Nie wyobrażam sobie życia bez aktywności

Rozmowa z Barbarą Wysoczańską

Czy to prawda, że pani zainteresowanie szermierką pojawiło się nieco przez przypadek?

Tak, to brat mnie wciągnął. W szkole, w której się uczył, robiono nabór do sekcji szermierczej. No i dałam się namówić. Wcześniej zajmowałam się lekkoatletyką i gimnastyką sportową. Gimnastyki nie mogłam już trenować po kontuzji, ale lekkoatletykę po prostu pokochałam. Skakałam w dal i wzwyż, biegałam na 60 i 100 m. Szermierkę trenowałam równolegle. Po dwóch tygodniach treningów pojechałam na zawody i poszło mi świetnie. Do finału A się nie dostałam, ale finał B wygrałam! Pomyślałam sobie, że skoro po tak krótkim czasie mam tak dobre wyniki…

Nie myśli pani czasem, co by było, gdyby postawiła pani jednak na lekkoatletykę?

Sądzę, że miałam szansę na dobre wyniki. Byłam bardzo skoczna i szybka… Ale szermierka mnie ujęła. Chyba najbardziej tym, że na lekcjach indywidualnych trener zajmuje się bezpośrednio zawodnikiem. To dla młodego człowieka bardzo ważne. Wydaje mi się, że w lekkiej atletyce nie jest to regułą, nie ma takiej bezpośredniej relacji, szczególnie z młodym zawodnikiem. Mną zainteresowano się dopiero wówczas, gdy miałam bardzo dobre wyniki i weszłam w skład sztafety. Wtedy zaczęła się praca indywidualna. Ale było już trochę za późno, bo bardziej wciągnęła mnie szermierka.

W jednym z wywiadów powiedziała pani, że marzyła o studiowaniu medycyny. Czy sport był przeszkodą w tym planie?

Nie. Nigdy nie byłam typem zawodnika – pracusia. Zawsze miałam wiele zainteresowań poza sportem, on był dodatkiem do całego życia. Wybrałam rehabilitację na AWF, bo po ukończeniu tego kierunku można było się dostać na drugi rok medycyny. Ale kiedy byłam na czwartym roku AWF, ta zasada już nie obowiązywała. Zastanawiałam się, czy nie zdawać egzaminów na medycynę, ale musiałabym powtarzać cały materiał ze szkoły średniej: biologię, chemię, fizykę. To mnie zniechęciło. Zresztą poznałam wtedy mego obecnego męża. Zrezygnowałam z medycyny.

To ciekawe, że postrzegała pani sport jako dodatek do życia. Dla wielu zawodników, którzy tak jak pani osiągają wielkie sukcesy, sport jest czymś najważniejszym!

Może to wynika z obecnych uwarunkowań – trzeba trenować więcej niż kiedyś. Choć akurat w szermierce nie jest to aż tak konieczne. Ważniejsze są: umiejętność wyciągania wniosków, koncentracja, jasny umysł… Zawodnik co chwila spotyka się na planszy z innym przeciwnikiem. Do każdego trzeba dostosować styl walki, trzeba odnaleźć słabe punkty rywala i je wykorzystać. To wymaga ogromnej koncentracji, ale też umiejętności zresetowania się. Podczas turnieju ciągnie się walka za walką. Po każdej należy oczyścić umysł.

Wracając do odpowiedzi na pytanie – sport nie był najważniejszy. Moje medale z mistrzostw świata leżą gdzieś w piwnicy, dyplomów nie mam. Nigdy nie przywiązywałam do tego wagi. W domu mam tylko medal olimpijski, wisi w takim miejscu, że wnuki mogą się nim bawić. Wygląda już okropnie! Wstęga całkiem wypłowiała. Ale to jeden z nielicznych symboli sportowych, które eksponuję.

Mówi pani o medalu tak lekko, a przecież musiał kosztować wiele wysiłku.

Rok przed igrzyskami w Moskwie wysyłano mnie na wszystkie możliwe zawody, bez względu na wyniki. Polska, Mińsk, znowu Polska, Szwecja, powrót do kraju, Nowy Jork, powrót, Francja… Dostałam niezłą szkołę. Zmiany czasu też robiły swoje. Kolejne zawody w tej serii to już była Moskwa.

Pamiętam, jak jedna z Niemek, będąca wówczas w światowej czołówce, odpadła w pierwszej eliminacji. Uśmiechnięta usiadła sobie w kącie i dziergała na drutach. „Ty się nie martwisz?” – pytałyśmy. „Nie, no po prostu odpadłam”. A u nas wszystko się trzęsło, jak któraś odpadła! Nie było tego luzu. Fizycznie byłam świetnie przygotowana, pozostawała kwestia psychiki. Nie chciałyśmy wygrać, tylko czułyśmy strach przed odpadnięciem z turnieju… To zupełnie inne myślenie było często powodem naszej blokady mentalnej – i porażek.

Tak naprawdę przed igrzyskami chciałam odpuścić szermierkę. Kiedy urodziłam dziecko, pomyślałam, że teraz koniec z treningami, będę miała święty spokój. Ale mąż uknuł spisek z trenerem – naszym przyjacielem zresztą – zajął się dzieckiem i ciągnął mnie na treningi.

Podobno po zdobyciu brązu czuła pani niedosyt.

Tak. Francuska zawodniczka, która zdobyła złoto, w całym turnieju przegrała tylko dwie walki, i to obie ze mną! Ja natomiast jedną z walk finałowych – z inną przeciwniczką – przegrałam jednym trafieniem. Gdybym wygrała, miałabym z Francuzką walkę dodatkową, a czułam się od niej w tym dniu zdecydowanie mocniejsza. Ale to dzisiaj tylko gdybanie…

Po igrzyskach przerwałam treningi, lecz po drugim dziecku wróciłam do sportu. Pragnęłam coś jeszcze osiągnąć. Pamiętajmy także, że sytuacja w kraju była wówczas bardzo zła. Wyjazdy za granicę wydawały się atrakcyjne z wielu względów, nie tylko turystycznych. W kraju nie można było niczego dostać: odżywek dla dzieci, proszku do prania, najprostszych rzeczy…

Czyli wyjazdy za granicę były ważnym atutem uprawiania sportu w tamtych czasach?

Tak, chociaż szermierka jest specyficzna. Turnieje trwają zwykle cały dzień, zawodnicy są od rana do wieczora na sali. Miasta zwiedzaliśmy więc często tylko nocą, a na zakupy wyrywaliśmy się w przerwie obiadowej – nierzadko wysyłając umyślnego, czyli zawodnika, który wcześniej odpadł z konkurencji. Jeśli zawody kończyły się o 18.00–19.00, to wsiadałyśmy w pociąg o czwartej rano i jechałyśmy dalej…

Oszczędzaliśmy na wszystkim, by coś kupić do domu i dla siebie. Nie czuliśmy się z tym komfortowo. Szermierka to nie jest sport, który przyciąga rzesze widzów – i w rezultacie sponsorów. Żadnego porównania z grami zespołowymi albo choćby z lekkoatletyką.

Czy w czasie wspólnych startów zawiązywały się sportowe przyjaźnie?

Miałyśmy dobre relacje, szczególnie z koleżankami z klubu. Jestem matką chrzestną dzieci moich koleżanek – i vice versa. W reprezentacji byłam kapitanem drużyny, myślę, że udawało mi się całkiem nieźle ją konsolidować. Dziś kontaktów między nami jest siłą rzeczy mniej, choć ich nie straciłyśmy.


Brąz i srebro w drużynie

Barbara Wysoczańska dwukrotnie stawała na podium mistrzostw świata w drużynie floretowej. W 1971 r. w Wiedniu Polki sięgnęły po brąz, a siedem lat później w Hamburgu – po srebro.

– Na mistrzostwa świata do stolicy Austrii pojechałam po naukę, jako młoda, obiecująca – wspominała Barbara Wysoczańska w „Przeglądzie Sportowym”. – W turnieju indywidualnym nic nie zwojowałam. Zwyczajnie się spaliłam, bo nie byłam psychicznie przygotowana do startu w takiej imprezie. Ale w turnieju drużynowym było już lepiej. Przypomniała mi się rada, której udzielił mi przed wyjazdem do Wiednia mój trener klubowy, fechtmistrz Teodor Zaczyk. „Pamiętaj, każda walka jest nowym rozdziałem. Przystępując do niej, nie myśl o tym, co było wcześniej, tylko staraj się walczyć jak najlepiej”. Myślę, że byłam dobrym uzupełnieniem drużyny, w której znalazły się bardziej doświadczone florecistki Elżbieta Franke, Halina Balon, Krysia Machnicka i Jola Rzymowska.

Srebrny medal w Hamburgu zdobyła drużyna w składzie: Barbara Wysoczańska, Delfina Skąpska, Jolanta Królikowska, Agnieszka Dubrawska, Małgorzata Bugajska.

Źródło: Kazimierz Marcinek, Dla floretu zrezygnowała z królowej. „Do dzisiaj czuję niedosyt, że nie wywalczyłam złota”, „Przegląd Sportowy”, 14 marca 2019 r.

Po zakończeniu kariery zawodniczej pozostanie przy sporcie było dla pani czymś naturalnym?

Nie wyobrażam sobie życia bez ruchu. Pamiętam, jak lekarz zalecił mojej mamie: „Płakać i chodzić – przynajmniej chodzić!”. Chodzenie jest najdelikatniejszą formą aktywności ruchowej. Nie trzeba biegać czy skakać. Można wziąć kijki do nordic walking, które dają większą pewność osobom z trudnościami w zachowaniu równowagi, i ruszyć na aktywny spacer. Ważne, by podczas chodzenia włączać do ruchu ręce, by pracował cały kręgosłup, gorset mięśniowy. Wielu maszeruje z kijkami nieumiejętnie, ale ważne, że w ogóle wychodzą z domu! To jest zbawienne.

Jeszcze w ubiegłym roku prowadziłam zajęcia aerobiku. Teraz chodzę na nie tylko jako uczestnik, bo choć psychicznie czuję się świetnie, to jednak organizm ma tyle lat, ile wskazuje biologia. Kiedy biorę udział w zajęciach, mogę się kontrolować, nie muszę wykonywać wszystkich ćwiczeń – wiem, na co mogę sobie pozwolić. Nie skaczę, zamiast tego uginam nogi. Szanuję kolana. Nie robię pełnych skrętoskłonów, wykonuję je w pochyleniu do przodu, z lekkim skrętem. Chodzę też na gimnastykę w wodzie prowadzoną przez pracowników Uniwersytetu Warszawskiego. Obciążenia są takie jak dla studentów, więc to bardzo intensywne ćwiczenia!

Czuje pani, że dobra kondycja, którą się pani cieszy, to taka premia za sportowy tryb życia?

Zdecydowanie! Nie rozumiem ludzi, którzy np. chodzą niedbale, są przygarbieni – to zmniejsza wydolność płuc, obciąża układ krążenia. Wystarczy się wyprostować. Wciągnąć brzuch, napiąć pośladki, ściągnąć łopatki. To można zrobić nawet wtedy, gdy stoi się na przystanku.

Dla mnie są to nawyki, które wyrobiłam w sobie w ciągu całego życia. Poza tym zauważam, że osoby, które ćwiczyły, są młodsze duchem! Więcej im się chce, mają pęd do działania, nie siedzą z pilotem przed telewizorem.

Na zdjęciach z ostatniego Pikniku Olimpijskiego można dostrzec panią wśród uczestników zajęć gimnastycznych prowadzonych przez 77-letniego Zygmunta Smalcerza, mistrza olimpijskiego.

Zygmunt, ciężarowiec, ma sylwetkę gimnastyka. Jest niski i szczupły. Ćwiczyłam z nim, jednak tempo, które zaproponował, dla mnie było za szybkie. Wolę wykonywać ćwiczenia wolniej, lecz dokładniej. Zygmunt ćwiczy codziennie i temu zawdzięcza swoją znakomitą kondycję. Ale przecież nikt nie musi być drugim Smalcerzem! Warto ćwiczyć po to, by mieć lepsze samopoczucie, zdrowiej żyć. Ruch obniża poziom cukru we krwi. Człowiek, który ćwiczy, nie musi brać tylu leków.

Bardzo mnie cieszy, że coraz więcej osób jest aktywnych ruchowo. Moja znajoma dowiedziała się, że w jej dzielnicy w Warszawie są organizowane zajęcia z gimnastyki w wodzie – pięć grup po 18 osób. Zadzwoniła do organizatora, żeby się zapisać, ale usłyszała, że mogą ją wpisać na listę rezerwową. Jako dwudziestą w kolejce! To znaczy, że zainteresowanie jest bardzo duże.

Ważne, by zajęcia były dostępne i tanie. Jeśli ktoś musi wydać dużą część emerytury na leki, to na płatną gimnastykę może mu nie wystarczyć.

Na szczęście są takie formy aktywności, które nie wymagają nakładów finansowych.

Oczywiście. Aby ćwiczyć, nie trzeba nawet wychodzić z domu. Trzeba tylko chcieć. Ważne jest choćby prawidłowe oddychanie, a większość ludzi robi to byle jak. Powinniśmy brać pełny wdech nosem i robić pełny wydech ustami. Ktoś, kto nie może wychodzić z domu, może uruchomić ręce i ćwiczyć oddychanie, zaciskać pięści dla poprawy krążenia. Nie lubisz ćwiczyć? To zrób chociaż tyle!


Barbara Wysoczańska (ur. w 1949 r. w Świętochłowicach) – do 1969 r. trenowała szermierkę w klubie Baildon Katowice, następnie przeniosła się do AZS-AWF Warszawa. Pierwsza polska medalistka olimpijska w szermierce kobiet – na igrzyskach olimpijskich w Moskwie (1980) indywidualnie zdobyła brązowy medal we florecie. Medalistka drużynowych mistrzostw świata w tej dyscyplinie: srebro w Hamburgu (1978) i brąz w Wiedniu (1971). Trzykrotna mistrzyni i dwukrotna wicemistrzyni Polski indywidualnie (w drużynie zdobyła sześć tytułów mistrzyni i pięć wicemistrzyni). Absolwentka Akademii Wychowania Fizycznego Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Była m.in. wicedyrektorem Szkoły Mistrzostwa Sportowego oraz dyrektorem Studium WF i Sportu Uniwersytetu Warszawskiego.