Nie jestem taki wesoły, uśmiechnięty facecik, jakim prezentuję się na zewnątrz

Rozmowa z Jackiem Gmochem, piłkarzem, trenerem, komentatorem sportowym

Jest pan chyba najlepiej wykształconym trenerem w Polsce. To pomagało w prowadzeniu piłkarzy czy wręcz przeciwnie?

Mam wykształcenie matematyczne, uzyskałem tytuł magistra inżyniera i przez 10 lat byłem pracownikiem naukowym. W tamtych czasach w środowisku futbolowym to było unikalne, szczególnie w przypadku piłkarza będącego na topie. Dziesięć lat grałem w Legii Warszawa, zdobyliśmy trzy puchary, jedno mistrzostwo, a w międzyczasie kończyłem eksternistycznie Akademię Wychowania Fizycznego. Rzeczywiście więc pod kątem wykształcenia byłem wyjątkiem. Trenerzy zazwyczaj rekrutowali się z byłych zawodników, nie kończyli studiów. Nawet za granicą niewielu było takich jak ja.

Wykształcenie pomogło mi w pracy z piłkarzami, dzięki czemu wyprzedziłem swoją epokę. Wiedza pozwoliła mi na zastosowanie nowatorskich metod w piłce nożnej. Z kolegą, matematykiem i ekonomistą, stworzyliśmy koncepcję tego, jak wzmocnić polską piłkę na arenie międzynarodowej. Dokument trafił do rąk Edwarda Gierka. Powołano mnie do zarządu PZPN, a w ’71 roku delegowano do współpracy z Kazimierzem Górskim. Razem mieliśmy wcielić w życie opracowaną przez nas koncepcję. Moje przygotowanie inżynierskie i piłkarskie sprawiło, że w latach 70. staliśmy się futbolową potęgą. Zdobyliśmy złoto na olimpiadzie w Monachium w ’72 roku, dwa lata później srebro na mistrzostwach świata w RFN w ’74 roku (mistrzostwa świata w 1974 roku były pierwszymi, na których rozdano cztery komplety medali: złoty, pozłacany, srebrny i brązowy – przyp. red.), a w ’78 roku zajęliśmy piąte miejsce na mistrzostwach świata w Argentynie.

Warszawa, 1966 r., stadion Legii. Mecz o mistrzostwo pierwszej ligi: Legia Warszawa–Śląsk Wrocław. Jacek Gmoch pierwszy z prawej
Fot. PAP / Zbigniew Matuszewski

Gdyby nie został pan piłkarzem, byłby pan budowniczym dróg i mostów?

Przez długi czas łączyłem piłkę z karierą naukową. Grałem i studiowałem na politechnice. Później zostałem trenerem i równocześnie prowadziłem pracę naukową. Miałem stypendium doktoranckie, napisałem dwie prace doktorskie. Żadnej nie obroniłem, bo pochłonęła mnie piłka. Wtedy były takie czasy, że dało się pogodzić sport z nauką i życiem rodzinnym. W końcu musiałem się na coś zdecydować i wybrałem to, co kochałem. Czuję się spełniony. Żona jest jednak przekonana, że cokolwiek bym robił, byłoby to zwieńczone sukcesem. Bardzo mnie wspiera.

Ja w ogóle dość szybko się ożeniłem. To nawet dobrze, gdy piłkarz się ustatkuje, bo nie w głowie mu wtedy głupoty. Nie zachłyśnie się sławą, jak to się teraz zdarza. Zresztą wtedy nie było w piłce wielkich pieniędzy. Ojciec bał się trochę, czy mój ożenek nie spowoduje, że rzucę uczelnię, że za dużo tego: nauka, piłka, rodzina. Ale udawało mi się wszystko łączyć ze sobą, żona mi w tym pomagała. Miałem w domu oparcie i partnerstwo.

Czyli to prawda, że za każdym sukcesem wielkiego mężczyzny stoi wyjątkowa, mądra kobieta?

Absolutnie! Żona skończyła te same studia co ja, z bardzo dobrą oceną. Ma nawet swoją drogę Piaseczno–Góra Kalwaria, wybudowaną w ramach praktyk. Przez lata pracowała w biurze projektów, więc obydwoje mogliśmy się spełniać zawodowo. Żona obroniła dyplom z lepszym wynikiem niż ja, dlatego nigdy mi nie zazdrościła. Jest zdolnym inżynierem. Praca ją satysfakcjonowała.

Nie była zazdrosna o piłkę, o to, jakie miejsce zajmuje ona w pana życiu?

Żona to kobieta moich marzeń, mój najlepszy przyjaciel, nie miała konkurencji. Nigdy się nie skarżyła na życie, które wiodła. Ale ostatnio była już trochę zmęczona piłką i moją trenerką. Powiedziała „dosyć!”. Dlatego w wieku 71 lat skończyłem z tym. Całe życie mnie wspierała, więc nadszedł moment, aby teraz to jej życzenia spełniać.

Tata nie chciał, żeby pan grał w piłkę. Podobno odgrażał się, że „połamie panu nogi”?

Tata sam grał w reprezentacji Polski klubów robotniczych i w Zniczu Pruszków. Był bardzo obiecującym zawodnikiem, a po wojnie został wiceprezesem Znicza.

Ojciec przechowywał sprzęt u nas w domu, a piłki były w tamtych czasach niezwykle cenne! Niewielu miało do nich dostęp. Latem, z samego rana, o godzinie szóstej, wpadali do mnie koledzy, żebyśmy pograli w nogę. Tata ich gonił, bo za wcześnie przychodzili i wszystkich budzili. Wtedy w ogóle towarzystwo piłkarskie było dość szemrane. Ojciec znał piłkarzy i nie miał o nich dobrego zdania. Mówił, że żaden z jego synów nie będzie biegał po boisku. Z czasem jednak zaakceptował moją decyzję, zrozumiał, że piłka to moja największa pasja – tak jak wcześniej była jego pasją. Ale absolutnie musiałem skończyć studia, to był warunek.

Wcześniej grał też pan w koszykówkę.

Właśnie dlatego, że tato nie pozwalał grać w piłkę! A że mieliśmy z bratem talent do sportu, to graliśmy w co się dało. Brat, sześć lat starszy, był moim idolem. Grałem w koszykówkę, bo on grał. Byłem szybki, więc wystawiali mnie na skrzydle. Wtedy nie było jeszcze tych „wieżowców”, po dwa metry z czymś. Dopiero później przyszła moda na wysokich chłopaków i ze swoim wzrostem nie miałem szans. Graliśmy w siatkówkę, w tenisa, uprawialiśmy pięciobój. Sport był ważnym elementem wychowania młodych ludzi. Szczególnie dyscypliny kontaktowe, jak boks czy piłka, wielu osobom uratowały skórę. Po wojnie społeczeństwo były mocno zdemoralizowane, sam należałem do bandy Targowianka.

Co pan powie! Był pan gangsterem?

Aż tak to może nie! To były grupki młodych chłopaków, którzy byli na bakier z prawem. Różne rzeczy się robiło. To był czas głodny, chłodny, ale też czas rodziny, przyjaźni. Chciałem być z nimi, ale żeby mnie uznali, musiałem się wykazać i do nich dostosować. Byliśmy z kolegami szybcy, zwinni, więc wykorzystywali nas do drobnych kradzieży. W dawnej fabryce fajansu i porcelany znajdowała się jednostka wojskowa, która zajmowała się pogrzebami. Drewna na trumny zawsze brakowało, były za to torby – mocne, w środku smołowane, żeby szczury nie podgryzały umarlaków. A że nie było worków na mąkę czy cukier, to sklepikarze bardzo je sobie cenili. Nasza grupa kradła je stamtąd i dostarczała zainteresowanym. To było bardzo niebezpieczne. Jednego z naszych podczas takiej akcji zabito. Kolega nie zdążył przeskoczyć przez ogrodzenie, bo zaczepił się spodniami i strażnik sowiecki go zastrzelił.

Igrał pan z życiem!

Nie takie rzeczy się robiło. Rozbrajaliśmy miny przeciwpiechotne, bo był w nich trotyl, który się dobrze palił i można było go sprzedać. Wielu młodych przy tym zginęło albo potraciło ręce. Wcześniej było powstanie warszawskie. Miałem pięć czy sześć lat, pamiętam to bardzo dobrze. Widziałem, jak Niemcy niszczyli Warszawę, już nawet po upadku powstania i wyprowadzeniu ludzi. W Pruszkowie stała Dora, armata, z której bombardowali sektor po sektorze. Cały kraj został zniszczony, trzeba było go odbudować. Ale nie chcę o tym opowiadać, to nie są miłe wspomnienia. Kiedyś żyło się zupełnie inaczej, trudno to sobie wyobrazić – tylko ci, którzy tego doświadczyli, wiedzą, jak było.

Uratował mnie sport. Należałem do zuchów, to był pierwszy stopień wtajemniczenia do przedwojennego harcerstwa. Służyłem też jako ministrant, ale do seminarium nie poszedłem. Rodzina, Kościół, szkoła, sport – to były w tamtych czasach filary wychowania.

Pamięta pan swój pierwszy poważny mecz?

To był chyba rok 1960. Zadebiutowałem na Stadionie Dziesięciolecia, który zresztą pomagałem odbudowywać z kolegami z technikum. W ramach prac społecznych rozładowywaliśmy furmanki i samochody z materiałami budowlanymi, więc mam w tym swój udział. W pierwszym meczu byłem środkowym napastnikiem. Nie najlepiej mi poszło. Dzień wcześniej ze znajomymi pojechaliśmy na wycieczkę rowerową z Warszawy do Zalesia. Zrobiłem jakieś 50 kilometrów, a od dawna nie jeździłem. Do tego po południu miałem trening. Gdy następnego dnia, w niedzielę, graliśmy mecz ze Stalą Sosnowiec, trener zdjął mnie w połowie, bo nie byłem w stanie chodzić. Miałem zesztywniałe mięśnie, nie mówiąc o tylnej części ciała. Zawsze strzelałem bramki, a tamtego dnia nic nie mogłem zdziałać na boisku.

Następny mecz zagrałem dopiero jesienią, z Polonią Bytom. Strzeliłem dwie bramki, zdobyliśmy tytuł wicemistrza Polski. Nagrodą było małe tranzystorowe radio, niedostępne wtedy na rynku. Pierwszy towarzyski mecz grałem z drużyną z NRD. Strzeliłem bramkę i dostrzeżono we mnie wielki talent. W „Expresie Wieczornym” następnego dnia napisano: „snajper trzymany pod korcem”. To były moje pierwsze znaczące mecze.

1978 r., trener Jacek Gmoch
Fot. archiwum „Przeglądu Sportowego” / Newspix.pl

Był pan obiecującym zawodnikiem. Niestety karierę przekreśliła kontuzja.

To był dokładnie 17 sierpnia 1968 roku, moje imieniny. Przyjechała rodzina z Francji, z Calais. Udało mi się odnaleźć bliskich właśnie dzięki grze w reprezentacji. Mecz został zorganizowany przez „Express Wieczorny”. Skład drużyny wybrali czytelnicy, wypełniali w tym celu tysiące kuponów drukowanych w gazecie. To był spisek, który miał służyć zwolnieniu Ryszarda Koncewicza z funkcji selekcjonera. Mecz miał udowodnić, że Koncewicz się nie nadaje. Cały stadion był przeciwko nam, 30 tysięcy ludzi skandowało, gwizdało. Ogromne emocje!

Piłka jest sportem kontaktowym, ostrym, męskim. Nasz bramkarz nie wytrzymał tego ciśnienia. Nie był niczemu winien. Wybiegł poza pole karne, ja akurat byłem w półślizgu, z nogą wysuniętą do przodu, wybijałem piłkę. Bramkarz, potężne chłopisko, spadł mi na nogę biodrami, akurat na tę część pod kolanem. To było poważne, wielostopniowe złamanie. Groziła mi amputacja. Później przechodziłem bardzo długą rehabilitację. Nigdy już nie wróciłem do pełni sprawności. Większość trenerów, którzy dokonali czegoś w piłce nożnej, to właśnie zawodnicy, których kontuzja wyeliminowała z gry.

Nie miał pan żalu do losu, do bramkarza?

Żal miałem tylko do cwaniaczków, którzy zorganizowali ten mecz. Napuścili na nas kibiców. Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Kontuzje się zdarzają.

To dlatego syn nie poszedł w pana ślady?

Syn grał w piłkę w młodzikach Legii Warszawa. Uprawiał różne dyscypliny: tenisa, koszykówkę, zapasy i inne sporty walki. Żeby w sporcie coś osiągnąć, trzeba być na tym punkcie zakręconym. Jemu w piłce nie szło na tyle dobrze, żeby miał przejść na zawodowstwo. Dziś trzeba uważać na zwariowanych rodziców, którzy są przekonani, że ich dzieci to niespotykane talenty. Ja po prostu nie ingerowałem. Kiedy syn chciał, to grał, a kiedy przestał grać, niczego mu nie narzucałem. Nie roztaczałem nad nim ochronnego parasola.

Łatwiej być trenerem czy zawodnikiem?

Oczywiście, że zawodnikiem. Zawodnik odpowiada sam za siebie. Trener nie zawsze ma wpływ na to, co się dzieje na boisku, a pośrednio jest za to odpowiedzialny.

Jak pan motywował piłkarzy? Lepiej działały pochwały czy kubeł zimnej wody?

Nie da się wytłumaczyć tego tak prosto. To bardzo trudna sztuka, trzeba znać się na psychologii. Niektórzy mają naturalny talent, chociażby Ferguson był człowiekiem, który potrafił świetnie motywować piłkarzy. To jeden z największych mistrzów, chapeau bas! Tego się nie da nauczyć. Albo się ma talent, albo nie. Trzeba odpowiednio zareagować, we właściwym momencie, nie ma czasu na namysły. Powiedzieć słowo, dwa, które będą kluczem. Na odprawie zawodnik jest rozemocjonowany. To ogromny talent, jeśli trener potrafi te emocje opanować i odpowiednio ukierunkować. Musi być charyzmatyczny.

„Najlepszy trener na świecie” to tytuł pańskiej biografii. Jak rozumiem, to o panu?

Oczywiście! My, trenerzy, jesteśmy najlepsi na świecie! Trener musi tak myśleć o sobie, inaczej niczego nie osiągnie. Musi być absolutnie przekonany o swoich racjach, o tym, że wie najlepiej, jak postępować, jaką taktykę obrać. W przeciwnym razie nie przekona piłkarzy. Jeśli sam w siebie nie wierzy, nikt mu nie zaufa. Nie zbuduje drużyny, nie wskaże zawodnikom drogi do zwycięstwa.

Który mecz w karierze był dla pana najważniejszy?

Wiele meczów było ważnych, trudno wybrać jeden. Jako zawodnik grałem istotne mecze w eliminacjach do mistrzostw świata w ’66 roku. Trzy razy zdobyłem puchar Polski, a w ’69 roku z Legią – mistrzostwo Polski. Mecze ze Szkocją były bardzo ważne, podobnie mecz z Włochami w Warszawie, z Finlandią w Helsinkach.

Później, gdy byłem trenerem, zdobyliśmy złoto na olimpiadzie. Polska pokazała, że ma drużynę, która może konkurować z najlepszymi. To zwycięstwo rozbudziło oczekiwania kibiców, działaczy, no i nasze – choć z piłkarskiego punktu widzenia olimpijskie złoto nie jest najważniejsze. Dużo wyżej w hierarchii stoją mistrzostwa świata, to najwyższa rangą impreza. I tutaj też mam sukcesy na koncie. Byłem trenerem reprezentacji Polski w Argentynie w ’78 roku, zajęliśmy wtedy piąte miejsce.

Jeśli chodzi o rozgrywki klubowe, to pamiętam spotkanie półfinałowe Liverpoolu z Panathinaikosem w klubowych mistrzostwach Europy, wiosną ’85 roku. Jako trener miałem same trudne mecze. Albo grałem o mistrzostwo, albo ratowałem drużynę przed spadkiem. Od jednego kopnięcia czy podania zależał sukces mój i drużyny. Wiele było takich dramatycznych rozgrywek, które zapisały się w historii piłki nożnej w Polsce i na świecie.

W sporcie więcej uczą porażki czy sukcesy?

Oczywiście, że porażki. Sukces można odnieść tylko wtedy, gdy umie się odpowiednio przeprowadzić ocenę meczu, poszukać elementów, które były słabe, a które poprawne, i na nich budować strategię na kolejne rozgrywki. W trenerce to element, który buduje formę na następny mecz. Kluczowa jest mocna psychika. Jeśli ktoś ma słabą, to porażka go zniszczy i niczego nie nauczy. Znam wielu zawodników, którzy się załamywali. Ale znam i takich, którzy po nieszczęściu potrafili się podnieść i byli silniejsi. Istotne jest nie to, ile zwycięstw odniesiemy, ale z ilu porażek wyciągniemy wnioski.

Sportowcowi trudniej przejść na emeryturę?

Chyba każdy w równym stopniu tęskni za młodością. Niestety czas jest bezwzględny. Ale sportowcy mają o tyle trudniej, że zazwyczaj kończą karierę w młodym wieku, i trzeba od nowa budować swoje życie. Wcześniej piłkarz odnosił sukcesy, pisano o nim, miał wypełniony dzień. Nagle to wszystko znika. Nie każdy potrafi się odnaleźć.

Większość sportowców boryka się z tym problemem. Muszą utrzymywać rodzinę, a pieniądze się kończą. Na palcach rąk można policzyć tych, którzy zabezpieczyli swoją przyszłość. Dziś o to łatwiej, bo wokół piłki powstało wiele zawodów. Jest cała masa specjalistów, którzy pracują na zawodnika i drużynę: fizycy, socjolodzy, dietetycy, fizjoterapeuci, psycholodzy, matematycy. Dawniej trener miał dobre oko i sam ustawiał sobie drużynę. Teraz droga do sukcesu jest trudniejsza, bo decydują o nim coraz mniejsze elementy. Trzeba umieć je znaleźć, przeanalizować. Matematyka, statystyka – czyli to wszystko, czego byliśmy prekursorami – jest absolutnie konieczne. Do tego analiza meczu, zachowań zawodników, rytmu biologicznego, stanu psychicznego. Świat poszedł do przodu, są narzędzia, ale ktoś musi je zinterpretować.

Praktyczną wiedzę ma zawodnik. I tu jest szansa dla tych, którzy kończą karierę. Mogą studiować, mają doświadczenie. W moich czasach jedynym wyborem po karierze zawodniczej była trenerka. Poza tym przechodziłem na emeryturę kilka razy. Najpierw była kariera naukowa na uczelni. W międzyczasie normalnie pracowałem: na budowie, w piekarni, w punkcie ksero, jako hydraulik. Później, w ’78 roku, z powodu kontuzji zakończyłem karierę piłkarską i zostałem trenerem. Ostatni mecz – wygrany 4 : 2 – grałem z Panathinaikosem. W dalszym ciągu walczę, żeby nie być emerytem w piłce, i gdzieś tam się pojawiam. Sprawiam wiele przyjemności ludziom – taką mam nadzieję – i sobie również, komentując mecze, doradzając w istotnych rozgrywkach.

Zgrupowanie reprezentacji Polski. Jacek Gmoch podczas treningu z Kazimierzem Deyną
Ze zbiorów Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie

Jest pan znanym komentatorem, kojarzą pana nawet laicy. Pana analizy i powiedzonka trafiły do powszechnej świadomości. Czy to jest miłe?

Bardzo miłe! Zaistniałem w piłce i byłem na topie w latach 70. Moja popularność w Polsce zawsze była duża, choćby z uwagi na wyniki w trenowaniu greckich drużyn. Trener jest człowiekiem publicznym. Jak coś się dzieje w polityce, mają miejsce znamienne wydarzenia w kraju, to dziennikarze pytają trenera o zdanie. Ja również dałem się poznać z tej strony, stąd moja popularność.

Jeśli chodzi o powiedzonka, różne lapsusy, to gdy się długo żyje za granicą, nabiera się obcych naleciałości w mowie. Ale mam poczucie humoru i się z tego śmieję. Jest mi miło, nawet jeśli staję się obiektem żartów. Życzę wszystkim, aby też mogli tak się zapisywać w świadomości ludzi.

Mnie najbardziej zafrapowały te łyżeczki trawione w żołądku…

Ha, ha, ha! Jak tłumaczyłem przysłowia polskie, to Grecy często mówili: „Przecież to nasze przysłowie!”. Z kolei komentując mecze w Polsce, zdarzało mi się tłumaczyć przysłowia greckie, które tam funkcjonują w piłce. Mówi się na przykład, że trener musi mieć taką psychikę, żeby mógł nawet żelazo strawić w żołądku, takim musi być twardzielem! Ja to przełożyłem na widelce i łyżki, i tak poszło. Syn zrobił nawet zbiór moich powiedzonek, które znalazł w internecie. Zaśmiewamy się z nich z żoną.

Zresztą również wypowiedzi wielu innych sprawozdawców sportowych przeszły do historii. To wynika z tego, że przekaz musi być prawdziwy, a jednocześnie oddawać atmosferę meczu. Kiedyś, kiedy jeszcze nie było obrazu, trzeba go było barwnie opowiedzieć, przekazać słuchaczom to, co dzieje się na boisku. W ten sposób powstał cały słownik języka sportowego. Mnie osobiście sprawia to ogromną radochę.

Brakuje panu boiska?

Gra już nie jest dla mnie. Ale brakuje mi ławki, adrenaliny, bo największych emocji, przeżyć doświadcza się właśnie na ławce. Kiedy rozstrzyga się byt drużyny, a jedna bramka może zdecydować o wszystkim, napięcie jest ogromne. Takim meczem było zdobycie mistrzostwa z Larisą. W 100-letniej historii greckiej piłki nożnej żaden klub prowincjonalny nie zaszedł tak wysoko. Przełamałem tę passę. Miałem to szczęście, że często ratowałem drużyny przed spadkiem w tabeli. Albo stawiano przede mną zadanie wygrania eliminacji. Tego typu mecze mają swoją dramaturgię. A ile wicemistrzostw kraju zdobyłem! Meczów trudnych, jako trener i zawodnik, rozegrałem co niemiara. Nie było w mojej karierze zbyt wielu pojedynków neutralnych, od których nic nie zależało.

Nie myślał pan, żeby potrenować młodzików?

Moją pierwszą pracą trenerską było prowadzenie młodszych juniorów Legii Warszawa. Zdobyliśmy nawet mistrzostwo Warszawy. Ale nie bardzo mnie ciągnęło do pracy z młodzieżą. To chyba osobna specjalizacja. Ja zawsze pracowałem nad zdobywaniem szczytów. Byłem nauczycielem akademickim, na uczelni pracowałem ze studentami. I choć to byli młodzi ludzie, to jednak już dojrzali pod względem intelektualnym. Coś zupełnie innego.

Jacek Gmoch przed finałem Ligi Mistrzów w 2007 r. w Atenach
Fot. Maciej Śmiarowski / Newspix.pl

Zdarzało się, że przenosił pan trenerskie nawyki do domu?

Trzeba by zapytać moich najbliższych, syna i żonę. Oni mówią, że przenosiłem – czasami te najgorsze (śmiech). Starałem się nie dominować, choć żona ma inne zdanie na ten temat. Pilnowałem się, aby nie sprowadzać pracy do domu, choć to był próżny trud, biorąc pod uwagę moje dokonania i pracę w stresujących warunkach. Trudno było nie przynosić tych napięć ze sobą. To dlatego żona zmęczyła się w pewnym momencie i powiedziała „dosyć!”. Teraz muszę po cichutku oglądać mecze, żeby jej nie przeszkadzać. Ale ma rację!

Czy było w pana życiu poza piłką coś jeszcze, co wywoływało podobne emocje?

Na pewno. To, jak człowiek walczy ze śmiercią. Kiedy się ratuje, wygrywa, przeżywa ogromne napięcia. W młodości miałem skomplikowane złamanie nogi, które zakończyło moją karierę. Przeszedłem zawał, założono mi bajpasy. Jestem człowiekiem, który wiele przeszedł. Starczyłoby tego na parę życiorysów. Dziś po prostu dziękuję Bogu za to, że pozwala mi dalej żyć.

Sport jest nadal obecny w pana życiu? Dba pan o formę, kondycję fizyczną?

Muszę, czy mi się to podoba, czy nie. Chcę jeszcze trochę pożyć. A po tych wszystkich perypetiach zdrowotnych muszę trzymać dyscyplinę, jeśli chodzi o dietę i o ruch. W moim wieku człowiek codziennie ze sobą walczy i cieszy się z każdego dnia, każdej godziny – z tego, że słyszy, czuje, smakuje, że te wszystkie doznania są mu nadal dane.

Najlepiej czuję się wieczorem, po całym dniu, kiedy wykonałem już różne czynności i organizm miał czas na rozruch. A najgorzej jest rano. Trzeba się dobrze postarać, żeby samodzielnie funkcjonować, być samowystarczalnym, nie stać się dla nikogo ciężarem. Moje życie zawsze było wielką walką. Ale może dzięki temu zdobycie się na wysiłek przychodzi mi dziś łatwiej.

To, że aktywnie spędził pan całe życie, przekłada się na pana obecną formę?

Różnie to bywa z zawodowymi sportowcami. Sport wyczynowy jest kontuzjogenny. Ale rutyna od małego, to, że lubiłem ruch, jest pomocna. Staram się trzymać formę i wagę, bo chcę być jak najdłużej sprawny. Całe życie przeżyłem zgodnie z maksymą: pracuj tak, jakbyś miał żyć 200 lat, a żyj tak, jakbyś w każdej chwili miał odejść. Tego staram się trzymać, na ile starcza mi sił. Łatwo się mówi, ale praktyka bywa trudna. Starość to jedyna rzecz, jaka Panu Bogu nie wyszła.

A czy udało się panu zaszczepić bakcyla sportowego dzieciom i wnukom?

Syn w młodości był bardzo wysportowany, ale miał wiele innych zdolności, które przeważyły. Jest świetnym biznesmenem i ojcem. Mam trójkę wnuków. Jeden ukończył Uniwersytet Kent, drugi zaczął studia w Manchesterze. Wnuczka właśnie dostała się na Uniwersytet w Walencji. Będzie weterynarzem, bo kocha zwierzęta. Jak byli mali, grali z dziadkiem w piłkę. Wakacje zawsze spędzaliśmy razem w Grecji. Wszystkie moje wnuki świetnie pływają, mają wspaniałe sylwetki, uprawiają różne sporty. Najstarszy jest pięknie umięśniony, trenuje bodybuilding.

Największe sportowe zacięcie miał średni wnuk. Był nawet w szkółce Barcelony, starał się realizować jako piłkarz. W pewnym momencie trzeba było wybrać, czy piłka nożna, czy kariera naukowa. UEFA dba o to, żeby młodzi piłkarze nie zaniedbywali szkoły, co trzy miesiące muszą przedstawiać wyniki nauki. Ale piłce trzeba się w pełni poświęcić. Wnuk mógł zawodowo grać, ale Pelé ani Messim raczej by nie został. Biorąc pod uwagę, że miał również zdolności w naukach ścisłych, futbol stanowił za duże ryzyko. Po moich uwagach wybrał inną drogę, stabilniejsze życie i studia na dobrej uczelni. Sport, piłka nożna to dziś normalny zawód, wokół którego trzeba zbudować cały swój świat, jeśli chce się coś osiągnąć.


Od wielu lat Jacek Gmoch mieszka w Grecji. Z powodzeniem trenował piłkarzy w Grecji i na Cyprze. W sumie zdobył cztery mistrzostwa klubowe, puchar Grecji, półfinał klubowych mistrzostw Europy. W lutym 2010 r. został wybrany w Grecji jednym z pięciu najlepszych trenerów w historii greckiej ligi piłkarskiej oraz najlepszym trenerem lat 80. Jest honorowym obywatelem Grecji. Pracuje też jako telewizyjny komentator sportowy. Bardzo znane są jego analizy, wykresy robione markerem i powiedzonka. Do powszechnej świadomości trafiły m.in. następujące:

  • „Człowiek koreański ma średnio 180 metrów. To znaczy centymetrów, pomyliło mi się z wysokością stadionu”.
  • „Drużyna musi mieć dobry spiryt”.
  • „I tu sędzia gwiżdże spalony. Ale wierzymy mu. To nie nasz sędzia”.
  • „Mają bessę, to znaczy hossę, to znaczy bessę, to znaczy źle im idzie”.
  • „Trener w takiej sytuacji musi dać krok do tyłu i musi, jak to się mówi w naszym zawodzie, trawić żelazne łyżki w żołądku”.
  • „U Mourinho [trener FC Porto] za takie błędy siedziałby na ławce, dopóki by się lodówka nie roztopiła”.
  • „Jak teraz dostaną brameczkę, to im się zrobią nóżki po 50 kilo każda”.
  • „A to jest już bramka, czyli typowo angielskie zagranie”.
  • „I teraz kolejna sytuacja. Korner, bramkarz – nie wiem – muchy chyba łapie”.
  • „Jeśli poszedłby dalej, byłoby mu trudno strzelić. A już zwłaszcza, gdy nie ma lewej nogi”.
  • „Polszczyzna jest, niestety, na tyle uboga, że nie zawiera tego wszystkiego, co dzieje się w futbolu”.

* Źródło: Wikicytaty, https://pl.wikiquote.org/wiki/Jacek_Gmoch.


Czy ktoś, kto nigdy nie był aktywny, może w senioralnym wieku zacząć uprawiać sport?

To może być bardzo ryzykowne i niebezpieczne, jeśli nieumiejętnie się do tego podejdzie. Ćwiczenia muszą być dostosowane do wieku. Jeśli ktoś w ogóle nie trenował – albo nawet trenował, ale zaniedbał aktywność – to musi być ostrożny. W amatorskich rozgrywkach piłki oldbojów nie raz już zdarzały się wypadki śmiertelne. Umysł może być w bardzo dobrej kondycji, ale forma fizyczna dawno minęła. Gdy podejmuje się zbyt duży wysiłek, niedostosowany do wieku, często prowadzi to do zawału serca.

Najlepsze są ćwiczenia rozciągające. Najważniejsze, by dbać o jak największy zakres ruchu w stawach. Widziałem kiedyś w Chinach całe dzielnice pełne ludzi, którzy rano ćwiczą w rytm muzyki. To były takie płynne ruchy jak u ptaków. Wtedy mnie to nieco bawiło, ale teraz wiem, jakie to ważne i mądre. Taniec jest doskonały, jeśli chcemy zadbać o formę. Tango argentyńskie, salsa są świetne dla utrzymania kondycji. Spacer, szczególnie nordic walking, jest dobry dla osób starszych, które miewają zachwiania albo cierpią na bóle stawów. Kijki pomagają zachować równowagę, a jednocześnie całe ciało pracuje. Również stretching jest bardzo ważny. Po obudzeniu najlepiej zacząć od rozciągania. Dobrze mieć kogoś, kto zna się na medycynie sportowej, kto doradzi, jakie ćwiczenia wykonywać. Na pewno nie wolno się forsować ani porywać się na coś, czego nigdy wcześniej się nie robiło. Ale tak – ćwiczyć trzeba, bo wysiłek zmusza do pracy wszystkie narządy w organizmie.

Co ważnego dał panu sport?

Przede wszystkim człowiek sprawdza siebie, pokonuje słabości, walczy często sam ze sobą. I jeśli coś osiągnie, wpływa to na jego poczucie własnej wartości. Gra w drużynie uczy pracy zespołowej. Piłka nożna jest taką syntetyczną wojną, ma wszystkie jej prawidła. A jak wiadomo, najmocniejsze przyjaźnie zawiązuje się na wojnie. Te sportowe więzi kultywuję do dziś.

Jak ocenia pan polską piłkę? Czy to, ile pieniędzy się w nią pompuje, jest adekwatne do jej poziomu?

Te pieniądze mogą wydawać się duże, ale jeśli porównamy je z tymi, jakie inwestuje się w piłkę na świecie czy nawet w Europie, to okaże się, że są to stosunkowo niewielkie kwoty. Za Neymara klub zapłacił ponad 220 milionów euro. I to nie jest rekord. Transfery opiewają już na kwoty blisko pół miliarda dolarów. Wielcy bogacze zaczęli inwestować w piłkę. To nie jest w porządku, bo dzieli świat na ekskluzywne, bogate drużyny i te biedne, niedoinwestowane. Weszła w to telewizja, weszli sponsorzy, zrobił się z piłki przemysł, a wielkie pieniądze zabijają ten sport. Piłka stała się rozrywką elitarną, dostępną wyłącznie dla „białych kołnierzyków”, a przecież zawsze była plebejska! To najprostsza rywalizacja zespołowa, jaką można sobie wyobrazić. Od początków jej historii mecze rozgrywano na ulicach. Najlepsi piłkarze, jak Pelé czy Maradona, pochodzą ze slumsów, z dzielnic robotniczych, górniczych osiedli. Kto przy tych kosztach może sobie pozwolić na to, żeby pojechać na mistrzostwa Europy czy Ligę Mistrzów? Zwykły robotnik nie załapie się na żaden mecz.

Od dawna mieszka pan w Grecji. Co tam pan znalazł, czego nie było w Polsce?

Wyjechałem w trudnym dla Polski czasie. Wprowadzono stan wojenny, zaczęto dyskredytować moje osiągnięcia. Przez 10 lat byłem banitą, wygnańcem. Gdybym wrócił do kraju, zniszczono by mnie. Wybrałem Grecję ze względu na możliwości, jakie wtedy dawała. Znalazłem pracę, szacunek, osiągnąłem sukcesy, nawiązałem przyjaźnie. Ten kraj uważam za swoją drugą ojczyznę. Jestem tu rozpoznawany, doceniany. Nie mówię, że w Polsce mi tego brakuje, ale Polacy mają inną mentalność niż ludzie południa.

Poza tym jesteśmy powiązani rodzinnie. Mamy synową Greczynkę, wnuki. Czujemy się tutaj dobrze, podobnie jak inni Polacy. W czasie stanu wojennego Grecja bardzo pomogła ludziom z biletem w jedną stronę. Pracowali na czarno, na co rząd grecki przymykał oczy, dzięki czemu mogli przygotować papiery potrzebne do wyjazdu do Stanów, RPA, Kanady czy Australii. W latach 90. założyliśmy związek pomagający rodakom w podobnej sytuacji, czyli tym, których względy polityczne wypędziły za granicę. O Polakach w Grecji mówi się tylko dobrze – i jestem z tego dumny.

Tęskni pan czasem za Polską?

Pół roku mieszkam w Polsce, pół roku tutaj. Moje serce jest podzielone. Jak dłużej jestem w Grecji, brakuje mi Polski, a jak w Polsce – wtedy tęsknię za Grecją. Moją ojczyzną jest Polska, ale Grecja pozostaje mi bardzo bliska.

Recepta na szczęśliwe życie?

Najważniejsze to podążać za marzeniami i umieć je spełniać. Jednocześnie żyć z siebie – to znaczy przejść drogę życia, nie wykorzystując nikogo, czyli nie brać bez niedawania niczego w zamian. Wszystko, co zdobyłem, zawdzięczam swojej pracy, a nie wykorzystywaniu innych. Trzeba być prawym człowiekiem, mieć dystans do siebie, uśmiech, zabawną ripostę, nawet jeśli zostanie się obrażonym. Choć ludzie postrzegają mnie jako wesołka, to w domu taki nie jestem. Żona mi to wypomina. Nie byłoby więc do końca prawdziwe powiedzieć, że zawsze taki ze mnie wesoły, uśmiechnięty facecik. To jedyna półprawda o mnie. Poza tym staram się w życiu być sobą.


Jacek Gmoch

ur. 13 stycznia 1939 r. w Pruszkowie, absolwent Politechniki Warszawskiej, piłkarz, trener drużyn polskich i zagranicznych, działacz piłkarski, komentator, dziennikarz, autor książek o tematyce sportowej. W latach 1976–1978 selekcjoner reprezentacji Polski w piłce nożnej. Był zawodnikiem Znicza Pruszków, a później Legii Warszawa. Jako piłkarz występował najczęściej w obronie, na pozycji stopera. Świetnie zapowiadającą się karierę zakończyła kontuzja – wielostopniowe złamanie nogi. W 1968 r. rozpoczął pracę jako trener. Jako zawodnik został mistrzem kraju w 1969 r., dwukrotnie zdobył Puchar Polski. W czasie, gdy był współpracownikiem trenera Kazimierza Górskiego, reprezentacja Polski wygrała eliminacje do igrzysk olimpijskich i zdobyła olimpijskie złoto w Monachium. Przez wiele lat łączył karierę sportową z pracą naukową. Był prekursorem metod naukowych i analizy matematycznej w piłce nożnej, twórcą tzw. banku informacji (powstał w marcu 1971 r. przy okazji meczów Legii z Atlético Madryt). Projekt opierał się na arkuszach z obserwacji meczów piłkarskich różnych klas (od lig krajowych po olimpiady i mistrzostwa świata) i dawał możliwość zastosowania rachunku prawdopodobieństwa w przewidywaniu wyników sportowych.