Do dzisiaj, jeśli zechcę, mogę posłuchać sobie ryku silnika

Rozmowa z Robertem Słaboniem, żużlowcem, wieloletnim zawodnikiem Sparty Wrocław

2 września 1979 r., Stadion Slaski w Chorzowie, Finał Indywidualnych Mistrzostw Świata na żużlu. Reprezentanci Polski: od lewej Edward Jancarz, Robert Słaboń i Zenon Plech
Fot. Jacek Barcz / East News

Pana ojciec, Adolf Słaboń, zmarł 15 lat temu. Był ważną postacią wrocławskiego żużla, ale też człowiekiem o niebanalnym życiorysie. Jak go pan wspomina?

Ojciec wiele lat jeździł na żużlu we Wrocławiu. Gdy kończył karierę, ja dopiero zaczynałem swoją. Byłem wtedy dość małym chłopcem, ale pamiętam symboliczne przekazanie pałeczki. Ojciec wystartował z jednej strony stadionu, ja byłem po drugiej stronie. Goniliśmy się przez cztery okrążenia. To było uroczyste zakończenie kariery ojca i jednocześnie początek mojej, choć nie miałem jeszcze licencji.

Czy chodził pan oglądać mecze ojca?

Oczywiście, na każdym meczu byłem, tak mnie to wciągnęło. Na wszystkie jego wyjazdy jeździłem.

Pański ojciec miał imponujące statystyki: 210 meczów w historii,
ponad 1400 punktów, 64 bonusy.

Tak, dobrze jeździł. I długo, bo aż do 43. roku życia. Wcześniej ścigał się na ulicznych motocyklach wyścigowych, dopiero później przeszedł na żużel.

Ile miał pan lat, kiedy po raz pierwszy poszedł pan na stadion?

Chyba cztery lata lub pięć. Byłem na tyle mały, że tego nie pamiętam.

Czy ojciec zachęcał pana do żużla?

Pamiętam tylko jedną taką sytuację. Gdy Sparta miała trening we Wrocławiu, spytał mnie, czy chcę jeździć. Wziął mnie na motocykl, usiadłem za nim i przewiózł mnie dwa kółka na pełnym gazie.

Trochę miałem stracha, serce podeszło mi do gardła. Nie spodziewałem się, że to jest taka szybkość, ale spodobała mi się jazda. Tak w sumie się to zaczęło. Nigdy potem nie pytałem ojca, czy chce, żebym jeździł. On zresztą nie chodził na moje treningi i nie przekazywał mi żadnej wiedzy na temat jazdy.

Prawie całe swoje żużlowe życie spędził pan we Wrocławiu, z wyjątkiem dwóch sezonów w Lublinie, prawda?

Tak. Pod koniec kariery było trochę ciężko we Wrocławiu i musiałem zmienić klub. Jeździłem tam około 10 lat, a ostatnie dwa sezony spędziłem w lubelskim Motorze – to był kontrakt na 2 lata. Może nawet bym wrócił do Wrocławia, ale wyjechałem do Kanady. Akurat tak się złożyło, że pani konsul interesowała się żużlem. Powiedziała mi: „Dobra, masz wizę na pół roku, a jak spodoba ci się Kanada, to dostaniesz wizę na pobyt stały”.

Planowałem wyjazd tylko na zimę, na 3–4 miesiące. Mieszkała tam rodzina żony i chciałem zobaczyć Kanadę. Po trzech miesiącach pomyślałem, że zostanę nieco dłużej. Przedłużyłem wizę, aż w końcu zdecydowałem, że zostanę. Bo co mi szkodzi? Mam wizę na pobyt stały, wyrobię sobie paszport kanadyjski, nie muszę się o nic starać.

Wyjechałem z żoną i z synem Krzysztofem – miał wtedy trzy albo cztery lata. W Kanadzie zaczął chodzić do szkoły, nauczył się tam angielskiego. Pomogło mu to po powrocie do Polski.

W Kanadzie kontynuowałem jazdę na żużlu jeszcze przez trzy lata. Tam nie było ligi, odbywały się jedynie turnieje indywidualne. Ilekroć jakieś były organizowane, brałem w nich udział. Żużel jednak nie był tam zbyt popularny. W całej Kanadzie działały może ze trzy tory. Ale z Toronto miałem blisko do granicy amerykańskiej, około 100 kilometrów. Jeździłem więc na zawody do Stanów – do Syracuse, do Ohio.

Jakim doświadczeniem było występowanie na torach w Stanach Zjednoczonych czy w Kanadzie dla kogoś, kto przyjechał z Europy Środkowo-Wschodniej, z komunistycznej Polski?

W tamtych latach tory były inne niż te w Polsce, choć nawet w Polsce nie były one bezpieczne. U nas wokół toru stały normalne bandy, a w Kanadzie bandy robiono z drewna, czasem stały tylko słupki z sianem albo nie było zupełnie nic. Dużo torów było bardzo krótkich, nie to co u nas. Ale przyzwyczaiłem się do tego, już wcześniej jeden sezon jeździłem w Anglii, a tam też tory nie były zbyt długie.

Kiedy miał pan okazję jeździć w angielskiej lidze?

Przez trzy lata prosiłem klub o pozwolenie na wyjazd. Wszyscy się na to decydowali – Jantar, Plech, Huszcza, Jankowski. Mnie przez trzy lata klub nie chciał puścić, bo byłem jedynym zawodnikiem, który zdobywał dużo punktów. Zdarzały się mecze, w których miałem maksymalną liczbę punktów – więcej niż pozostali zawodnicy z klubu razem wzięci. A musiałbym wyjechać na cały sezon i klub nie mógł sobie na to pozwolić. Brakowało zastępstwa, w efekcie drużyna nie utrzymałaby się w lidzie. W końcu po trzech latach moich starań pozwolono mi na wyjazd.

Kiedy wrócił pan z Kanady?

Teoretycznie jestem tam do dzisiaj, bo mieszkam na zmianę i w Kanadzie, i w Polsce, po pół roku tu i tu.

Jak z perspektywy czasu postrzega pan decyzję o pozostaniu w Kanadzie?

Byłem tam z żoną i z dzieckiem, z Krzyśkiem, dzisiaj – Krisem. Mnie nie ciągnęło specjalnie do Polski, może do żużla, ale w końcu go odpuściłem. Poza tym prowadziłem interes z kolegą, blacharstwo samochodowe. No i chciałem dostać paszport kanadyjski.

Namawiał pan syna na żużel?

Od dziecka ciągnęło go do motorów, więc kupiłem mu mały motocykl, Hondę. Mieszkaliśmy w Toronto, pod miastem były tory motocrossowe, na których można było jeździć.

Miał wtedy około pięciu, może sześć lat. To był mały motor motocrossowy, osiemdziesiątka. Syn wciągnął się w motocross, jeździł cały sezon regularnie, a dobrze mu to szło i piął się cały czas do góry. Gdy znudził mu się motocross, wspomniał, że chciałby spróbować żużla. Odparłem, że nie ma sprawy. Moja siostra mieszka w Szwecji, w Sztokholmie, więc powiedziałem: „Dobra, to tym razem jedziemy na wakacje do Szwecji”. Kupiłem mu tam motocykl żużlowy, mały, też osiemdziesiątkę, i zaczął treningi. Trenował ze Szwedami i tak się wciągnął, że zaczął startować w lidze juniorów. Co roku tam jeździł, więc zostawaliśmy na dłużej, nie tylko na wakacje, ale na całe trzy miesiące.

Krzysztof i Robert Słaboniowie podczas meczu żużlowego Unii Tarnów z Atlasem Wrocław. Tarnów, 12 kwietnia 2005 r.
Fot. Łukasz Grochala / Agencja Przegląd Sportowy / Newspix.PL

I jak potoczyła się kariera pana syna?

Jeździł za granicą do 16. roku życia. Gdy wreszcie mógł zrobić polską licencję, wyjechaliśmy do Polski. Krzysiek został w kraju na stałe, a ja na zimę wracałem do Kanady.

Jego pierwszym klubem była Polonia Bydgoszcz. Dobry klub, Tomek Gollob w nim jeździł. Gdy Krzychu tam trafił, Tomek dużo mu pomagał, tłumaczył, jakie błędy robi, testował Krzyśka silniki. Syn chyba trzy sezony tam jeździł. Później dostałem telefon z Wrocławia, syn podpisał następny kontrakt.

I w ten sposób trzecie pokolenie Słaboniów było reprezentowane we Wrocławiu.

Gdy Krzychu jeździł we Wrocławiu, podpisał kontrakt ze szwedzkim klubem, jeździł tam trzy czy cztery lata. Oprócz tego przez rok startował w Anglii. Dobrze mu szło. W którymś momencie Krzysiek dostał od klubu wolną rękę – bo chyba było we Wrocławiu zbyt wielu zawodników – i sam odszedł.

Trafił do Startu Gniezno. Jeździł tylko jeden sezon, bo okazało się, że klub ma problemy finansowe. Zaczęły się gadki, że jak Krzysiek nie podpisze kontraktu na następny sezon, to mu nie zapłacą. Syn postanowił jednak odejść, podpisał kontrakt w Poznaniu. Wszystko miało być ładnie, pięknie, a skończyło się tak, że do dzisiaj są mu winni około 100 tysięcy złotych.

Potem trafił do Częstochowy. Przed sezonem rozmawiał z prezesem, znowu wszystko zapowiadało się dobrze. Ale gdy przyszedł sezon, skończyło się tylko na treningach. Jeździł na wszystkie treningi do Częstochowy, a na mecze go nie wystawiali, pchali jedynie wychowanków z Częstochowy. Nie wiem, czy został tam do końca sezonu. W końcu zdecydował, że na zimę pojedzie z całą rodziną do Kanady, z żoną, synem i psem. Powiedział: „Tata, jadę na zimę, na trzy lub cztery miesiące. Wrócimy na wiosnę”. Taki był plan, bo interesował się nim klub z Anglii, chcieli, żeby jeździł w tamtejszej lidze. Ale gdy zima dobiegła końca, Krzychu mówi tak: „Tata, żałuję, że wcześniej nie wyjechałem, że siedziałem w żużlu w Poznaniu, w Częstochowie”. Są więc w Kanadzie do dzisiaj. A syn nie ma już nic wspólnego z żużlem.

Czy pański ojciec oglądał mecze pańskiego syna? Bo zmarł w 2005 roku.

Nie, ojciec nie chodził ani na mecze, ani na treningi. Nawet gdy ja jeździłem, nie oglądał moich startów. Odseparował się totalnie. Pytał nas tylko, jak było na zawodach, i to wszystko.

Czy utrzymuje pan dzisiaj kontakty z innymi zawodnikami?

Spotykamy się okazjonalnie, bo ja na zawody nie jeżdżę. Spotkam nieraz Zenka, Andrzeja Huszczę czy Romana Jankowskiego.

Czy ma pan poczucie, że czas waszych startów to było coś ważnego w polskim sporcie? Szczakiel w niezwykłych okolicznościach został mistrzem świata.

Startowałem akurat wtedy, gdy zdobył to mistrzostwo. Byłem w Chorzowie. Na drugi rok powiedzieli, że kto będzie miał złoty kask, wystartuje w mistrzostwach świata. I znowu mi się udało, tym sposobem dostałem się do finałów mistrzostw świata. Niestety zdobyłem chyba tylko trzy punkty. Miałem bardzo dobry motocykl, ale pech chciał, że silnik mi się rozleciał na jakieś dwa tygodnie przed finałem. Wziąłem pierwszy lepszy silnik z magazynu. Był nowy, musiałem go dotrzeć. Nie było szans, żebym mógł na nim powalczyć. Pamiętam, że w Związku Motorowym rozmawiali z Zenkiem i z Jancarzem, żeby pożyczyli mi silnik na zawody, ale nie doszli do porozumienia. Jechałem więc na swoim osiołku i skończyło się na kiepskim wyniku.

Wraca pan często wspomnieniami do swojej kariery?

Nie, nie lubię za bardzo o tym myśleć. Już prawie zapomniałem, że startowałem. Ale wciąż oglądam wszystkie mecze.

Czy żużel bardzo zmienił się od czasów, kiedy pan jeździł?

Oczywiście. Motocykle są dużo szybsze, silniki są inaczej położone. Ja jeździłem na jawie stojącej. Gdy Krzychu zaczynał startować, dostaliśmy zaproszenie od Ivana Maugera. On przyleciał do Kanady w swoich interesach, a przy okazji pojawił się na zawodach żużlowych, w których startował właśnie Krzychu. Maugerowi spodobał się występ syna i zaprosił go na trzy miesiące do Australii na całe tournée. Przejechaliśmy tam w sumie całą Australię, od północy po południe. Docierałem Krzychowi silnik i właśnie wtedy spróbowałem po raz pierwszy tej jawy leżącej. Całkiem inaczej się jeździ. Łatwiej!

To był ostatni raz, kiedy wsiadłem na motocykl żużlowy, ale motory nadal lubię, zwłaszcza harleye. Mam ich małą stajnię i tylko zmieniam sobie modele. Dzisiaj pojadę na jednym, jutro na innym.

Dawniej żużel był bardziej niebezpieczny niż dziś. Czy miał pan poczucie, że kibice liczą na wypadek?

Tak, wiele jest osób, które czekają na kraksę. Przynajmniej wtedy tak było.

W czasach, w których pan jeździł, każdy mecz był ryzykiem.

Przede wszystkim stosowano inne bandy. Nie było dmuchanych, więc gdy dochodziło do styczności z bandą, był problem.

Zawodnik nie może jednak dopuszczać do siebie takich myśli, jeśli chce dobrze jeździć. Jak zacznie zaprzątać sobie tym głowę, to koniec ścigania. Ja nigdy nie bałem się żużla, nie miewałem tremy, nie denerwowałem się. Podchodziłem do startu jakby nigdy nic, jakbym sam szedł obejrzeć zawody. Miałem w naturze to, że nie targały mną emocje.

Czy to była przewaga, która pozwalała panu dowozić komplet punktów?

Pewnie tak. Byłem rozluźniony w czasie startu. Niektórzy latali do ubikacji, mieli rozwolnienie, denerwowali się, ręce im się trzęsły, a ja – pełny luz.

A czy zdarzyły się panu upadki, które były naprawdę groźne?

Gdy jeździłem w Polsce, zdarzało się, że byłem potłuczony dosyć porządnie, ale nigdy nie doznałem poważnego złamania. Poważniejsza kraksa przydarzyła mi się w Grudziądzu. To był mój przedostatni mecz w karierze, chyba ligowy. Jeden z zawodników uderzył mnie, tak że wylądowałem na płocie pod tym sławnym dębem na łuku. Dość porządnie walnąłem, dostałem w żebra i straciłem oddech. Nie mogłem złapać tchu. Wyjechała karetka, podano mi tlen, ale udusiliby mnie jeszcze szybciej, bo nie odkręcili butli! Miałem maskę na twarzy, machnąłem ręką, żeby dać im znać. Zorientowali się, że mnie duszą.

W Anglii złamałem rękę. Tor był mocno wysypany na zewnątrz, bo nie zgarniano żużlu. A ja lubiłem po orbicie jeździć, atakować po szerokiej. Gdy wjechałem w ten żużel, kartery mi się zawiesiły, motocykl się zatrzymał, poleciałem do przodu i złamałem prawą rękę. To jedyny wypadek, jaki miałem. W sumie szczęśliwie skończyła się moja kariera.

Pamięta pan swój ostatni mecz?

Tak. Pojechałem z klubem z Lublina do Tampere w Finlandii. Tam jest organizowany co roku dosyć duży turniej. Wygrałem go, potem wyjechałem do Kanady i zakończyłem karierę.

Patrząc z perspektywy czasu, który z panów miał najwięcej możliwości uprawiania żużla?

Trudno mi powiedzieć. Najlepszy czas był chyba wtedy, gdy ja startowałem. Krzychu też dobrze jeździł, był świetnym juniorem. Startował łącznie trzy razy w eliminacjach do mistrzostw świata. Prawie już miał ten tytuł. To było w Peterborough, tam ostatni raz startował jako junior. Miał komplet 12 punktów po czterech biegach. A w piątym biegu złapał kapcia! Nie dojechał, stracił tytuł mistrza świata i został wicemistrzem. Do dzisiaj nie mogę sobie tego darować.

Jeśli mógłby pan wybrać inną drogę życiową, to jeszcze raz zdecydowałby się pan na żużel?

Raczej tak, choć w moich czasach prawie nie zarabiało się na żużlu. Płacono bodajże 120 złotych za punkt. Pieniędzy z tego nie było, za to były emocje. Poza tym ja po prostu lubiłem się ścigać.

Czy gdy dzisiaj jest pan we Wrocławiu, dawni kibice żużlowi poznają pana?

Tak, przy czym rzadko chodzę na żużel. W tamtym roku byłem może na dwóch lub trzech meczach. Ale jeśli już pójdę, to spotykam wielu kibiców, którzy mnie pamiętają.

Robert Słaboń: Do dzisiaj, jeśli zechcę, mogę posłuchać sobie ryku silnika. Co prawda nie żużlowego, ale od Harleya
Fot. Maciej Zdziarski

Na stadionach nie ma już tego zapachu żużla sprzed lat.

Oj, nie ma, teraz to co innego. Lubiłem zapach spalonego oleju, ryk motorów. Żużel się zmienia, nie ma już wolnych wydechów, które dawniej stosowano.

Ale do dzisiaj, jeśli zechcę, mogę posłuchać sobie ryku silnika. Co prawda nie żużlowego, ale od Harleya. Mam 100-konny motor. Gdy go słyszę, myślę sobie, że to jest to.