O żadnej emeryturze nie marzę!

Rozmowa z Wiesławem Gawlikowskim

Jak to się stało, że kilkunastoletni chłopak z Krakowa postanowił strzelać do rzutków? Mógł pan przecież zacząć grać w piłkę albo w kosza.

Właśnie nie mogłem, choć wcześniej rzeczywiście uprawiałem dwie inne dyscypliny i nawet odnosiłem jakieś sukcesy jako dzieciak. Najpierw zajmowałem się narciarstwem alpejskim w Zakopanem.

Wcześnie nauczył się pan jeździć na nartach?

Tak, w wieku sześciu lat, ale doznałem kontuzji. Straciłem łękotkę, przeszedłem operację. Mając zaledwie 14 lat, musiałem porzucić jazdę na nartach. Poza tym i tak było to kłopotliwe, bo ojciec nie chciał się przeprowadzać do Zakopanego. Otrzymał pracę jako dyrektor w krakowskiej Hucie im. Lenina. Rodzice dostali tam mieszkanie i w efekcie skończyła się moja przygoda z nartami.

A kiedy zaczął pan pływać?

Miałem chyba 9 lat. Ale byłem niski i trener koniecznie chciał mnie przekabacić na skoki z trampoliny i z wieży. Pamiętam dobrze moment, gdy wszedłem na tę wieżę. Miałem wtedy 10 czy 11 lat. Gdy z wysokości 10 metrów spojrzałem na basen, powiedziałem sobie: „O nie, nigdy w życiu!”. Więcej tam moja noga nie postała. Propozycją skoków do wody trener ostatecznie wypłoszył mnie z basenu.

Potem zajął się pan dość elitarnym w Polsce sportem – strzelaniem do rzutków.

Może w Polsce jest to sport elitarny, ale na świecie – wcale nie. Poza tym ten sport ma duży związek z przygotowaniami myśliwych do sezonu, bo oni mają obowiązkowe strzelania raz czy dwa razy w roku.

A już tradycje myśliwskie są nam nieobce w Polsce.

Owszem, obecnie myśliwych jest prawie 140 tysięcy. Wtedy było może 110 tysięcy, a wszystkie koła łowieckie odbywały obowiązkowe strzelania. W związku z tym sporo dzieciaków, które wywodzą się z rodzin myśliwskich – jak ja – miało z tym kontakt.

Pana ojciec polował?

Tak, ale to dziadek był pasjonatem myślistwa i to on zabierał mnie na strzelnicę, raz, drugi, trzeci, piąty. Pozwalał mi strzelać i tak to się zaczęło. Przez przypadek wypatrzył mnie trener Wawelu Kraków, świętej pamięci Andrzej Łysiński, i powiedział: „Chłopcze, chodź do nas na treningi”. Nie bardzo wtedy wiedziałem, co ze sobą robić, więc pomyślałem, że spróbuję. I tak już zostało.

Jakie cechy są istotne, żeby dobrze rokować w tym sporcie?

Trzeba mieć ponadprzeciętny refleks, fachowo mówiąc – czas reakcji. Taki refleks jak my mają wyłącznie szermierzy. Gdyby zbadać go we wszystkich dyscyplinach sportowych, to właśnie szermierze i strzelcy do rzutków uzyskaliby najlepszą średnią.

Czy refleks można wytrenować, czy jest to cecha wrodzona?

Nie bardzo da się poprawić refleks, najwyżej o 3–4%. Poza tym w tym sporcie potrzebne są wszystkie te cechy charakteru co w każdej innej dziedzinie sportu, zwłaszcza panowanie nad emocjami. Gdy zawody zbliżają się ku końcowi i popełni się błąd, grozi to natychmiastowym spadkiem w klasyfikacji. Wszystko, co jest ważne w innych dyscyplinach, jest równie istotne w strzelaniu do rzutków.

Poświęcił pan też tej dyscyplinie swoją pracę magisterską. I to w czasach, kiedy w wielu dyscyplinach sportu postępowano dość intuicyjnie.

Rzeczywiście tak było, ale proszę nie mieć złudzeń – tak samo jest dzisiaj. Różnica polega na tym, że obecnie łatwiej o dostęp do wiedzy, łatwiej ocenić postępy sportowca, i to w każdym wymiarze: pod kątem medycznym, fizjologicznym, na przykład wpływu na zdrowie. Można nawet zbadać, jakie są skrajne możliwości organizmu. Ale to nie znaczy, że dana osoba będzie miała większe chęci do uprawiania sportu niż sportowcy w przeszłości.

Dużo zależy od trenera?

Tak, każdy trener jest jednocześnie pedagogiem, a każdy młody człowiek, którym trzeba się zajmować, jest inny. Gdyby istniał pewien schemat, którym należy się posługiwać w wychowaniu młodzieży czy rozwijaniu młodego talentu, byłoby za łatwo. Tak nie jest, dlatego także dzisiaj istotna jest indywidualizacja procesu treningowego, odpowiednie rozłożenie startów w sezonie, dostosowanie się do wytrzymałości zawodnika – i fizycznej, i psychicznej: ile potrzebuje dni odpoczynku, ile może odbywać treningów. To są cechy indywidualne i od zawsze tak było. Natomiast na lepsze zmieniło się to, że mamy obecnie dziesiątki możliwości pomiaru rozmaitych parametrów.

A kiedyś jak je mierzono?

W ogóle nie mierzono, a nawet gdy mierzono, to nic tego nie wynikało.

Ale przeprowadzano tzw. test Couvego z trzycyfrowymi liczbami. Na czym on polegał?

Chodziło to, że na dwóch stronach kartki znajdowały się trzycyfrowe liczby, ale na pierwszej było ich więcej niż na odwrotnej. W określonym czasie trzeba było znaleźć na pierwszej stronie jak najwięcej liczb ze strony drugiej. Ten test pozwalał zbadać koncentrację, uwagę i spostrzegawczość.

To ważne cechy sportowca?

Tak, dlatego że w sporcie, niezależnie od dyscypliny, następują momenty maksymalnego skupienia uwagi, a później rozkojarzenia, tworząc niejako sinusoidę. I tę sinusoidę trzeba umieć wykorzystać – określić jej górne i dolne granice, tak by móc funkcjonować w „tu i teraz”, jak to mówią psychologowie.

To dotyczy wszystkich dyscyplin, proszę spojrzeć choćby na piłkę nożną. Momentami zawodnik gra wyśmienicie, a potem pałęta się po boisku, jest zbyt pasywny, nic nie jest w stanie przewidzieć. To dlatego, że organizm odmawia koncentracji, bo nie da się być skupionym przez cały czas. Trzeba umieć rozpoznawać momenty maksymalnej koncentracji, a dziś ułatwiają to właśnie odpowiednie badania.


Czym  są rzutki?

Rzutki mają kształt czerwonego dysku (średnica 110 mm, wysokość 25-26 mm, waga 105 g). Są ceramiczne i dość kruche, by móc rozpaść się już w delikatnym w kontakcie z ołowianym śrutem. Pierwszego dnia zawodnicy rywalizują na trzech polach, oddając z każdego 25 strzałów. Drugiego dnia rywalizują na dwóch polach, oddając 50 strzałów.  Przy strzelaniu do rzutków stosuje się strzelby śrutowe o kalibrze nie większym niż 12 i o długości łuski nie większej niż 70 mm.


Pojechał pan na pierwsze igrzyska olimpijskie już jako 17-latek.

Tak, do Meksyku w 1968 roku.

Jak pan wspomina ten wyjazd?

Bardzo dziwnie, bo jednak Meksyk w tamtych czasach nijak miał się do tego dzisiejszego. Wówczas był to kraj bardzo egzotyczny. Proszę sobie wyobrazić, że ¾ społeczeństwa meksykańskiego chodziło w białych kalesonach, w białych koszulach i sombrero. Dzisiaj pan już tego nie zobaczy. Ale nie ulega wątpliwości, że to nadal jest dla nas inny świat, choć bardzo ciekawy swoją drogą. Poza tym miałem możliwość oglądania innych zawodników. Chodziłem na stadiony treningowe, zaprzyjaźniłem się ze sportowcami z innych dyscyplin.

Te igrzyska dla wielu europejskich zawodników okazały się nieszczęśliwe ze względu na warunki, jakie panowały w Meksyku.

Mnie rozrzedzone powietrze i mniejsza ilość tlenu nie przeszkadzały. Bardziej dawali mi się we znaki ludzie tacy jak pan (śmiech).  W Polsce nikt się mną nie interesował. Miałem już wprawdzie za sobą pierwsze sukcesy, ale byłem młody.  Jednak gdy pojechałem na igrzyska i na dodatek czysto ustrzeliłem swój pierwszy parcour – nagle się zaczęło! Doskonale pamiętam, że świętej pamięci Jan Ciszewski mnie wykończył. Nie dość, że się zjawił, kiedy powinienem mieć rozgrzewkę przed drugim parcourem, to jeszcze przez niego dałem się nadmuchać jak balon. W efekcie drugą serię zepsułem całkowicie i było po igrzyskach.

Dla 17-latka takie nagłe zainteresowanie było stresujące?

Tak, to było dla mnie zbyt obciążające psychicznie. Redaktorzy sportowi też zachowywali się inaczej, gdy mieli okazję komentować nie jakieś zwykłe zawody, ale same igrzyska.

Poza tym nigdy wcześniej nie widzieliśmy żadnych władz sportowych, a tu nagle przychodzi Włodzimierz Reczek oglądać moją serię. Nie dość, że człowiek ma emocje podkręcone na 100%, to jeszcze wywierają presję tym, że wszyscy zaczynają się przyglądać. To był idiotyzm ze strony władz sportowych. Dzisiaj wygląda to zupełnie inaczej.

Izoluje się zawodników?

No pewnie! Podczas ostatnich igrzysk w Rio pewien dziennikarz chciał przeprowadzić wywiad z moją zawodniczką w przerwie między seriami. Bardzo szybko wyleciał ze strzelnicy!


Masakra w Monachium

Podczas letnich igrzysk olimpijskich w Monachium w 1972 r. członkowie palestyńskiej organizacji terrorystycznej Czarny Wrzesień wzięli za zakładników 11 członków izraelskiej drużyny olimpijskiej. Zażądali wypuszczenia 234 Palestyńczyków i innych niearabskich więźniów przetrzymywanych w Izraelu oraz 2 niemieckich terrorystów przetrzymywanych w niemieckich więzieniach, a następnie umożliwienia im przedostania się do Egiptu. Aby podkreślić determinację, wyrzucili przez drzwi frontowe ciało trenera zapasów Moshe Weinberga.

Po kilkunastogodzinnych negocjacjach na monachijskim lotnisku doszło do nieudanej próby odbicia zakładników. Wszyscy zginęli. W zamachu poległ także oficer niemieckiej policji i 5 z 8 zamachowców.

Tragiczne wydarzenia spowodowały, że pierwszy raz w historii nowożytnych igrzysk olimpijskich zawieszone zostały wszystkie konkurencje. 6 września w uroczystościach żałobnych na stadionie olimpijskim wzięło udział 80 000 widzów i 3000 sportowców. Finalnie dokończono jednak pozostałą część igrzysk, choć członkowie izraelskiej reprezentacji wycofali się i opuścili Monachium.

Podczas tych igrzysk Wiesław Gawlikowski zaliczył najsłabszy w karierze wynik olimpijski (39. miejsce). Zamach miał miejsce wieczorem przed jego startem.


W 1972 wystartował pan na igrzyskach w Monachium.

Zamach był w przededniu mojego startu. To była jedna wielka tragedia… Zginął między innymi mój kolega z Izraela.

Pamięta pan ostatni kontakt z tym chłopakiem?

Ostatnio widzieliśmy się dzień wcześniej, graliśmy w piłkę między blokami w wiosce olimpijskiej.

Widzę, że jeszcze dzisiaj jest to dla pana trudne wspomnienie.

No jest…

Później był pan jeszcze dwukrotnie na igrzyskach.

Tak, w ’76 roku pojechałem na igrzyska w Montrealu i tam zdobyłem brązowy medal. To był sukces, a mogło być jeszcze lepiej. Ostatni, czwarty raz wybrałem się na igrzyska w Moskwie, w ’80 roku. Wtedy byłem jednak zupełnie nieprzygotowany, bo niemal do samego końca byłem pewien, że nie będę startował.

Sam przestałem trenować i zacząłem pracę trenera w małym klubie WKS Sokół Piła. Przeniosłem się tam z żoną i pracowałem z młodzieżą. Ponieważ to był okres, kiedy bez przerwy przesłuchiwali mnie albo esbecy, albo ludzie z WSW-u, to jako młody człowiek byłem trochę najeżony na władzę, na cały ten system i rzuciłem parę razy paszportem. Za karę nie wysłali mnie na mistrzostwa Europy w Moskwie, które odbywały się tuż przed olimpiadą i skreślono z kadry. I nagle na dwa tygodnie przed igrzyskami odbieram telefon ze związku: „No, przygotowuj się, bo jednak pojedziesz”.


Człowiek wielu profesji

W latach 80. Wiesław Gawlikowski otworzył bar na dworcu w Pile. – nie bardzo było co kupić do tego baru i gdzie. A jak można było kupić, to na lewo. Więc zaraz miałeś na głowie kontrole, bo one wiedziały, że nigdzie nic nie ma. Jeśli sprzedawałeś w barze kurczaki, a w centralnym zaopatrzeniu ich nie było, znaczyło to, że od chłopa. Ale sympatyczny był to bar. Śniadanka, jajecznice, schabowe, dwa lata go prowadziliśmy – mówił w rozmowie z “Gazetą Wrocławską”. Kiedy interesy zaczęły iść gorzej, sprzedali z żoną samochody. Wiedzieli, że muszą coś zmienić. Wyjechali do Francji. – De facto chcieliśmy wyjechać do Kanady, lecz wiele miesięcy oczekiwaliśmy we Francji na papiery. Przez ten czas zdążyliśmy ułożyć tam sobie życie – mówił Gawlikowski “Gazecie Wrocławskiej”.

We Francji prowadził strzelnicę pod Paryżem, pracował w fabryce produkującej płytki do podzespołów elektronicznych. Później zajął się sprzedażą win. Od niemal 30 lat prowadzi firmę, która ma w ofercie wina francuskie i portugalskie.


Aktywność fizyczna miała wpływ na to, jak wygląda pańskie życie obecnie?

Wydaje mi się, że tak. W tej chwili mam 66 lat i pracuję na dwa etaty. Jak ktoś mi powie, że czas na emeryturę, wywołuje to we mnie co najwyżej uśmiech politowania [śmiech].

Ciągle się panu chce?

Oczywiście, że mi się chce! O żadnej emeryturze nie marzę! Wiem, że taki moment nastąpi, ale na razie chcę mieć cel w życiu. W ogóle nie chodzi o pieniądze, zupełnie, po prostu muszę być aktywny.

Co widać w tym, że podejmował się pan wielu prac, w tym nawet prowadzenia baru…

Lubię stale się czymś zajmować i największy mój błąd jest taki, że nie umiem dłużej, przez wiele lat, skupić się na jednym zajęciu.

Nudzi się pan i szuka pan czegoś nowego?

Tak, nudzę się i z czasem zauważam, że idzie mi coraz gorzej, bo po prostu mi się nie chce. Wtedy muszę zabrać się za coś nowego, ale gdy już czegoś się podejmę, robię to na sto procent. Potem mi mija i jeśli ktoś nie zmusi mnie nagrodą, karą czy groźbą, to palcem nie kiwnę. Przestaję się interesować i szukam nowego zajęcia. I nigdy się nie poddaję, choćby nie wiem jak źle mi szło.

Bankrutował pan?

No pewnie, bankrutowałem! Teraz też nie jest idealnie, ale nie szkodzi. Koncentruję się na szukaniu. Muszę walczyć, przeanalizować błędy, jakie popełniłem, a jak mi na czymś zależy, to jestem uparty. Potrafię być bardziej uparty, niżbym sądził.

Czy analiza błędów to też cecha dobrego sportowca?

Absolutnie! Trzeba umieć samego siebie oceniać i starać się to robić obiektywnie, choć to graniczy z cudem.

Człowiek ma skłonność do tego, żeby mówić „nie wyszło mi” ze względu na zewnętrzne okoliczności.

A u mnie nie ma wymówek. Właśnie to wyniosłem ze sportu. Nie mówię, że mi słońce przeszkodziło i dlatego nie trafiłem. Czy że sędzia spojrzał się krzywo, wiatr zawiał albo zakonnicę widziałem rano! W moim życiu nie ma miejsca na wymówki. Jak coś robię, to wyłącznie ja jestem za to odpowiedzialny, i koniec.

Przejmuje pan pełną odpowiedzialność.

Tak, i za sukces, i za porażkę. Inaczej nie umiem. Owszem, są obiektywne trudności i nieraz mogą nas przerosnąć, ale uważam, że to ja coś źle zrobiłem, a nie że mi się nie udało z powodu trudności.

Dzisiaj zajmuje się pan trenowaniem innych?

Tak. Po latach dałem się namówić na bycie trenerem kadry. Łączę to z prowadzeniem firmy rodzinnej, choć przez to, że często wyjeżdżam, ten biznes trochę kuleje. Na szczęście ostatnio córka całkowicie włączyła się w pracę w naszej firmie i wreszcie jakoś to funkcjonuje. Interesu trzeba pilnować, a że ja w biznesie siedzę już za długo, to mi się już nie chce. To dlatego zgodziłem się zająć kadrą strzelców. Jestem aktualnie trenerem głównym i od razu zaczęło mnie to interesować. Te obydwie aktywności się uzupełniają – jak mi się nudzi w firmie, to akurat muszę jechać z młodzieżą na zawody.

A ma pan czas na inne sporty?

Nie mam czasu, bo zajmuję się strzelectwem, a jak wracam do domu, to z kolei muszę poświęcić się firmie, i to na full. Dlatego mówię, że pracuję na dwa etaty.

To ciekawe, bo wielu 66-latków ma problem raczej z tym, jak zagospodarować sobie czas.

Ja nie jestem dobrym przykładem przeciętnego 66-latka.

Wręcz przeciwnie – jest pan świetnym przykładem, bo pokazuje pan, że wiek nie musi narzucać ograniczeń. A czy mając 66 lat, czuje się pan inaczej niż 20–30 lat temu?

No tak! Obserwuję u siebie normalne, fizjologiczne zmiany, które ma się w tym wieku. Z drugiej strony jestem zdecydowanie mniej wybuchowy, mniej impulsywny, bardziej rozsądny.

Są zajęcia, które przekraczają pana możliwości jako 66-latka?

Czy ja wiem… Może to kwestia wychowania, ale pewnych rzeczy już mi nie wypada robić. W wielu konfliktach dawno bym komuś przyłożył. Zwykle nie zastanawiam się, co mówi prawo. Prawo zawsze miałem nie powiem gdzie i dalej by tak było, tyle że z biegiem lat trochę złagodniałem.

Spotyka się pan często z rówieśnikami?

Katastrofą było dla mnie spotkanie po latach ze znajomymi z dawnej klasy z XII Liceum w Nowej Hucie. Ze 4 lata temu było to spotkanie klasowe, miałem okazję spotkać swoje koleżanki i kolegów z klasy. Powiedziałem sobie: „Nigdy więcej!”.

Mocno się postarzeli?

W sensie mentalnym – bardzo. Niektórzy już nie żyją od 15 lat, bo mieli emerytury, inni mieli jakieś dziwne zawody. Jeden mój przyjaciel pracował jako docent na politechnice i od 15 lat nic już nie robi. To zupełnie tragiczne historie… Bardzo mało osób, które znam, jest ciągle aktywnych. Może z ⅓ mojej dawnej klasy? A to było 4 lata temu, gdyśmy mieli 62 lata.

Czyli warto szukać towarzystwa ludzi młodszych od siebie?

Wyłącznie młodszych!

Zgodził się pan na trenowanie kadry właśnie ze względu na możliwość kontaktu z młodzieżą?

Niewątpliwie, trafił pan w sedno. Lepiej dogaduję się młodszymi od siebie niż z tymi starymi prykami. Młodzi też zresztą mi mówią: „Trenerze, pan to z nami rozmawia tak, że jakbym pana nie widział, to pomyślałbym, że ma pan 30 lat!” [śmiech].


Wiesław Gawlikowski – urodził się 2 lipca 1951 r. w Krakowie. Strzelec do rzutków (skeet). Brązowy medalista olimpijski w konkurencji skeet (Montreal 1976r.), czterokrotny uczestnik igrzysk olimpijskich (1968-1980), mistrz świata (1974r.), czterokrotny srebrny medalista mistrzostw świata i Europy, dziesięciokrotny medalista mistrzostw Europy, pięciokrotny mistrz i wielokrotny medalista mistrzostw Polski. Reprezentował barwy Wawelu Kraków, Śląska Wrocław i Sokoła Piła. Jest jedynym polskim strzelcem, którego wyczyn (wynik absolutny) 200 na 200 zestrzelonych rzutków (podczas zawodów o Puchar Europy w Bukareszcie i mistrzostw Europy w Wiedniu) dostał się do Księgi rekordów Guinnessa.