek, który wcześniej zwolnił Koncewicza i zaproponował prowadzenie reprezentacji właśnie Górskiemu.

Po odejściu z reprezentacji Górski podjął jeszcze pracę trenerską.

Zgadza się. Wyjechał do Grecji, prowadził tam kilka drużyn, między innymi Panathinaikos i Olympiakos. Ale przede wszystkim udowodnił swoją wielkość znakomitymi wynikami z prowincjonalną drużyną Kastorią, z którą zdobył puchar Grecji.

Później Kaziu niestety ciężko zachorował. Wcześniej zmarła jego żona, cudowna kobieta, pani Maria. Górski przeżywał trudne chwile. Pamiętam, że ratował go świętej pamięci Jurek Kulej, który załatwił mu szpital, gdy Górski nagle ciężko zachorował.

Pełni pan nadal sporo funkcji, jest pan związany z Klubem Seniora przy PZPN-ie…

To prawda, ale chcę zrezygnować, bo brak mi czasu.

O to właśnie chciałem zapytać, bo rzadko 80-latek może powiedzieć: „Brak mi na coś czasu”. Czy jest pan zdziwiony tym, że ma pan 80 lat?

Nawet tego nie zauważam na co dzień. Nigdy nie piłem alkoholu. Moja żona robi miodówkę na święta, więc na dwa kieliszki sobie pozwolę, zaraz jednak spać mi się chce.

Dawniej paliłem, ale od 15 lat nie miałem papierosa w ustach. Nie brakuje mi ich, a wręcz upominam innych. Jak widzę młode dziewczyny, które palą, mówię im: „Słuchaj, odłóż to, będziesz kiedyś matką”. Żona się zżyma, że się wtrącam, ale co mi szkodzi – najwyżej ktoś mnie opieprzy. Liczę na to, że może potem w duchu przyzna: „Może ten łysy ma rację?”. Tłumaczę dziewczynom: „Mają panie co tydzień nową sukienkę, bluzkę, spódnicę. Chcecie być elegancko ubrane i pięknie wyglądać. Rzucą panie te fajki, to będą panie zdrowe i w przyszłości zdrowe będą dzieci”. Mężczyznom wyjaśniam to inaczej: „Przestań palić, synu. Jeżeli jesteś zawodnikiem, to, co robisz, jest tragedią”. Jeszcze innym mówię tak: „Przelicz sobie, ile wydajesz na paczkę papierosów. Jak rzucisz palenie, to zaoszczędzisz tyle, że za darmo będziesz jeździł samochodem”.

2018 r. – spotkanie autorskie po ukazaniu się książki „Ja, Strejlau”
Fot. Marcin Sszymczyk / FOTOPYK / Newspix.pl

Cały Andrzej Strejlau!

Po prostu staram się ludziom pomóc. Nigdy nie mówię, że mam rację, jeśli jej nie mam. Zresztą innych też proszę o uwagi, gdyby zauważyli, że popełniam jakiś błąd.

Mój wychowawca Talaga zwrócił mi kiedyś uwagę: „Jędruś, jak ja cię wychowałem! Czyś ty kiedyś widział krótki i długi słupek?”. Nauczyłem się i teraz innym tłumaczę: „Panowie, słupki są jednakowe, bliższy i dalszy, żaden krótki i długi!”. To samo dotyczy komentatorów piłki ręcznej. Co mam do powiedzenia, to mówię. Oczywiście staram się nikogo nie urazić. A jeśli widzom się nie podoba, mogą przełączyć kanał. Mam nadzieję, że ludzie jeszcze mnie lubią, bo ja to mówię półżartem, na wesoło.


Andrzej Strejlau

ur. 19 lutego 1940 r. w Warszawie, piłkarz nożny i ręczny. Trener obu dyscyplin, komentator telewizyjny i działacz sportowy. W piłce nożnej reprezentował warszawskie drużyny, był zawodnikiem pierwszoligowej piłkarskiej Gwardii Warszawa prowadzonej przez trenera Kazimierza Górskiego. W piłce ręcznej grał w pierwszej i drugiej lidze, reprezentował Polskę w meczach międzypaństwowych. Był trenerem kilku warszawskich klubów piłkarskich, najdłużej Legii. Pracował też m.in. w Grecji i Chinach. Związany zawodowo z Akademią Wychowania Fizycznego w Warszawie i Polskim Związkiem Piłki Nożnej. Po zakończeniu kariery zawodnika i trenera komentował spotkania piłkarskie w telewizji. Odznaczony m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.