Odpowiedzialność i współpraca

Rozmowa z Krystyną Ostromęcką-Guryn

Pochodzi pani z profesorskiej rodziny, uchodziła pani za zdolną studentkę. Czy rodzice nie byli zakłopotani tym, że wybrała pani karierę sportową?

Rodzice patrzyli na to z umiarkowaną aprobatą. Mama raz w życiu była na meczu, ojciec nigdy ich nie oglądał. Oboje uważali jednak, że to mój wybór, grunt, by robić to, co się wybrało, systematycznie. Skoro człowiek w coś się zaangażował, powinien to skończyć. Dopóki więc siatkówka nie kolidowała z nauką, rodzice nie mieli żadnych zastrzeżeń. Oczywiście śledzili moje sukcesy. W czasie olimpiady mama oglądała mecze, zbierała wycinki z gazet.

Często kariery sportowe zaczynają się od pasji zaszczepionej w dzieciństwie przez rodziców. Rozumiem, że u pani siatkówka to był przypadek?

Nie do końca. Moja siostra uprawiała różne dyscypliny – grała w siatkówkę, skakała wzwyż, trochę biegała. Miałam więc pewne wzorce, ale chyba największą rolę odegrały nauczycielki z mojej szkoły. Uczyła nas pani Chłodzińska, bardzo sympatyczna kobieta. Była reprezentantką w koszykówce, zorganizowała w szkole klub sportowy.

Ważną postacią w pani życiu była też Barbara Włodarska.

Tak, to była kolejna nauczycielka. Zmienił się rodzaj SKS-u i pani Włodarska wprowadziła siatkówkę zamiast koszykówki. W koszykówce nie odnosiłyśmy żadnych sukcesów, poza tym mnie nie odpowiadała gra kontaktowa. A siatkówka zawsze mi się podobała. Pani Włodarska zaproponowała, żebyśmy przyszły na trening do miejskiego domu kultury na Konopnickiej, był tam ośrodek sportowy. I tak to się zaczęło.

Co trzeba mieć w sobie, żeby być dobrą siatkarką?

To jest gra zespołowa, czyli trzeba mieć we krwi odpowiedzialność i za siebie, i za drużynę. Nie idzie się na trening, kiedy się chce, tylko cała grupa się zbiera i trzeba odpowiedzialnie współpracować.

Można powiedzieć, że tak jest w każdym sporcie zespołowym.

Ale siatkówka nie pozwala na kontakt z rywalkami. Nie ma przepychania się, bezpośredniej walki. Trzeba natomiast współpracować ze swoją drużyną. Poza tym siatkówka wymaga rozwijania techniki indywidualnej, ale również opanowania taktyki zespołowej – trzeba rozpoznać przeciwnika, umieć zaplanować kolejne odbicia.

Trochę jak w szachach, tylko nie na 20 ruchów do przodu, ale na 3.

Tak, to dobre porównanie. Trzeba widzieć, kto stoi po przeciwnej stronie, gdzie najlepiej zagrać, jak ustawić się w obronie. Ważną rolę odgrywa trener, który to wszystko rozpracowuje, a my musimy dostosować się do jego taktyki.

Jest pani dość wysoka. Skąd zatem pseudonim „Mała”?

Bo w reprezentacji było pięć Krystyn. Ja z nich byłam najmłodsza, stąd pseudonim.

Po grze w MDK-u przeniosła się pani do Legii Warszawa?

Tak. Między MDK-iem a Legią została chyba zawarta umowa i zaproponowano wszystkim dziewczętom z drużyny przejście do juniorek. Tam spotkałam się z Zygmuntem Krzyżanowskim, który potem prowadził kadrę. To był bardzo poważny człowiek, powiedziałabym nawet, że naukowiec. Juniorki stanowiły zaplecze drużyny pierwszoligowej. Miałyśmy nawet finansowanie, choć nie za duże – grałyśmy np. w koszulkach po dziewczynach z pierwszej ligi. Ale regularnie organizowano obozy, odbywały się normalne treningi itd.

Jak pani zareagowała na wieść o powołaniu do drużyny olimpijskiej?

To było absolutnie niespodziewane! Trafiłam do kadry w zastępstwie za Hannę Busz, która chorowała wtedy na żółtaczkę. W przygotowaniach brała udział większa grupa. Była nas chyba dwudziestka, a wiedziałyśmy, że pojedzie zapewne dziewięć osób. Podróżowałyśmy po różnych miastach i mnie, młodej zawodniczce, imponowały te przygotowania.

Bycie w szerokiej kadrze w pełni panią satysfakcjonowało?

Jak najbardziej, oczywiście. I nagle się okazało – jadę! Koleżanki wyprosiły zwiększenie liczby dziewcząt w kadrze do 11 osób. Tłumaczyły, że to sport zespołowy, rozgrywa się wiele meczów. Ostatecznie wywalczyły, że pojedzie 12 osób.

Czy czuła pani presję na sobie? Z jednej strony zastępowała pani chorą koleżankę, z drugiej – zespół stanął na podium na poprzedniej olimpiadzie, więc poprzeczka była postawiona wysoko.

Ja tej presji aż tak bardzo nie odczuwałam, ranga imprezy nie wpływała na mnie jakoś znacząco. Trzon zespołu był bardzo zgrany i dziewczyny miały duże doświadczenie. Oczywiście chciałam jak najlepiej im pomóc, ale nie czułam obciążenia psychicznego. Raczej podporządkowywałam się zespołowi, nie przejawiałam własnych ambicji. Dla mnie zaskoczeniem było to, że w ogóle pojechałam. To była największa przygoda życia.

W warunkach dość siermiężnego PRL-u taki wyjazd był też zetknięciem z zupełnie innym światem. Jak pani to wspomina?

Zdecydowanie to był inny świat. Wtedy przecież w ogóle nie sposób było podróżować. Myśmy z Legią były w Holandii, wtedy też zobaczyłam inny świat. Ale wyjazd na igrzyska to jeszcze większe przeżycie. Meksyk to zupełnie inny świat, kolorowy, bardziej wesoły.

Jak pani wspomina pierwsze zetknięcie z Meksykiem?

Na lotnisku witała nas orkiestra meksykańska, bardzo to było miłe. Potem udałyśmy się do wioski olimpijskiej. Przyznam, że była dość dziwna. Wszędzie stały bardzo wysokie budynki, wszyscy ze wszystkimi spotykali się na posiłkach.

To była ostatnia olimpiada przed Monachium, w którym doszło do zamachu.

To prawda. Dlatego kontrole były tylko przy wejściu do wioski. Nie było oczywiście tak, że każdy mógł wejść, ale zawodników w ogóle nie sprawdzano, każdy mógł chodzić, gdzie chciał. Z samej imprezy nie pamiętam zbyt wiele. Nie chodziłyśmy na mecze innych zespołów, oglądałyśmy je tylko w telewizji w takiej dużej sali. Można było śledzić poczynania poszczególnych zawodników i drużyn, oczywiście wszyscy kibicowaliśmy naszym sportowcom.

Wielu zawodników z Europy narzekało na to, że nie mogli osiągnąć optymalnej formy ze względu na warunki atmosferyczne, na rozrzedzone powietrze. Czy pani też tego doświadczyła?

Rzeczywiście Meksyk jest położony wysoko, ale my miałyśmy długi cykl przygotowań i dodatkowo aklimatyzację w Armenii. Wydaje mi się, że to bardzo nam pomogło. Nie zauważyłam, żeby którakolwiek z nas miała jakieś trudności, może poza kilkoma momentami na pierwszych treningach.

A jak wspomina pani same mecze?

Tak jak mówiłam, nie czułam na sobie dużej odpowiedzialności. Wchodziłam tylko na zmiany, grałam najczęściej w obronie z tyłu, wtedy były inne przepisy. Ale emocje oczywiście dawały o sobie znać. Koleżanki broniły sukcesu z poprzedniej olimpiady, niespodziewanie mocne były rywalki. Rosjanki i Japonki były poza naszym zasięgiem. Najbardziej bałyśmy się Czeszek, ale udało się – wygrałyśmy 3:0. Natomiast mecz z Koreą Południową, zresztą nasz pierwszy na olimpiadzie, to był horror. Koreanki wygrały dwa pierwsze sety i wyglądało na to, że nie odrobimy straty. Ale się udało, wygrałyśmy 3:2. To było chyba najbardziej nerwowe spotkanie. Wcześniej na treningu kontuzji doznała Krystyna Jakubowska, moja starsza koleżanka z Legii, z którą miałam bliższy kontakt. Krysia nie grała w pierwszych meczach, co trochę osłabiło drużynę. Bywało więc nerwowo, ale mecze nie miały takiej oprawy jak dzisiaj. Sala była spora, choć nie przytłaczająca, żeby zmieściło się 50 tysięcy widzów, jak to się zdarza obecnie.

Jak smakował sukces?

Oj, bardzo! Przedostatni mecz, z Czeszkami, był najbardziej znaczący. Udało nam się wygrać dość łatwo. Każde zwycięstwo na olimpiadzie było doceniane, odbywały się apele, spotkania, szczególnie po powrocie do kraju. Miałyśmy cały cykl spotkań. Ja nie za bardzo mogłam świętować, bo nadrabiałam zaległości na uczelni. Rozpoczynałam trzeci rok studiów, musiałam się sprężyć, żeby wszystko uzupełnić. Pomagali mi kolega z koleżanką, którzy robili notatki, gdy rozpoczął się rok akademicki. Notowali przez kalkę, wtedy nie było jeszcze dyktafonów. Dostałam od nich wszystkie materiały z wykładów, bardzo to doceniałam.

Trudno było pogodzić studia na politechnice z karierą?

Mimo wszystko – nie. Wydaje mi się, że w tamtym okresie trenowało się mniej niż teraz. Treningi nie odbywały się codziennie, nie było ich też przed południem. Jeśli rozgrywałyśmy mecze w sobotę lub niedzielę, to w tygodniu miałyśmy najwyżej dwa lub trzy treningi. Oczywiście wymagało to systematyczności, nie wolno było dopuszczać do zaległości, bo formy w sporcie nie da się nadrobić. Musiałam więc przykładać się i w sporcie, i na uczelni.

Studia zapewniły pani pracę w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Techniki Medycznej. To było miejsce, gdzie pracowano m.in. nad konstrukcją stymulatora serca. Czy miała pani z tym do czynienia?

Należałam właśnie do komórki, która się tym zajmowała. Niestety cała nasza praca została odłożona na półkę, bo zakupiono gotowy stymulator razem z linią produkcyjną. Ten opracowany przez nas nigdy nie wszedł do produkcji seryjnej. Wykonaliśmy kilka sztuk, zostały one nawet wszczepione, ale trwało to wszystko bardzo długo. Kiedyś pracowało się inaczej. Najpierw był etap wstępnego opracowywania projektu, potem jeden model, drugi model. Dopiero po paru latach uzyskiwało się finalny produkt. Trochę przypadkowo wybrałam te studia, wydawało mi się, że to będzie coś ciekawego, co ma przyszłość.

Czy po zakończeniu kariery miała pani kontakt ze sportem zawodowym?

W ’74 r. rozwiązano sekcję kobiet w Legii, bo nie miałyśmy zbyt dobrych wyników. Przeszłam do Spójni Warszawa. Urodziłam dziecko, grałam jeszcze przez rok w Spójni i przez rok, trochę na zasadzie wolontariatu, w Politechnice. Trudno mi było pogodzić życie rodzinne ze sportem. Ale potem jeździliśmy do Powsina, bardzo mile to wspominam. W Powsinie są boiska, na których zbierają się gracze, czy to zawodnicy, którzy zakończyli karierę, czy to amatorzy. Poza tym brałam udział w projekcie Let’s Go – to firma, która prowadzi rozgrywki dla amatorów. Drużyna składała się z dwóch dziewczyn i czterech mężczyzn. Trzeba było jedynie opłacić salę. Przez parę sezonów grałam w różnych zespołach, a potem tu, w szkole niedaleko. Niestety tylko z panami, bo paniom trudniej się zorganizować. Oczywiście z panami grałam głównie na rozegraniu, mnie trudno byłoby skakać przy męskiej, wyższej siatce.

Czy dzisiaj ma pani czas na aktywność fizyczną?

Niestety nie mogę grać. Przeszłam operację siatkówki oka i lekarze wyjaśnili, że nie powinnam podskakiwać, nie mogę dać się uderzyć w głowę.

Po operacji siatkówki koniec z siatkówką…

Ale ćwiczę jogę! Dzięki temu mogę zażyć trochę ruchu, bez podskoków, bez fizycznego obciążenia. Na zajęcia chodzę z grupą kilku emerytek, pani prowadząca jest bardzo sympatyczna.

Co warto robić, żeby pozostawać w dobrej formie? Czy spacer jest dobrym pomysłem na początek?

Ja sama nigdy nie przepadałam za spacerami, ale jeśli ktoś je lubi, to jak najbardziej. Widzę, że dużo ludzi biega. To nigdy nie było moje ulubione zajęcie, ja po prostu bardzo długo grałam w siatkówkę. Boleję nad tym, że nie mogę już grać. W Powsinie w dalszym ciągu zbierają się grupy emerytów i rozgrywają mecze.


Halina Wojno

W drugiej części książki Seniorze, trzymaj formę! zamieściliśmy wywiad z Haliną Wojno, koleżanką z drużyny Krystyny Ostromęckiej-Guryn. Halina Wojno urodziła się w 1947 r. w Słupsku. Była siatkarką grającą na pozycji atakującej, brązową medalistką olimpijską z Meksyku (1968 r.), wicemistrzynią Europy (1967) i brązową medalistką mistrzostw Europy. W reprezentacji Polski rozegrała łącznie 177 spotkań. Brała udział w mistrzostwach świata w 1970 r. Ostatni raz w biało-czerwonych barwach wystąpiła 4 października 1973 r. w towarzyskim spotkaniu z Meksykiem. W ślady matki poszła także córka Anna, która była pierwszoligową siatkarką.

Halina Wojno odeszła po długiej chorobie 22 czerwca 2018 r.


Chciałbym na koniec zapytać o pani koleżankę z drużyny, Halinę Wojno, która była bohaterką jednej z naszych poprzednich książek. Pani Halina odeszła od nas w czerwcu tego roku po długiej i ciężkiej chorobie. Jak pani wspomina koleżankę?

Zaczynałyśmy karierę w podobnym okresie. Spotykałyśmy się i w kadrze, i na meczach ligowych. Halina była najstarszą z trzech sióstr, wszystkie grały w siatkówkę. Uważałam ją za bardzo ambitną dziewczynę. Bardzo się starała i to chyba było najważniejsze w jej życiu. Po zakończeniu kariery spotykałyśmy się z dziewczynami z dawnej kadry olimpijskiej, tak prywatnie, w różnych miejscach kraju. Bardzo sobie to cenię, dlatego że odnowiłyśmy dawne przyjaźnie, każda z nas mogła opowiedzieć o rodzinie, o wnukach itd. Halinka była bardzo aktywna po zakończeniu kariery, we Wrocławiu zorganizowała chyba ze dwa nasze spotkania, udzielała się społecznie.

Angażowała się w kluby olimpijczyka.

Tak, bardzo. Miała wielu znajomych dzięki tamtej działalności. Życie miała niełatwe, ale chyba nie ma co tego roztrząsać. Grunt, że dawała sobie radę. W późniejszym okresie zrobiła prawo jazdy, kupiła samochód i podróżowała po kraju. I ciągle grała w siatkówkę u siebie, we Wrocławiu.


Krystyna Ostromęcka-Guryn – urodzona w 1948 r. w Bydgoszczy siatkarka grająca na pozycji przyjmującej. Brązowa medalistka olimpijska z Meksyku (1968 r.) oraz brązowa medalistka mistrzostw Europy (1971). Karierę sportową rozpoczynała w SKS Warszawa, następnie występowała w MDK Warszawa, a później w Legii i Spójni. Jako zawodniczka Legii zdobyła m.in. cztery tytuły wicemistrzyni Polski (1965, 1967, 1968, 1969) oraz trzy brązowe medale mistrzostw Polski (1970, 1971, 1972). Jako reprezentantka Polski w latach 1968–1974 wystąpiła w 143 meczach.