Mieliśmy szron pod nosem, a i tak ganialiśmy tempówki. Nikt się z nami nie pieścił, myśmy byli twardzi!

Rozmowa z Kazimierzem Zimnym, lekkoatletą, czołowym długodystansowcem, brązowym medalistą mistrzostw olimpijskich z Rzymu (1960)

Warszawa, lata 50. XX w. Zawody lekkoatletyczne na Stadionie Dziesięciolecia.
Z lewej – Kazimierz Zimny
FOT. PAP / Tadeusz Drankowski

Pamięta pan swoje pierwsze buty do biegania?

Naturalnie! To były buty robione na zamówienie u szewca, ciężkie, bardzo twarde i niewygodne. Wkręty w podeszwie wchodziły w stopę i przebijały skórę. Nieraz miałem poranione nogi do tego stopnia, że krew wylewała się z butów. One kompletnie nie nadawały się do biegania. Dostawaliśmy je z klubu sportowego w Tczewie, do którego należałem. Później, jak już byłem w reprezentacji, mieliśmy kontrakt z Adidasem i Pumą i od nich otrzymywaliśmy obuwie. Różnica była ogromna! Te buty były niesamowicie lekkie. Wydawało mi się, że biegnę boso, nie czułem ich na stopie. Były oczywiście bardzo drogie, a w sklepie nie dało się ich dostać. Ale my graliśmy mecze międzypaństwowe, a tam pojawiali się sponsorzy. Przyjeżdżała do nas firma, która fundowała buty biegaczom, dzięki czemu jako reprezentant Polski miałem w końcu obuwie z prawdziwego zdarzenia.

Jak zaczęła się pana przygoda z lekkoatletyką? Bo zanim został pan biegaczem, uprawiał pan wioślarstwo.

Tak, w moim rodzinnym mieście, w Tczewie, działał Kolejowy Klub Sportowy „Unia” Tczew, który miał dwie sekcje: piłkarską i właśnie wioślarską. Ważyłem wtedy jakieś 50 kilo, więc miałem dobre warunki fizyczne do uprawiania tego sportu. Dodatkowo mieszkałem nad Wisłą, miałem gdzie trenować. Trener posadził mnie na szlaku w czwórce wioślarskiej. Jeździłem jako sternik na regaty. Wszyscy byli zdziwieni, gdy w końcu wygraliśmy. Myślałem, żeby pójść w tym kierunku, ale zorganizowano w szkole eliminacje do Biegów Narodowych. Wystartowałem i okazało się, że dobrze mi poszło. Zacząłem odnosić sukcesy. Zrozumiałem, że się nadaję.

Zauważył mnie trener Józef Żylewicz, bardzo już wtedy znany. Wyczuł, że mam talent, ułożył mi pierwszy plan treningowy. Dookoła mojego domu było dużo łąk, różnych ścieżek, pola, więc zacząłem biegać. W wioślarstwie startuje się czwórkami, a w bieganiu wszystko zależy od zawodnika – i chyba dlatego wolałem sport indywidualny. Skończyłem z wiosłowaniem i poświęciłem się w pełni lekkoatletyce.

Miał pan 172 centymetry wzrostu i mniej więcej 50 kilo wagi. To dobre warunki dla biegacza?

Tak, choć warunki fizyczne nie są kluczowe. W sporcie najważniejsza jest psychika. Można mieć dobrą wagę, odpowiedni wzrost, idealną budowę ciała, ale ze słabą psychiką niczego się nie osiągnie. Zawodnicy, z którymi konkurowałem, byli różni – i wyżsi, i ciężsi. Zawsze wszystko zależało od silnej woli, determinacji. Ja to miałem, więc odnosiłem sukcesy. W ’54 roku zdobyłem mistrzostwo Polski juniorów i pobiłem rekord w biegu na 1500 metrów. Rok później odniosłem sukces w biegu na pięć kilometrów. Miałem coraz lepsze wyniki, zostałem sekretarzem sekcji. Sprawdziłem się i już nie wróciłem do wioślarstwa.

Rodzice cieszyli się, że syn robi sportową karierę, czy przewidywali dla pana inną przyszłość?

W tym czasie byłem już sierotą. Matka zmarła, ojciec też. Zostałem na gospodarstwie. Musiałem szybko skończyć szkołę, usamodzielnić się i wziąć się do pracy, tym bardziej że miałem pod opieką starszą siostrę i młodszego brata. Byliśmy sami, we trójkę, zdani tylko na siebie. Musiałem o nich zadbać, być dla nich głową rodziny, ojcem i matką jednocześnie.

Po skończeniu szkoły zawodowej zostałem tokarzem w zakładach TOR, czyli Technicznej Obsługi Rolnictwa. Byłem zdolnym tokarzem, jednym z lepszych. Wyrabiałem normy. Dyrektor naczelny stawał przy mojej maszynie i przyglądał się z podziwem temu, jak pracuję. To była ciężka robota, na trzy zmiany, ale lubiłem ją, zresztą musiałem zarobić na chleb. Równocześnie biegałem. Gdy zacząłem odnosić sukcesy, dyrektor zakładu poszedł mi na rękę. Przeniesiono mnie do działu kontroli technicznej, żebym mógł pogodzić pracę ze sportem. Poczułem ulgę, bo pracowałem tylko pięć godzin. Mogłem wyjść wcześniej na trening, było mi lżej. Takie były moje początki.

Warszawa, 1961 r. Kazimierz Zimny podczas meczu lekkoatletycznego
Polska–USA.
Fot. Andrzej Wiernicki / EAST NEWS

Wielu bardzo dobrych sportowców często nie jest w stanie utrzymać się ze sportu, muszą dorabiać.

Dokładnie tak było ze mną. Za moich czasów kadrowe wynosiło 400 złotych, czyli bardzo mało. Nie dało się z tego utrzymać. Z kolei średnia pensja sięgała około 2200 złotych. To dlatego przez całą karierę sportową pracowałem. Najpierw jako tokarz, później w kontroli jakości. Gdy jeździłem na obozy, musiałem brać zaświadczenie
z zakładu pracy, ile zarobku w tym czasie utraciłem, żeby mi zwrócono różnicę. Skończyłem studia, obroniłem tytuł magistra wuefu. Trzy lata pracowałem w średniej szkole zawodowej. Zrobiłem doktorat w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Poznaniu – jestem doktorem nauk o kulturze fizycznej – i przez 15 lat pracowałem na uniwersytecie.

Dziś w sporcie są ogromne pieniądze, reklamy, sponsorzy. Komercja przesłania to, co naprawdę ważne: sportową rywalizację, zasady fair play, przezwyciężanie własnych słabości. Sportowcy angażują się w wiele innych aktywności, medialnych, reklamowych, a to przekłada się niestety na ich wyniki. Nic nie zastąpi harówki na treningu.

Dziś na sportowców, którzy odnoszą sukcesy, chucha się i dmucha. Mają wszelkie udogodnienia, opiekę dietetyków, fizjoterapeutów, psychologów.

Inne mamy czasy, to i sport się zmienia. Teraz na obóz jadą trener, masażysta, kucharz, cały sztab ludzi i… jeden zawodnik. Za moich czasów na obozy jechało 300 osób, ale to byli sami biegacze. Jako młody chłopak brałem udział w zawodach z NZS-u, a później, jako zawodnik kadry, w zgrupowaniach w Wałczu albo w Spale. Mieszkaliśmy w domach wczasowych. Warunki były prymitywne, jedna wanna na piętrze. Po treningu trzeba było się ścigać, żeby się wykąpać. Do wanny wchodziliśmy kolejno całymi grupami, namydliliśmy się, spłukiwaliśmy pod prysznicem. Wszystkim zależało na kąpieli, bo treningi były jeden po drugim i trzeba to było jakoś wytrzymać. Ciepła woda była ważna dla regeneracji organizmu.

Dopiero po pożarze ośrodka wybudowano nowy, z prawdziwego zdarzenia. Nawet saunę mieliśmy do dyspozycji! Pierwsza sauna fińska, podgrzewana drzewem, znajdowała się właśnie w Wałczu. W kwietniu skakaliśmy do zimnej wody do jeziora, wygrzewaliśmy się w saunie 10 minut, potem z powrotem do wody i znowu do sauny. Bardzo to sobie chwaliliśmy.

Wyżywienie było skromne. Proste, chłopskie jedzenie. Nikt nie myślał o odpowiednie diecie, dobrze, że nie chodziliśmy głodni. To było tuż po wojnie, ciężkie czasy. Na obiad były kotlety, ziemniaki, kapusta, nic specjalnego. Miałem chody u kucharza, więc dawał mi jeszcze szklankę śmietany. Dziś może to dziwić czy nawet śmieszyć, ale wtedy uważałem, że to coś fantastycznego. Jak dostaliśmy tabliczkę czekolady, to był luksus, prawdziwe święto!

A do boiska mieliśmy dwa kilometry. Wcześniej musieliśmy przygotować sobie bieżnię do zawodów – bo tor był cały zarośnięty i trzeba było powyrywać chwasty. Takie były warunki. Ale myśmy je sobie chwalili. Nikt nie narzekał.

W ostatniej chwili dołączył pan do ekipy, która w ’56 roku pojechała na olimpiadę w Melbourne. Jak do tego doszło?

Olimpiada była w grudniu. W listopadzie pojechałem na mityng z Marysią Kwaśniewską, olimpijką z Berlina w rzucie oszczepem. To były chyba zawody górników w Brukseli. Podróż trochę się przedłużyła i na stadion dotarliśmy z godzinnym opóźnieniem. Warunki też były nie najlepsze, cały czas padało, startowaliśmy w deszczu. Ułożyłem sobie plan, że pobiegnę poniżej 14 minut. Zdublowałem prawie wszystkich zawodników. Marysia podawała mi międzyczasy, byłem o dwie sekundy lepszy, niż zaplanowałem. Ostatecznie uzyskałem czwarty wynik na świecie. Po powrocie do hotelu, jeszcze tego samego wieczoru, dostałem telefon z Warszawy, że zakwalifikowałem się do reprezentacji Polski na olimpiadę. Szok ogromny! A ja nawet nie miałem garnituru olimpijskiego, musieli mi go uszyć. Z marszu, można powiedzieć, pojechałem do Melbourne.

Nie miał pan jednak szczęścia na tych igrzyskach. Pęknięta kość nogi pokrzyżowała plany i nie ukończył pan biegu. Gdyby nie to, może miałby pan dziś dwa olimpijskie medale?

Na igrzyskach w Melbourne startowali sami najlepsi biegacze. Ale miałem szansę, byłem przecież czwarty na świecie. Trener Żylewicz nie pojechał ze mną, przydzielono mi trenera Jana Mulaka. Wcześniej cały czas biegałem w terenie, po łąkach, po lesie, a tu nagle trzeba było biec na bieżni. Niestety przeholowałem, doznałem kontuzji stawu skokowego. Doktor dawał mi zastrzyki, robił, co mógł, żeby postawić mnie do pionu. Ale cała kostka była zajęta.

Wystartowałem jednak z tą kontuzją. Na ósmym okrążeniu pękła mi kość strzałkowa, trafiłem do szpitala. Do Polski wróciłem o kulach. Mogłem mieć trzecie, czwarte miejsce, a tak nie ukończyłem biegu. Wykurowałem nogę i w lutym znów mogłem trenować.

Z jakimi nadziejami jechał pan na kolejną olimpiadę, w ’60 roku w Rzymie?

Reprezentowałem światową czołówkę. Miałem szansę na złoty medal i liczyłem na niego. Byłem tempowcem, ale nie miałem finiszu. Ułożyłem więc taktykę, żeby dyktować tempo i wymęczyć przeciwników. Prowadziłem przez trzy kilometry, z bardzo dobrym międzyczasem. Zakładałem, że na ostatnich trzech okrążeniach pobiegnę zrywami, co 100 metrów. Zawsze tak robiłem, kibice już o tym wiedzieli. Nie przewidziałem tylko, że Murray Halberg zerwie się na cztery okrążenia przed metą. Byłem tak pechowo schowany za zawodnikami, zablokowany przez innych biegaczy, że zanim się wydostałem z wirażu, straciłem do lidera 30 metrów. Cały czas goniłem czołówkę. Na ostatniej prostej ich dopadłem, ale nie dałem już rady nadrobić straty. Zwycięzca wyprzedził mnie o pięć metrów. Srebro przegrałem o pierś z Hansem Grodotzkim.

2 września 1960 r. Trzej medaliści biegu mężczyzn na pięć tysięcy metrów podczas letnich igrzysk olimpijskich w Rzymie. Od lewej: Hans Grodotzki (Niemcy) – srebro, Murray Halberg (Nowa Zelandia) – złoto i Kazimierz Zimny – brąz
Fot. ASSOCIATED PRESS / EAST NEWS

Bardzo był pan rozgoryczony czy jednak szczęśliwy? Bo przecież brąz na olimpiadzie to ogromny sukces!

Kilku metrów zabrakło mi do złota. Mogłem wygrać tamten bieg. Mimo wszystko cieszyłem się ze zdobycia medalu, to wielki sukces. Dziś ten medal znajduje się w muzeum Fabryka Sztuk w Tczewie. Oddałem tam wszystkie swoje sportowe trofea, puchary, pamiątki. Jest tam też poświęcona mi Izba Pamięci, gdzie można obejrzeć taśmy z meczów międzypaństwowych Polska–USA, urywki z mistrzostw Europy. Cała moja kariera jest w tym muzeum. Wszystkich serdecznie zapraszam!

„Wunderteam” gromadził na stadionach setki tysięcy kibiców. Mecze lekkoatletyczne były wtedy popularniejsze od meczów piłki nożnej, a Polacy zaczęli masowo uprawiać bieganie. Jak to możliwe, że zaledwie 10 lat po wojnie staliśmy się sportową potęgą?

Na Stadionie Dziesięciolecia mecze oglądało 100 tysięcy ludzi. Ale nas to absolutnie nie tremowało. Przeciwnie! Sława, która za nami szła, doping kibiców tylko dodawały nam skrzydeł i mobilizowały do pracy. To było niesamowite, stanowiliśmy wówczas potęgę. Wierzyliśmy w siłę naszego zespołu. Każdy z nas dawał z siebie wszystko, sto procent normy, każdy każdego dopingował, drużyna była bardzo zżyta. Nie było między nami niezdrowej rywalizacji. Byliśmy „Wunderteamem”!

W meczach międzypaństwowych startowało dwóch Polaków i dwóch zagranicznych biegaczy. Bardzo się wspieraliśmy całą drużyną, zawodnicy wzajemnie sobie kibicowali. Nie myśleliśmy o pieniądzach, tylko o tym, żeby mecz był jak najlepszy, ciekawy dla widzów. Dla nas to było ogromne wyróżnienie, że możemy reprezentować Polskę, że nosimy koszulkę z godłem narodowym. Rywalizowaliśmy z państwami, które były wtedy potęgą na międzynarodowej arenie sportowej: z Niemcami, Wielką Brytanią, Włochami, NRD, Stanami Zjednoczonymi. Ale absolutnie nie mieliśmy kompleksów! Stawaliśmy do walki jak równy z równym. Wierzyliśmy, że możemy wygrać z każdym.


“Wunderteam”

po raz pierwszy nazwy tej użyli niemieccy dziennikarze w 1957 r., po tym jak reprezentacja Polski zwyciężyła z zespołem RFN na Neckarstadionie w Stuttgarcie. Na przestrzeni dekady „cudowny zespół” tworzyło ok. 300 sportowców, o których mówiło się: 300 spartan z „Wunderteamu”! Polska reprezentacja lekkoatletyczna była w tym czasie znacząco lepsza od wszystkich innych, osiągała najlepsze wyniki. W latach 1956–1966 „Wunderteam” gromadził na stadionach największą liczbę kibiców w historii lekkoatletyki. Polacy masowo zaczęli uprawiać bieganie. Zaledwie
10 lat po wojnie wyniszczony kraj stał się sportową potęgą. Sukcesy sportowców dawały Polakom nadzieję na lepszą przyszłość. Największe triumfy nasi lekkoatleci osiągnęli na mistrzostwach Europy w Sztokholmie w 1958 r., gdzie zdobyli osiem złotych medali, i w Budapeszcie w 1966 r. (siedem złotych krążków). Za ojca sukcesów uznaje się Jana Mulaka, trenera „Wunderteamu”.


Przy okazji mógł pan zwiedzić kawałek świata.

Rzeczywiście cały czas byłem w rozjazdach, jednak na zwiedzanie nie było czasu. Byłem w Stanach Zjednoczonych, zobaczyłem Chicago. W Kanadzie widziałem wodospad Niagara, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Jeździłem dużo po Europie, cały czas mieliśmy jakieś mityngi – a to w Jugosławii, a to w Dalmacji. Ale to nie były wczasy, tylko ciężka harówka. Jak nie zawody, to obóz przygotowawczy do kolejnego sezonu. Zazwyczaj w każdym mieście byliśmy po 3–4 dni, więc czasu nie było za wiele. Ale liznąłem trochę świata.

Gdy wracaliśmy do Warszawy, to jak do stodoły. Ciemno wszędzie, bo nie było takiego oświetlenia jak dziś – migających reklam, rozświetlonych witryn sklepowych. Ale cieszyliśmy się, że jesteśmy w domu. Za granicą był inny świat: sklepy, restauracje, kluby, wielkie drapacze chmur. Szok! Czasem człowiek nie wiedział, jak się zachować, bał się, żeby nie palnąć jakiejś gafy. Po sklepach nie chodziliśmy zbyt wiele, bo nie było za co robić zakupów. Dostawaliśmy przepisowo trzy dolary dziennie, więc co najwyżej kupiło się kryształ czy butelkę alkoholu, żeby przywieźć do domu pamiątkę.

Jak pierwszy raz przyjechałem do Glasgow, padał deszcz. Przez dwie mile biegłem w błocie, bo boisko było trawiaste. Wygrałem tamten bieg, dostałem za niego cztery funty. Trudno było za to coś kupić. Starczyło co najwyżej na skromny upominek dla bliskich, apaszkę czy broszkę. A tu rodzina w domu wypytywała: „Byłeś za granicą. Co przywiozłeś?”. Wyjazdy pokazały nam, jak żyją ludzie na Zachodzie. Ale do głowy mi nie przyszło, żeby nie wrócić do kraju, nigdy! Byliśmy zadowoleni z tego, co mamy w Polsce.

Jakie są najgorsze warunki do biegania?

Nie zwracaliśmy nigdy na to uwagi. Bez względu na pogodę, jak przyszła godzina treningu, to się trenowało. Czy słońce, czy deszcz, czy mróz minus 30 stopni – biegaliśmy. Na zawodach w Sztokholmie cały dzień padało. Biegaliśmy tylko na drugim torze, bo przy bandzie zrobiło się takie błoto, że na wirażu nie sposób było się utrzymać. Ale nie wybrzydzaliśmy. Mróz, szron mieliśmy pod nosem, a i tak ganialiśmy tempówki. Nikt się z nami nie pieścił, myśmy byli twardzi.

Nie to, co z dzisiejszymi sportowcami.

Mieliśmy silną wolę. Tak zostaliśmy wychowywani w czasie wojny i później podczas okupacji, byliśmy przyzwyczajeni do ciężkich warunków. Ale była też w nas ogromna ambicja i miłość do sportu. To one sprawiały, że człowiek się nie poddawał, tylko parł do przodu. Nic nie mogło nam przeszkodzić ani nas zniechęcić. Nie mieliśmy porządnych dresów, więc na treningi zimą w górach zakładaliśmy ciepłe skarpety, i tyle. Śnieg po pachy, a my biegaliśmy po 5–6 godzin. Na tym budowało się kondycję. I nikt się nie przeziębiał!

Jeszcze w trakcie kariery lekkoatletycznej został pan trenerem. Jak to się stało?

Mój trener dość wcześnie zmarł na raka. Do końca kariery sam układałem sobie treningi. W ’65 roku skończyłem z bieganiem. Do tego czasu zdobyłem duże doświadczenie, zrobiłem specjalizację trenera I klasy, II klasy, a później klasy mistrzowskiej. Miałem dużą grupę treningową na uczelni. W klubie prowadziłem 15 zawodników, którzy odnosili sukcesy. To byli wysokiej klasy biegacze, bijący rekordy, bardzo utalentowani. Byłem też przez pewien czas trenerem kadry polskiej juniorów. To był mój główny zawód i bardzo to lubiłem.

Jan Mulak
Fot. Piotr Barącz / East News

Jan Mulak wprowadził do treningów lekkoatletycznych wiele nowatorskich metod. Pan w swojej pracy trenerskiej trzymał się tych zasad?

Między Janem Mulakiem a moim trenerem Żylewiczem panowało pewne napięcie, nie do końca się ze sobą zgadzali. Mulak był fachowcem wysokiej klasy, liczył się w Europie i trochę miał pretensje, że nie chciałem z nim trenować. A ja byłem wierny trenerowi Żylewiczowi, zwłaszcza gdy zachorował. Cierpiał na raka krtani, nie mógł mówić, miał problemy z jedzeniem. Mimo to jeszcze długo jeździł na obozy. Cały czas byłem przy nim. Gdy przestał wychodzić z domu i leżał już w łóżku, robiłem odcinki treningowe specjalnie pod jego oknem. Nie wiem, czy mnie widział, ale chciałem mu sprawić przyjemność. Byłem jego zawodnikiem, a do stylu Mulaka nie przywykłem. Później, gdy sam byłem trenerem, stosowałem bardziej tradycyjne metody, wzorowałem się na swoim dawnym trenerze.

Jest pan współorganizatorem Maratonu Solidarności. Zawodnicy biegną tą samą trasą, którą przemieszczali się kurierzy przenoszący wiadomości i ulotki po rozpoczęciu strajków w Sierpniu ’80 roku.

Tak, od ponad 20 lat jestem dyrektorem tej imprezy. W tym biegu chodzi o upamiętnienie wydarzeń z Sierpnia, osób, które zginęły. Maraton biegnie z Gdyni, a kończy się na Starym Mieście w Gdańsku. Zawsze jest uroczyste składanie kwiatów pod pomnikiem ofiar i śpiewanie hymnu narodowego. Najpierw były cztery półmaratony, a od ’95 roku, gdy przejąłem organizację biegu, odbywają się maratony. Trasa ma 42 kilometry. Maraton cieszy się bardzo dużą popularnością, każdego roku startuje około tysiąca zawodników. Bieg odbywa się 15 sierpnia, czyli w okolicach Dnia Solidarności. Trasa nie jest zbyt trudna, praktycznie cały czas prowadzi z górki. Ale najczęściej biegnie się w upale, temperatura sięga nawet 30 stopni. Bardzo ciężko biegnie się w takich warunkach, a jednak zawodnicy chcą startować. Ostatni odcinek przed metą – 500 metrów – biegną aleją, gdzie dopingują ich kibice. Zawodnikom bardzo się to podoba.

Gdańsk, 2002 r. VIII Międzynarodowy Maraton Solidarności. Na czele zawodników, z lewej – Kazimierz Zimny, dyrektor maratonu.
Fot. PAP / Stefan Kraszewski

Czy pana dzieci lub wnuki złapały sportowego bakcyla?

Córka jest utalentowana sportowo. W szkole grała w koszykówkę, bardzo dobrze pływa. Ale nie ma silnej woli, brakuje jej wytrwałości, systematyczności. Nie udało się nam tego wypracować. Próbowałem, ale nie da rady. Z kolei wnuk, który mieszka w Nowym Jorku, miał smykałkę do wioślarstwa. Na uczelni odnosił nawet sukcesy w sekcji wioślarskiej. Synowie grali wyczynowo w koszykówkę. Ale nic na stałe, zawodowo, tylko rekreacyjnie.

Przejście na sportową emeryturę było dla pana trudnym momentem?

Bardzo trudnym. Przyznam szczerze, że ciężko to przechodziłem. Na początku nie mogłem się dostosować. Gdy zacząłem się spełniać jako trener, żal trochę minął. Ale trudno było się wycofać z biegania, porzucić dotychczasowy rytm życia. Byłem związany ze sportem, z zawodnikami, biłem rekordy, zdobywałem medale, nie znałem innego życia. Musiałem pogodzić się z tym, że nie będę tego robił wiecznie. Skończyłem karierę w wieku 32 lat. Podjąłem decyzję, klamka zapadła i koniec. Musiałem być konsekwentny. Zdecydowały względy zdrowotne. Kondycja fizyczna nie pozwalała mi na dalsze bieganie. Potem jeszcze długo byłem trenerem. Właściwie cały czas pracuję, udzielam wskazówek, przychodzą do mnie zawodnicy, rozpisuję im plany treningowe.

To ważne, żeby seniorzy się ruszali, byli aktywni fizycznie?

Sam już nie biegam i zazdroszczę tym, którzy mogą. Tęsknię za bieganiem. Ale co zrobić, starość nie radość. Niedawno miałem kontuzję, wysiadło mi kolano. Upadłem tak paskudnie, że uszkodziłem kręgosłup. Już szósty tydzień nie mogę wychodzić z domu, a muszę ciągnąć maraton, którego jestem dyrektorem. Mam nadzieję, że za rok znowu uda się go zorganizować.

Warto uprawiać sport. Nieważne jaki, ważne, żeby być aktywnym, bo sport to zdrowie. Dziś ludzie to rozumieją. Mają siedzącą pracę, siedzący tryb życia, więc szukają możliwości, żeby się poruszać. Mieszkam na osiedlu niedaleko stawu. Ten staw ma może kilometr w obwodzie. Widzę, że ludzie wokół niego cały czas biegają, jeżdżą na rolkach, zarówno starzy, jak i młodzi. Jeszcze niedawno trudno było namówić kogoś do sportu, a teraz mnóstwo osób się rusza, gimnastykuje, spaceruje.

Dobrze, że bieganie zrobiło się takie modne?

Cieszę się z tego, ale martwi mnie, że biegaczami nie zajmują się fachowcy. Ludzie nie mają odpowiedniego stylu. Kiedyś nawet zaczepiałem takie osoby, mówiłem, że jestem trenerem klasy mistrzowskiej, dyrektorem maratonu, mogę coś podpowiedzieć. Ale odpowiadali, że nie potrzebują żadnych uwag, bo mają swój pomysł na bieganie. Nie chcieli słuchać moich wskazówek. Nikomu więc nie podpowiadam, nie tłumaczę, jak prowadzić ręce czy jak stawiać stopy.

Co więcej, ludzie biegają bez wykonania odpowiednich badań. A czasem kompletnie bez pomyślunku! Mieliśmy na przykład pana po zawale. Wyszedł ze szpitala i po dwóch tygodniach zgłosił się do maratonu. Na szczęście jego rodzina zainterweniowała, zadzwonili do mnie, powiedzieli, że się o niego martwią. A on już biegł! Mieliśmy na trasie swoich ludzi i na 10 kilometrze zdjęliśmy go. Całe szczęście, że nic złego się nie stało. Takie zachowanie jest kompletnie nieodpowiedzialne!

Dawniej funkcjonowały przychodnie sportowe, zawodnik musiał przynieść zaświadczenie, że jest zdrowy. Teraz każdy startuje na własną odpowiedzialność. Zawodnicy nie są przygotowani jak należy, ale to ich nie zniechęca. Podziwiam taką odwagę. Jak można biec maraton bez przygotowania? Ja bym się nie odważył. Na krótszym dystansie – 5–10 kilometrów – to co innego. A teraz są organizowane biegi nawet po 100 kilometrów. Żeby się dobrze przygotować, trzeba codziennie przynajmniej te 15 kilometrów przebiec. Organizm musi się stopniowo przystosować do wysiłku, trzeba wzmocnić wydolność oddechową, mięśnie, stawy, żeby nie nabawić się kontuzji. Maraton to ogromny wysiłek dla organizmu. W naszym maratonie biegają nawet osoby po osiemdziesiątce, ale one akurat są odpowiednio przygotowane.

Co jeszcze, poza sukcesami sportowymi, dała panu lekkoatletyka?

Sport dał mi bardzo wiele. Wytrwałość, dzięki której ze wszystkim w życiu sobie poradziłem. Skończyłem uczelnię, zrobiłem doktorat. Biegałem, zdobywałem medale, zostałem dyrektorem maratonu. Kariera sportowa bardzo mi pomogła. Wszystko mi się w życiu udało. I bardzo się z tego cieszę.


Kazimierz Zimny

ur. 4 czerwca 1935 r. w Tczewie, lekkoatleta, medalista olimpijski i mistrzostw Europy. Jeden z czołowych długodystansowców „Wunderteamu”. Dwa razy brał udział w letnich igrzyskach olimpijskich. W Melbourne w 1956 r. z powodu pęknięcia kostki nie ukończył biegu. Cztery lata później w Rzymie zdobył brązowy medal w biegu na pięć kilometrów. Na mistrzostwach Europy w Sztokholmie w 1958 r. zdobył srebrny medal. Powtórnie został srebrnym medalistą mistrzostw Europy w Belgradzie w 1962 r. Był 37-krotnym reprezentantem Polski w meczach międzypaństwowych, 4-krotnym rekordzistą kraju i 7-krotnym mistrzem Polski. Po zakończeniu kariery lekkoatletycznej został trenerem. Jest absolwentem poznańskiej Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego, doktorem nauk o kulturze fizycznej.