Odpoczywam w biegu

Rozmowa z Edwardem Stawiarzem

Miał pan poczucie, że wraz ze skończeniem 75 lat coś się zmieniło w pańskim życiu?

Nie, zupełnie nie zwracałem na to uwagi, dlatego że cały czas staram się być aktywny. Na emeryturę przeszedłem w ’90 roku, choć mogłem zrobić to już parę lat wcześniej. Prowadziłem jednak grupę i trudno było ją porzucić, powiedzieć ludziom: „Wiecie, idę na emeryturę”. Poza tym byłem potrzebny w WKS Wawel. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że za parę lat zostanę prezesem klubu i będę musiał go ratować.

Czym zajmował się pan w klubie po przejściu na emeryturę?

Nadal pełniłem funkcję kierownika sekcji lekkiej atletyki, byłem też w zarządzie klubu. Zawodnicy powiedzieli, że jeśli ja odejdę, oni zrezygnują. A miałem dość dobrą grupę.

W 2003 roku zostałem dodatkowo prezesem klubu. To były trudne czasy dla sportu. Rozwiązano kluby wojskowe i wszystkie ich obiekty zostały przekazane Agencji Mienia Wojskowego w celu zagospodarowania, zazwyczaj do sprzedaży albo dzierżawy. W Bydgoszczy i Warszawie szybko się z tym uporano – świętej pamięci Lech Kaczyński, kiedy był prezydentem Warszawy, odkupił od wojska cały obiekt Legii na rzecz miasta.

Natomiast w Krakowie miasto początkowo nie było zainteresowane przejęciem budynków, albo może nie miało takiej możliwości. Do tego jeden z radnych powiatu krakowskiego ziemskiego wpadł na pomysł, żeby główny budynek klubowy zamienić na komendę powiatową policji. Prace były zaawansowane do tego stopnia, że jak zostałem prezesem, to policja robiła już pomiary i planowała dostosowanie budynku do swoich potrzeb.

Udało się odzyskać budynek?

Ile ja osób próbowałem w to zaangażować! Zwracałem się do Ministerstwa Edukacji i Sportu, ministra spraw wewnętrznych i administracji, do wicepremiera Jerzego Hausnera. Odwiedziłem ich wszystkich, zaangażowałem Roberta Korzeniowskiego, który z prośbą o pomoc napisał do samego prezydenta RP. W walkę o obronę obiektów zasłużonego klubu zaangażowały się również krakowskie media. Starania o to, żeby obiekt stał się własnością miasta, trwały parę lat, ale ostatecznie klub udało się uratować. Jesienią 2008 roku gmina miejska Kraków wykupiła na własność obiekt, który sportowcy Wawelu użytkowali od jego wybudowania w 1950 roku.


Do księgi rekordów Guinnessa za falstart

Podczas igrzysk olimpijskich w Monachium (1972) Edward Stawiarz trafił do księgi rekordów Guinnessa.

Miałem niski numer startowy, który pozwalał mi stanąć w pierwszym szeregu. Wtedy ruszaliśmy z bieżni stadionu olimpijskiego. Byłem pierwszy przy krawężniku, przyjąłem pozycję startową i kiedy sędzia powiedział: „Na miejsca, gotów”, rywale na mnie naparli i jeden z nich mnie popchnął – wspominał Edward Stawiarz w jednym z wywiadów. – Zrobiłem krok do przodu, zanim padł strzał. To jest normalnie traktowane jako falstart także w maratonie i w ten sposób niechcący trafiłem do księgi rekordów Guinnessa. Byłem pierwszą osobą, która go popełniła.

Źródło: http://polskabiega.sport.pl/


Rozpoczął pan pracę trenera po zakończeniu sportowej kariery?

Pracę z zawodnikami rozpocząłem po olimpiadzie w Monachium, w ’72 roku. Wtedy mój trener, świętej pamięci Stanisław Ożóg, jeden z czwórki słynnych polskich biegaczy Wunderteamu – obok Krzyszkowiaka, Chromika i Zimnego – przeniósł się w rodzinne strony. Z konieczności więc musiałem przejąć po nim zawodników i zająć się szkoleniem w klubie. Będąc jeszcze zawodnikiem, przez 4 lata łączyłem karierę z pracą trenerską.

Udawało mi się łączyć jedno z drugim. Musiałem nawet poszerzyć swoją trenerską wiedzę o konkurencję chodu sportowego, bo do wojska i do klubu zaczęli przychodzić zawodnicy chodziarze, a trenera chodu w klubie nie mieliśmy. Tym sposobem dochowałem się mistrzów Polski w chodzie sportowym: Zbigniewa Sadleja, Waldka Dudka – dwukrotnego mistrza Polski na 50 kilometrów, Doroty Wody – mistrzyni Polski w chodzie na 10 kilometrów kobiet.

Kiedy 2 lata temu przestał pan być prezesem klubu, musiał pan szukać sobie zajęcia, by wypełnić czas?

Mam mnóstwo zajęć, jestem wiceprezesem Małopolskiej Rady Olimpijskiej, działam w Wojskowej Federacji Sportu, angażuję się w organizację imprez biegowych, między innymi Cracovia Maratonu. Pomagam przy nim już od 2002 roku, czyli od chwili jego powstania z inicjatywy ówczesnego dyrektora biura maklerskiego Penetrator i pasjonata biegania Andrzeja Madeja.

Jestem również komentatorem spikerem na imprezach biegowych ulicznych oraz na stadionach. To jedna z moich pasji, która rozpoczęła się w 1975 roku, kiedy na mistrzostwach Polski w biegu na 20 kilometrów nie zjawił się jeden z redaktorów, który miał być spikerem. Wziąłem więc mikrofon i zacząłem komentować. W roku ubiegłym obchodziłem jubileusz 40-lecia nieprzerwanego komentowania mistrzostw Polski właśnie w tej konkurencji. Od wielu lat jestem również spikerem maratonu w stolicy polskiego maratonu – Dębnie. Wielokrotnie prowadziłem spikerkę na mistrzostwach Polski w różnych kategoriach wiekowych, a także na Memoriale Janusza Kusocińskiego. Zajmuję się tym do dziś.

Czterdzieści lat! 

Szczycę się też tym, że byłem pierwszym polskim spikerem, który prowadził spikerkę na mistrzostwach świata w lekkiej atletyce rozgrywanych w naszym kraju. Były to mistrzostwa świata w biegach przełajowych na Służewcu. Najpierw miały się odbyć w ’83, ale przeszkodził stan wojenny, więc zorganizowano je dopiero w ’86.

Czy komentowanie wydarzeń sportowych wyzwala takie same emocje jak start w zawodach?

Oczywiście, że tak. Dla mnie, jako zawodnika i trenera, który fascynował się mierzeniem międzyczasów i przewidywaniem na tej podstawie wyniku – czy zapowiada się rekord kraju, czy może okręgu – to jednak jest trochę inne doświadczenie niż dla dziennikarzy sportowych, którzy sami zawodnikami nie byli. Redaktor spojrzy na rekord świata, zobaczy, że przykładowo zabraknie 10 sekund, i uzna, że to słaby wynik. A ja wiem, że w polskich warunkach to będzie świetny czas, budzący szacunek, i należy to podkreślić.

Aktywność jest panu niezbędna? Bo przecież mógł pan pójść na emeryturę, odpocząć.

Ale ja właśnie przy tym odpoczywam! Mam już dorosłe dzieci, które żyją własnym życiem. Wnuki odwiedzają mnie od czasu do czasu, a żona emerytka chce niekiedy odpocząć ode mnie, bo całe dnie jesteśmy ze sobą. Przez lata widywaliśmy się rano i wieczorem, jak w każdej pracującej rodzinie. Znudzilibyśmy się sobą, gdybyśmy teraz musieli cały czas siedzieć razem.

Pracuję jeszcze z nielicznymi zawodnikami – ostatnio nocny bieg w Krakowie wygrała właśnie moja podopieczna. Ci zawodnicy są ze mną od wielu lat, nie chcieli przechodzić nigdzie indziej, a dalej chcą się bawić sportem, więc i ja bawię się razem z nimi. Współpraca odbywa się już na innych zasadach, bo nie ciąży na mnie taka odpowiedzialność jak dawniej. Oczywiście mam świadomość, że zawodnik wykonuje określoną pracę po to, żeby mieć z tego efekty, ale to nie to samo co praca z zawodnikami klubowymi. W przypadku ligi czy mistrzostw Polski w razie niepowodzenia zawodnika ciężar odpowiedzialności spada również na trenera.

Jakie ma pan relacje z byłymi zawodnikami?

Miałem setki zawodników w swojej trenerskiej karierze. Z niektórymi spotykam się na zawodach, na niektórych trafiam całkiem przypadkowo, gdy na przykład jadę pociągiem. Zdarza się, że podchodzi do mnie człowiek młodszy o 20, 30 lat, wpatruje się i mówi: „Przepraszam bardzo, pan mnie nie poznaje?”. Odpowiadam: „Przyznam się szczerze, że nie”. Nie każdy ma dobrą pamięć wzrokową, poza tym wiek robi swoje. „Trenowałem u pana, gdy byłem w wojsku” – wyjaśnia. Gdy poda nazwisko, przypominam sobie. Zdarza się, że ktoś przedstawia żonę, dzieci.

Wspierał pan także Roberta Korzeniowskiego w okresie, gdy nie był jeszcze mistrzem olimpijskim.

Tak, to było po igrzyskach olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku i mistrzostwach świata w Stuttgarcie w 1993 roku. Obie te imprezy nie były dla Roberta udane. Został przez sędziów zdjęty z trasy, co zgodnie z obowiązującymi wówczas zasadami pozbawiło go pomocy finansowej – stypendium ze strony Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Robert w tym czasie ukończył studia na katowickiej AWF. Miał żonę i dziecko, bardzo chciał trenować, ale musiał też utrzymać rodzinę. Spotkaliśmy się na jakichś zawodach i zapytał mnie, czy w klubie nie byłoby etatu. Wiedział, że jeśli nie znajdzie klubu, który udzieli mu pomocy, będzie musiał wrócić do rodziców do Tarnobrzega, pójść do pracy w wyuczonym zawodzie, czyli nauczyciela wychowania fizycznego, i zapomnieć o wyczynowym uprawianiu sportu. W tej konkurencji trening to 4–6 godzin ciężkiego wysiłku. Pogodzenie tego z pracą zawodową na pełny etat jest po prostu fizycznie niemożliwe.

Powiedziałem mu, że nie mogę dać żadnej gwarancji, ale porozmawiam z przełożonymi. Doskonale znałem Roberta, wiedziałem, że jest to człowiek inteligentny, umiejący wyciągać wnioski z błędów, jakie popełnia w technice chodu sportowego, i korygować te błędy. Byłem w zarządzie klubu i podczas posiedzenia zacząłem: „Proszę państwa, mamy szanse mieć światowego formatu zawodnika, problemem jest tylko mieszkanie i etat”. Wyjaśniłem, że chodzi o Roberta Korzeniowskiego, chodziarza. Zarząd podchwycił temat, zaczęto mnie wypytywać, co trzeba zrobić. Powiedziałem, że konieczne jest mieszkanie, etat i odszkodowanie za zmianę barw klubowych – wtedy Robert był w Tarnobrzegu.

Kierownik sekcji lekkiej atletyki powiedział mi: „Panie Edku, niech pan załatwia, znajdą się pieniądze. Problem mieszkania i etatu dla Roberta również uda się rozwiązać”. To już była połowa sukcesu. Musiałem tylko go odkupić. Pojechałem do Tarnobrzega, okazało się, że chcą za niego 80 milionów – oczywiście przed denominacją. Udało mi się stargować do 50 milionów. Przeliczając na dzisiejsze kwoty: za 5 tysięcy złotych nasz kraj, Kraków i klub WKS Wawel może się dziś szczycić jedynym w historii polskiego sportu zawodnikiem z czterema tytułami mistrza olimpijskiego. Robert jest także trzykrotnym mistrzem świata i dwukrotnym mistrzem Europy.

Czy między panem i Robertem nawiązała się przyjaźń?

Oczywiście. Robert później wielokrotnie bardzo mi pomagał, nie tylko od strony sportowej, ale i organizacyjnie.

Razem również organizowali panowie maraton w Krakowie?

Tak, wspomniany już wcześniej Andrzej Madej wspólnie z władzami miasta, biurem maklerskim Penetrator i WKS Wawel utworzyli Fundację „Z Biegiem Wisły”, która we współpracy z prywatnymi sponsorami w roku 2002 po raz pierwszy zorganizowała Cracovia Maraton. Inicjatywa organizacji maratonu w Krakowie zrodziła się już w roku 1999, jednak musieliśmy poczekać na Roberta. Był wtedy w trakcie przygotowań do igrzysk olimpijskich w Sydney w 2000 roku i mistrzostw świata w Edmonton w 2001, a nam zależało, by został wizytówką maratonu. Pierwsza edycja została więc przesunięta na 2002 rok.

Robert Korzeniowski przez 4 lata był dyrektorem sportowym maratonu. W czwartym roku organizację maratonu przejęła na siebie gmina miejska Kraków. Niedawno odbyła się jubileuszowa, 15. edycja. Startowało 5,5 tysiąca zawodników z 44 krajów świata, podczas gdy w pierwszej edycji było ich zaledwie 680 z 17 krajów.


Dojdziemy do 10 000

Jak mówi Edward Stawiarz, jego marzeniem jest, by w Cracovia Maratonie wystartowało 10 000 zawodników. Chciałby także, by impreza co roku miała ten sam, stały termin. Dzięki temu wszyscy zainteresowani biegiem mogliby z wyprzedzeniem planować start. Z każdą edycją przybywa chętnych, a biegi maratońskie stają się w Polsce coraz bardziej popularne.

– Zawsze powtarzam, że to jedyna konkurencja lekkoatletyczna, w której amator może stanąć na starcie ramię w ramię z mistrzem olimpijskim i z nim rywalizować – mówi Stawiarz.


Co powiedziałby pan seniorowi, który nie ma życiorysu sportowego, a chciałby podjąć aktywność? Od czego zacząć?

Przede wszystkim trzeba mierzyć siły na zamiary. W przeciwnym razie aktywność może odbić się negatywnie na organizmie. Należy stopniowo zwiększać wysiłek i sprawdzać, czy faktycznie przynosi korzyści. Najpierw wyjść z domu na dłuższy spacer, następnie potruchtać. Tysiące ludzi biegających w Polsce zaczęły właśnie od tego, że kolega czy koleżanka powiedzieli: „Chodź, spróbujemy, bo tamci biegają. To przecież dla zdrowia”. Z upływem czasu może obudzić się w nas chęć rywalizacji. Gdy wystartuje się raz, zaczyna się myśleć o kolejnych zawodach. „Skoro tutaj miałem taki a taki czas, ciekawe, jaki osiągnę, gdy potrenuję jeszcze 3 miesiące”. Jak się wsiąknie w bieganie, to się przy nim zostaje, czego dowodem są biegający 80-latkowie.

Jakie inne formy aktywności są wskazane dla osób starszych?

Z pewnością marsz. Przez dziesiątki lat układ ruchu się zużywa, przestrzenie stawowe są zniszczone i zbyt forsowny wysiłek nie jest wskazany. A jeśli nawet zdecydujemy się na bieganie, to warto zadbać o właściwe obuwie.

Za moich czasów biegało się w zwykłych trampkach i tenisówkach. Mam zresztą takie jedno zdjęcie z obozu kadry narodowej. W Karkonoszach, w okolicach Jeleniej Góry, znajdowała się baza zimowa do treningu dla kadry biegaczy. Na zdjęciu widać grupę zawodników, wokół ponad metr białego puchu, zamieć, a my wychodzimy pograć w piłkę – gra w takim śniegu to również bardzo dobry trening wytrzymałościowy i siłowy. Na nogach mamy zwykłe trampki albo tenisówki. Nikt wtedy nie myślał o adidasach, bo ich po prostu nie było.

Dlaczego o tym mówię? Gdy przychodzili do mnie zawodnicy i narzekali, że jakieś markowe buty im nie odpowiadają, pokazywałem to zdjęcie – trzymałem je w szufladzie – i mówiłem: „Popatrz, widzisz? To jest mistrz olimpijski Zdzisław Krzyszkowiak. To jest brązowy medalista na 5 kilometrów Kaziu Zimny, a to rekordzista świata Jurek Chromik na 3 kilometry z przeszkodami. I jeszcze mój pierwszy trener Stanisław Ożóg, czwarty na mistrzostwach Europy na dychę w Sztokholmie. Popatrz, co mają na nogach. Jest zima i śnieg, a tobie adidasy nie odpowiadają!”.

Ja swoje pierwsze adidasy dostałem w ’64 roku, gdy pojechaliśmy na puchar Europy do Stuttgartu. Wtedy z Witkiem Baranem mieszkałem w jednym pokoju. Wchodzimy, patrzymy, a na łóżku stoi biała torba, czarny napis „Adidas” z jednej i z drugiej strony. A w środku kolce Adidasa! To były moje pierwsze oryginalne kolce Adidasa. Takie to były czasy. W tej chwili wybór butów jest ogromny, nawet dla ludzi w moim wieku, którzy chcieliby zająć się rekreacją.

Jak dobrać odpowiednie obuwie?

Wcale nie decyduje o tym cena, ale fizjologiczne uwarunkowania: ukształtowanie stopy, jej budowa. Czasami drogi but wydaje się piękny, a jednak wyprofilowanie na śródstopiu może być albo za głębokie, albo za płytkie. Gdy jest za głębokie, można uszkodzić sobie ścięgna podeszwowe. Jeśli zbyt płaskie, może to prowadzić do płaskostopia. Obuwie trzeba po prostu dopasować do siebie i jeżeli już znajdzie się odpowiedni dla siebie typ, nie warto patrzeć na trendy, tylko po zniszczeniu butów kupować takie same. Dzięki temu zmniejszymy ryzyko kontuzji.


Sylwetka:

Edward Stawiarz – urodził się w 1940 r. w Zakrzowie. Lekkoatleta, startował w biegach długodystansowych i maratonach, dwukrotny olimpijczyk. Na mistrzostwach Europy w 1966 r. w Budapeszcie zajął 12. miejsce w finale biegu na 5000 m. Na tym samym dystansie w finale pucharu Europy w 1967 r. w Kijowie zajął 4. miejsce. Podczas igrzysk olimpijskich w Meksyku w 1968 r. odpadł w eliminacjach biegów na 5000 m i 10 000 m 4 lata później w Monachium zajął 40. miejsce w maratonie. Mistrz Polski w biegu na 10 000 m w latach 1966, 1968 i 1969, a także w biegu maratońskim w latach 1971, 1972 i 1973. Był rekordzistą Polski w klubowej sztafecie 3 × 1000 m (7:19,8 – 8 maja 1966, Kraków).