Lekarz mi powiedział: „Dziewczyno, ty jesteś biologicznie o 10 lat młodsza!”

Rozmowa z Jarosławą Jóźwiakowską, lekkoatletką, srebrną medalistką igrzysk olimpijskich w Rzymie 1960 w skoku wzwyż

Choć od lat jest pani związana z Pomorzem, to z urodzenia jest pani Wielkopolanką.

Do matury mieszkałam w Poznaniu, a na studia wyjechałam do Trójmiasta, do Wyższej Szkoły Ekonomicznej. Dostałam się na Wydział Morski. Spędziłam tam cztery lata.

Rodzi się pani dwa lata przed wybuchem wojny. Czy ma pani wojenne wspomnienia z Poznania?

Gdy wybuchła wojna, wyrzucono nas z poznańskiego mieszkania i tułaliśmy się po Polsce. To było ciągłe uciekanie przed kłopotami wojennymi. Byliśmy i w Krakowie, i w Bukowskiej Woli, i koło Zakopanego, i w Bukowinie. Zatrzymywaliśmy się wszędzie tam, gdzie ojcu udało się znaleźć pracę.

A czym zajmował się ojciec?

Oj, raczej czym on się nie zajmował! To był bardzo zdolny facet, do wszystkiego. Imał się różnych zajęć w czasie okupacji. A przed wojną pracował w drukarni jako zecer. Ojciec był zadziorny, charakter mam zresztą po nim. Nasza rodzina nie doświadczyła większych tragedii w czasie okupacji, choć w domu panowała bieda. Myśmy były w domu trzy dziewczyny, do tego mama i dziadkowie. Rajzowaliśmy całą grupą, w różne miejsca. To było ciągłe ganianie za zarobkiem, żeby wyżywić rodzinę. Jako małe dziewczę nie zwracałam na to uwagi, właściwie nie czułam żadnych braków.

Kiedy wrócili państwo do Poznania?

Po wojnie. W Poznaniu chodziłam do szkoły, a w szkole średniej zainteresowałam się sportem. Razem ze mną uczyła się Basia Lerczakówna, od początku się zaprzyjaźniłyśmy. Na szkolnych zawodach wypatrzyli nas trenerzy z AZS-u, podeszli do nas i spytali: „Może byście chciały, dziewczyny, potrenować?”. I tak to się zaczęło. Najpierw ćwiczyłam gimnastykę. Mieliśmy świetnych, zaangażowanych nauczycieli.

Jak wyglądał powojenny Poznań?

Nie da się ukryć, że był troszkę zmaltretowany. Ale poznaniacy są pracowici i odpowiedzialni, tak że od razu wzięli się do porządkowania. Poznań szybko odzyskał swój dawny wygląd.

Czy miejsce urodzenia ma znaczenie dla pani charakteru?

Rzeczywiście mam poznański charakter. Jestem okropnie zasadnicza i punktualna. Jak coś zacznę, to muszę skończyć. To typowa poznańska solidność. Ale szybko uciekłam z Poznania, bo poznaniacy są odtąd dotąd. Nie mają fantazji, polotu. Wkurzało mnie to.

Dobrze byłoby mieć i jedno, i drugie – i porządek, i fantazję.


Jarosława Jóźwiakowska przed wylotem na igrzyska olimpijskie w Tokio. Warszawa, 1964 r.
Fot. Eugeniusz Warmiński / East News

Wyjechałam z Poznania na studia do Gdańska. Tam odżyłam. Panowała przeurocza atmosfera, cudowna dla młodych ludzi. To był ’54 rok. Oprócz studiowania zaczęłam trenować siatkówkę, troszkę bawiłam się w lekkoatletykę – bo to wszystko była zabawa, to nie był sport.

Gdy przyjechała pani na studia, miała już pani pewne sukcesy sportowe, bo jeszcze jako licealistka, w ’54 roku, ustanowiła pani rekord Polski juniorek w skoku wzwyż. Wynosił metr pięćdziesiąt.

Tak, tylko że na studiach zaczęłam uprawiać siatkówkę, podobał mi się sport zespołowy. Siatkówka dużo mi dała, bo pozwalała na ogólnorozwojówkę. Dopiero jak skończyłam grać w siatkówkę, zaczęłam lepiej skakać, dzięki niej byłam silna i ogólnie całkiem sprawna.

Choć wzrostu nie miała pani siatkarskiego.

Oj nie, zawsze był ze mnie najmniejszy konus na stadionie czy na skoczni. Wszyscy mówili, że skakałam charakterem, zadziornością. Zostało mi to do teraz.

Zaczęła jednak pani grać w gdańskim AZS-ie. Jaka była siatkówka tamtego czasu w Trójmieście? Rozmawiałem z Krystyną Krupą, która była pani koleżanką z drużyny i ciepło panią wspominała. Również mówiła, że to był piękny czas w jej życiu.

Tak, piękny, bo dla nas to była zabawa w sport. Trenował nas Janusz Badora, świetny, ambitny trener. Dawał nam w kość okropnie, ale myśmy tego nie odczuwały, bo każdy trening to było dla nas radosne spotkanie towarzyskie. Wyczuwał każdą zawodniczkę z osobna. Nie traktował nas jak jednolitą grupę. Wiedział, na co kogo stać, i przykładał się do tego, by podnieść poziom każdej zawodniczki. Miło wspominam czas studiów. W Trójmieście działał studencki teatr Bim-Bom…

…a w nim Zbigniew Cybulski i Bogumił Kobiela!

Tak, przyjaźniliśmy się z nimi. Przychodzili do nas do akademika, śpiewali serenady pod oknami. Wieczorem czy nawet w nocy, w sobotę lub niedzielę, szło się na plażę w Sopocie, śpiewało. To było coś fantastycznego. Cudownie wspominam okres studiów i późniejszej kariery.

Gdy w drugiej połowie lat 50. gra pani w gdańskim AZS-ie, równolegle uprawia pani lekkoatletykę.

To była liga lekkoatletyczna. Ilekroć potrzebowali kogoś, a wiedzieli, że troszkę wcześniej skakałam, to przychodzili i mówili: „Słuchaj, mamy ligę, może byś poskakała?”. Oczywiście, że się zgadzałam. Zresztą wtedy zaczęłam już lepiej skakać, pamiętam, że ktoś wspomniał: „Słuchaj, ty jesteś lepsza w skoku niż w siatkówce. Tam jest sześć dziewczyn, wszystkie świetne, a tu będziesz sama gwiazdą”. Do gwiazdy było mi daleko, ale polubiłam skakanie i lepiej mi to wychodziło właśnie dzięki siatkówce. Byłam sprawna, miałam silne nogi i silny charakter.

Jak wyglądały pani przygotowania do olimpiady w Rzymie? Bo sam fakt, że pani tam pojechała, był raczej niespodziewany.

To prawda. W skoku w dal miał wystąpić Henryk Grabowski, ale skręcił nogę i zwolniło się miejsce. Usłyszałam: „Niech jedzie Jóźwiakowska, zasłużyła sobie”. Parę razy poprawiałam rekord centymetr po centymetrze, więc postawili na mnie.

Tym samym wyjechała pani właściwie bez przygotowania?

Wtedy w ogóle nie było takich przygotowań jak dziś. Byłam na jednym obozie przed wyjazdem, i tyle. Trenowałam dwa, może trzy razy w tygodniu, po 2–3 godziny. Ale to też nie był trening obciążający, taki jak teraz. Dziś lekkoatletyka to zawód, któremu ludzie poświęcają się przez osiem godzin dziennie. Myśmy to traktowali raczej jako zabawę i przyjemność.

Skakała pani nie tylko wzwyż, ale też w dal, i biegała pani przez płotki.

Bardzo lubiłam biegać przez płotki. Ogólnie byłam dość sprawna. Na mistrzostwach akademickich dostawałam się do finałów, czy to w skoku w dal, czy w biegu przez płotki. Zawsze starałam się dobrze skakać. Nie zawsze mi to wychodziło, bo startowały też inne dobre zawodniczki, nie byłam nigdy najlepsza na zawodach. Dopiero z czasem się wyrobiłam i uzyskiwałam lepsze wyniki.

Pamięta pani moment, w którym zapadła decyzja o pani wyjeździe do Rzymu?

Nie liczyłam na to, że pojadę, ale straszliwie zachęcała mnie do tego Baśka Janiszewska, moja przyjaciółka, która świetnie biegała i która od razu dostała się do reprezentacji. Uczestniczyła w olimpiadzie w Melbourne, w Sztokholmie na mistrzostwach Europy zdobyła pierwsze miejsce na 200 metrów. Ilekroć wracała z jakichkolwiek zawodów, potrząsała mną, mówiła: „Weź się wreszcie w garść i zrób porządek z tym swoim skakaniem. Potraktuj to poważnie!”. Cały czas mnie dopingowała i to dzięki niej zaczęłam poważniej traktować skakanie. Wyrobiłam minimum olimpijskie, raz, drugi i trzeci. Miałam podstawy sądzić, że mnie wezmą, choć nikt nie liczył, że cokolwiek zdobędę. Wszystkie dziewczyny i w Europie, i na świecie skakały ode mnie wyżej.

Fot. Tomasz Prażmowski / MSiT / Forum

Podczas olimpijskiego finału w pierwszej próbie skoczyła pani 168 centymetrów i tylko cztery zawodniczki pokonały jeszcze tę wysokość.

Tak. Z tym że skakałam później niż one, bo dziewczyny zaczynały od 150 lub 155 centymetrów. Ja zaczęłam bodajże od 160 i to był dla mnie handicap, bo później niż one miałam pierwsze skoki. Potem każdą wysokość przechodziłam za pierwszym razem, aż do 171 centymetrów.

Nie udało się na wysokości 173 centymetrów i zdobyła pani srebro ex aequo z inną zawodniczką.

Tak, razem z Dorothy Shirley.

Co ciekawe – niedługo po igrzyskach skoczyła pani 173 centymetry!

Tak, w Warszawie odbywał się mecz Polska – Anglia i wtedy wygrałam z Shirley.

Jakie to było uczucie, gdy ogłoszono, że stanie pani na podium olimpijskim?

To było niewiarygodne, nie wierzyłam w to. Śmiałam się histerycznie i wmawiałam sobie, że to nie mnie dotyczy. Nie mogłam w to uwierzyć. Gdy wróciłam do wioski olimpijskiej, była radocha, wszyscy się cieszyli. Mieliśmy własną ekipę, w tym kucharza, i okazało się, że czeka na mnie tort. Było bardzo sympatycznie!

Czyje reakcje pani zapamiętała?

W Rzymie najbardziej byłam związana z Baśką Sobottową, wtedy jeszcze Janiszewską, która na tych igrzyskach także wywalczyła brąz w sztafecie 4 × 100 metrów. Dla mnie Rzym to był przebłysk formy. Pojechałam dzień przed zawodami i, co ciekawe, wcześniej kupiono mi bilet powrotny na drugi dzień po eliminacjach.

Czyli federacja nie wierzyła w panią, skoro zawczasu kupiła bilet.

A skąd! Nikt nie wierzył, a już najmniej redaktorzy. Jak wyjeżdżałam z Polski, to akurat z Rzymu wracała Daniela Walkowiak, kajakarka. Spotkałyśmy się w AWF-ie, powiedziała mi: „Ja wracam, a ty dopiero jedziesz, ale wrócisz za dwa dni”. Tak było ze względu na oszczędności – kto zaliczył swoją próbę na olimpiadzie, wracał do domu. Dopiero jak doszłam do finału, ba, dopiero jak zdobyłam medal, nasz szef Włodzimierz Reczek przyszedł do mnie, powiedział: „Kochana, za ten medal możesz zostać do końca olimpiady i wracać z ostatnią ekipą”. Zostałam do końca igrzysk, pojechałam jeszcze na Monte Cassino, do Neapolu. W ogóle uroczy miałam czas po olimpiadzie. Poznałam troszkę Włochy i włoską atmosferę, której nie da się z niczym porównać. Zresztą sama olimpiada to jest coś niesamowitego. Człowiek, który nie bierze udziału w takich imprezach, nie zdaje sobie sprawy, jakie to są emocjonalne, pozytywne przeżycia.

Zwłaszcza w kraju ludzi otwartych, radosnych.

My, Polacy, mamy coś wspólnego z Włochami, potrafimy się cieszyć podobnie jak oni. Włosi są otwarci, radośni, rozśpiewani. My przecież też tacy jesteśmy.

Po powrocie z Rzymu ponownie zostaje pani mistrzynią Polski. Sięgała pani po złoto mistrzostw kraju w latach 1957, 1959–1962 i 1964–1966. Można powiedzieć, że niemal cała dekada to pani czas.

A w ’66 zdobyłam brązowy medal na mistrzostwach Europy w Budapeszcie. Wtedy już kończyłam uprawianie sportu wyczynowego. Potem udzielałam się troszkę w AZS-ie, bo odbywały się różne zawody, trwała liga. Ale nie traktowałam już skakania priorytetowo.

W 1964 r. odbywają się igrzyska w Tokio. Wraca z nich pani bez medalu. Czy to było rozczarowanie? Czy po wcześniejszym srebrze miała pani apetyt na coś więcej?

Nie, to było zupełnie inne doświadczenie. Żeby wyjechać do Tokio, trzeba było na każdych zawodach udowadniać, że się jest dobrym i że osiąga się minimum olimpijskie. W roku olimpiady tokijskiej dawałam z siebie maksimum na wszystkich zawodach. Ostatecznie gdy jechałam do Tokio, byłam wykończona. Wiedziałam, że nie ma co liczyć na dobry wynik. Nie miałam w sobie świeżości, byłam wypruta z energii po eliminacjach.

To częsty problem sportowców przygotowujących się do największych imprez.

Wysokość 168 centymetrów stanowiła wtedy minimum, a ja skakałam najlepiej w swojej karierze – 173 lub 175 centymetrów. Ale gdy pojechałam do Tokio, byłam już zbyt zmęczona.

Choć powtórzyła pani swój wynik z Rzymu, okazało się, że to za mało.

Tak, nie mogłam wspiąć się wyżej, mimo że to był mój najlepszy rok, jeśli chodzi o wyniki. Gdyby olimpiada odbyła się wcześniej, może bym coś wskórała. Zorganizowano ją dość późno, na przełomie sierpnia i września. W każdym razie w Tokio nie miałam już świeżości.

Skakanie zakończyła pani rekordem 175 centymetrów?

Tak.

To był wówczas rekord Polski?

Zgadza się, to był rekord Polski.

Wie pani, ile dzisiaj wynosi rekord Polski?

Ale, kochany, jak oni skaczą! To jest akrobatyka! Na pewno ponad 2 metry. Dla mnie to jest akrobatyka, to nie jest skakanie sportowe. W naszych czasach każda zawodniczka miała swój styl. Jedna skakała przerzutem, druga – grzbietowo, inna skakała nożycami lub stylem kalifornijskim. Dziś wszyscy skaczą flopem, przez barki, a punkt ciężkości znajduje się poniżej ciała. Myśmy w punkcie ciężkości musiały przeskakiwać nad poprzeczką, a teraz jest on pod poprzeczką. To dla mnie akrobatyka. Oczywiście jest to widowiskowe, ale wszyscy skaczą tak samo. Nie ma w tym żadnej różnorodności.

Przestałam być kibicem, nie interesuje mnie sport zawodowy. Fascynował mnie sport akademicki, amatorski. Komercja, wielkie pieniądze – to wszystko zniechęciło mnie do kibicowania. Kibicuje natomiast mój mąż. Ogląda atletykę, piłkę nożną. Woła mnie, jak coś się dzieje, wtedy przychodzę i patrzę, zwłaszcza jak transmitują skok wzwyż. Ale tylko z doskoku.

Wielu zawodników pani pokolenia wspomina, że komercjalizacja sportu mocno zmieniła specyfikę odbioru. Ale co ciekawe, koleżanki siatkarki są zafascynowane współczesną siatkówką. Uważają, że jest szybsza, lepsza, ciekawsza. Jaka jest pani opinia na ten temat?

Moja opinia jest podobna, bo jedyny sport, który oglądam, to właśnie siatkówka. To dyscyplina, w której zespół musi świetnie ze sobą współpracować, zawodnicy muszą być wyszkoleni w tym, co robią. Dlatego siatkówkę lubię oglądać. Ale za koszykówką już nie przepadam, jest dla mnie zbyt agresywna.

Myśli sobie pani czasem: gdybym urodziła się wiele lat później, to może zostałabym libero w siatkówce?

Nie, od zawsze byłam indywidualistką. Gdybym urodziła się raz jeszcze i miała takie możliwości, to jeździłabym w rajdach samochodowych.

Kręci panią adrenalina?

Tak, motoryzacja mnie kręci, mogłabym spać w samochodzie. Kocham jeździć samochodem i kocham szybkość.

Jeździ pani za szybko?

Cały czas! Próbuję nie dać się złapać, ale czasami policja mnie zatrzyma. Po zakończeniu kariery, gdy miałam ponad 40 lat i moje dziecko zaczynało już chodzić, zaczęłam też jeździć na nartach. Pędziłam na nich jak wariatka. Wszyscy mówili: „Ty się kiedyś zabijesz!”. Podniecała mnie szybkość i dawała mi mnóstwo przyjemności. Na nartach jeździłam do 82. roku życia. Inni śmiali się ze mnie: „Stara baba! Co ty się wygłupiasz!”. Dziś to samo mam z jazdą samochodem, szybkość sprawia mi przyjemność.

Po zakończeniu kariery pracowała pani i w Cepelii, i w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich w Cetniewie, prowadziła też pani butik w Rumi. Nie miała pani poczucia, że życie posportowe jest pozbawione tej energii, która panią pchała?

Nie. Skończyłam sport z przyjemnością, mimo że ciągle miałam dobre wyniki. W życiu każdego sportowca przychodzi taki czas, kiedy trzeba skończyć. Również każda praca, której się później podejmowałam, dawała mi wiele radości. W Cepelii bardzo mi się podobało, pracowałam wśród pięknych wyrobów, lubiłam to. Do tego targi nie targi, ciągle coś się działo.

Czyli nie miała pani poczucia, że wykonuje pani jakąś pracę z obowiązku?

Nie, nigdy. Nigdy.

To duże szczęście w życiu.

Później pracowałam w Cetniewie. Na siłę wyciągnięto mnie z Cepelii. Zostałam zastępcą dyrektora do spraw ekonomicznych. W Cetniewie wszystko było na mojej głowie: i zaopatrzenie, i przyjmowanie grup. Ze wszystkim sobie radziłam, lubiłam być aktywna. Prowadziłam także butik, ale króciusieńko. Moja siostra miała zakład krawiecki, była mistrzynią krawiecką. Zachorowała, poza tym miała trójkę dzieci, powiedziała: „Wiesz co, zamknę biznes na jakiś czas”. W ten sposób przez parę lat, dopóki siostrzenica nie skończyła szkoły krawieckiej i nie mogła przejąć interesu, prowadziłam butik w miejscu, w którym siostra miała wcześniej pracownię. Bardzo sobie to chwaliłam. Miałam dobre zaopatrzenie i dobrze szły mi interesy. Zaczęłam jeździć po świecie, poznałam mojego drugiego męża. Jeździliśmy do Indii, do Tajlandii.

Po towar czy turystycznie?

Turystycznie. Podróżowaliśmy większą grupą, w 12 osób, za maleńkie pieniądze, bo podróżowanie było wtedy tanie. Dwukrotnie byłam w Indiach, także w Tajlandii, na Bali. Zwiedziłam również Egipt i Grecję.

Rzadko spotyka się ludzi tak pełnych energii jak pani, zwłaszcza po osiemdziesiątce. Czy ma pani poczucie, że jest znacznie młodsza, niż wynika to z metryki?

Oczywiście! Jak poszłam na badanie i lekarz zobaczył, jak jestem aktywna, powiedział tylko: „Matko Boska, dziewczyno, ty jesteś biologicznie o 10 lat młodsza!”. I rzeczywiście tak się czuję. Gdy mówię ludziom, że mam 84 lata, to mi nie wierzą, słyszę co rusz: „Chyba zwariowałaś!”.

Też bym tak powiedział.

Sylwetkę mam w porządku, mięśnie mam w porządku. Tylko ostatnio rozwaliłam sobie kolano, całą rzepkę złamałam. Stuknął mnie samochód, musiałam mieć operację. To dla mnie uciążliwe, nie lubię, jak mnie coś boli. Staram się niwelować wszystkie dolegliwości. Ale po wyjęciu drutów znowu będę sprawna. Mam ogródek przy domu, zasuwam w nim jak głupia. Jak wspomniałam, do 82. roku życia jeździłam na nartach, rok w rok. A to Pireneje, a to Alpy, również na dużych stokach. Skończyło się, gdy mąż przeszedł różne ciężkie choroby. Nie mogę go zostawiać, muszę cały czas dbać o niego. Miał operacje serca, jest cukrzykiem insulinozależnym, bez przerwy muszę się troszczyć o jego zdrowie.

Ale pewnie sporo pani chodzi.

Chodziłam sporo, dopóki kolana nie rozwaliłam. Na rowerze nie lubię jeździć, chyba że mam towarzystwo. Po prostu nie lubię niczego robić sama. Kocham towarzystwo i kocham ludzi. Pandemia mnie wykończyła, bo przestałam mieć kontakt z przyjaciółmi. Zawsze u nas było pełno ludzi albo myśmy sami gdzieś jeździli. Jesteśmy z mężem towarzyscy i mamy kupę znajomych. A w czasie pandemii człowiek siedział w domu, wszyscy się bali, trzęśli ze strachu. Ja nie, w ogóle się nie bałam. Mnie żadne świństwo się nie ima. Gdy poszliśmy z mężem na szczepienie, nic nie poczuliśmy, żadnych objawów. Po prostu jesteśmy odporni. Wydaje mi się, że odporności nabrałam właśnie w czasach młodości. Wojna nie wojna, ciężkie warunki…

I to panią zaszczepiło.

Wydaje mi się, że uodporniło mnie to na wiele chorób. W dalszym ciągu czuję się odporna na wszelkie świństwa.

Wspomniała pani o znajomych. Czy to są relacje z osobami jeszcze z czasów pani kariery?

Miałam dobre relacje z Basią Sobottową. Byłyśmy w stałym kontakcie. Albo ja jeździłam do Krakowa, albo ona przyjeżdżała do mnie. Gdy mieszkaliśmy w Borach Tucholskich, bez przerwy wpadała do nas na wakacje. Po śmierci Basi spotykałam się z Elką Krzesińską w Warszawie, na piknikach olimpijskich. Przyjeżdżała często do Gdańska, bo tutaj Andrzej Krzesiński miał rodzinę. Ale gdy Elka zmarła, Andrzej wyjechał do Stanów. Mam przyjaciółkę w Krakowie, Magdę Baranowską, która też swego czasu skakała wzwyż. Przeurocza dziewczyna! Jak byłam w Krakowie, przyjaźniłyśmy się i ta relacja trwa do dzisiaj, dzwonimy regularnie do siebie. W zeszłym roku byłam króciutko na pogrzebie w Krakowie, więc się widziałyśmy z Magdą.

Jest jeszcze znana panu siatkarka Krysia Krupowa, z Gdańska, więc mieszkamy bliziutko siebie, to również znajomość jeszcze z czasów sportowych. Zresztą cudowne były te coroczne spotkania na piknikach olimpijskich w Warszawie. Oby wróciły, bo lekkoatletów, a zwłaszcza lekkoatletek, jest już niewielu. Na pikniki czasami wpadały moje zaprzyjaźnione lekkoatletki: Mirka Sałacińska czy Danka Straszyńska.

A siatkarki to zawsze była zwarta grupa. Bardzo je lubiłam, dosiadałam się do nich. To były sympatyczne spotkania, żałuję, że teraz ich nie ma. Zwłaszcza że wszystko zaczyna się sypać, ludzie umierają…

Ma pani poczucie, że czas płynie za szybko?

Żyję dniem dzisiejszym, teraźniejszością, staram się wykorzystywać każdą chwilę. Nie myślę o jutrze, nie zastanawiam się, co może mi się przytrafić, a jeśli już, to myślę pozytywnie. W ogóle nie zakładam, że coś może potoczyć się źle. Nawet z przykrych zdarzeń, takich jak mój ostatni wypadek, wyciągam pozytywne wnioski. Myślę sobie: „No to Bozia mnie ukarała, żebym przestała wariować, żebym troszkę zastanowiła się nad sobą”. Może powinnam bardziej uważać, funkcjonować tak, jak na mój wiek przystało. Choć przyznam, że z trudem mi to przychodzi, bo wciąż się czuję świetnie, mam pozytywne nastawienie i do życia, i do ludzi.

Jarosława Jóźwiakowska (po mężach Bieda, Zdunkiewicz)
Urodzona 20 stycznia 1937 r. w Poznaniu. Sportową pasję dzieliła między siatkówkę, bieg przez płotki oraz skoki w dal i wzwyż. Piętnaście razy wyrównywała i poprawiała rekord Polski w skoku wzwyż – od 160 cm w roku 1958 do 175 cm w roku 1964. Jej największym osiągnięciem jest srebrny medal igrzysk olimpijskich w Rzymie w 1960 r., który zdobyła ex aequo z Brytyjką Dorothy Shirley. W tym samym roku pokonała Shirley w meczu Polska – Anglia. W 1954 r. ustanowiła rekord Polski juniorek w skoku wzwyż (150 cm). Studiując na Wydziale Morskim Wyższej Szkoły Ekonomicznej, grała w gdańskim AZS-ie w zespole siatkarskim i uprawiała lekkoatletykę. W lipcu 1955 r. została akademicką mistrzynią Polski w skoku wzwyż i wicemistrzynią w biegu na 80 m przez płotki. W roku 1956 zdobyła brązowy medal na mistrzostwach Polski w skoku wzwyż i skoncentrowała się na tej dyscyplinie, będąc jedną z pierwszych polskich lekkoatletek stosujących styl przerzutowy, a nie nożycowy. Przed wybiciem zdejmowała z prawej stopy but, co dawało jej poczucie lekkości.

Na igrzyska olimpijskie w Rzymie w 1960 r. miała nie pojechać, włączono ją do ekipy w ostatniej chwili. Wywalczyła srebrny medal, skacząc wyżej (171 cm), niż sama mierzyła (167 cm). W roku 1964 brała udział w olimpiadzie w Tokio, w finale zajęła 10. miejsce z wynikiem 171 cm, który w Rzymie dał jej srebro. Ośmiokrotna mistrzyni kraju, brązowa medalistka mistrzostw Europy (1966). Dwa razy sięgała po brąz na uniwersjadzie (1957, 1959).

Po zakończeniu kariery sportowej wróciła na Wybrzeże, pracowała m.in. w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich w Cetniewie.