„Orły Górskiego” wciąż grają

Rozmowa z Lesławem Ćmikiewiczem

Skończył pan niedawno 70 lat, ale nadal rozgrywa pan mecze?

Tak. Jestem prezesem stowarzyszenia im. Kazimierza Górskiego i jako stowarzyszenie otrzymujemy zaproszenia od różnych osób, a przy okazji tych spotkań rozgrywamy też mecze. Najbliższy mecz będziemy mieli 2 września w Zelowie. Ludzie ciągle chcą nas, „Orłów Górskiego”, oglądać. To motywuje, żeby dbać o formę.

Pamiętam, jak niedawno rozgrywaliśmy mecz w jakimś niedużym miasteczku. Wystawili młodych, bo w naszym wieku ludzie już nie grają w piłę. Mecz był zacięty, wynik 1:1. W końcu Janek Domarski strzela bramkę. Idę do spikera, mówię: „Powiedz pan, że bramkę strzelił Janek Domarski. On ma 70 lat!”. Facet na mnie patrzy, myśli, że żartuję.

Legenda meczu na Wembley.

Tak. Dlatego powtarzam: „No powiedz pan!”. W końcu się zreflektował: „Proszę państwa, stoi koło mnie Ćmikiewicz i mówi, że Janek Domarski ma 70 lat…”. Nie mógł uwierzyć, bo Janek od zakończenia kariery przytył może z 10 gramów. Ma świetną sylwetkę, dba o siebie, więc trzyma formę. W każdym razie, kiedy spiker skończył mówić, przetoczyła się meksykańska fala wokół stadionu, ludzie skandowali: „Siedemdziesiąt, siedemdziesiąt, siedemdziesiąt”. Nie wierzyli, że można tak grać w tym wieku. Przecież jak ma się 70 lat, to trzeba raczej szukać pieniędzy na trumnę…

Ale pan chyba nie narzeka na zdrowie?

Jeszcze nie. Cały czas jeżdżę z chłopakami po Polsce, musimy mieć formę. Mamy w głowie zakodowane pewne zachowania. Gdy wychodzimy na boisko, to gramy może wolniej, ale dajemy radę, czasem zakręcimy zawodnikami przeciwnej drużyny. Wiadomo, że coraz trudniej rywalizować z młodymi ludźmi. Ale skoro jest trudno, to trzeba sprostać nowemu wyzwaniu. Co więc robimy? Podpieramy się młodymi chłopakami w drużynie i znowu wszystkich ogrywamy!


Monachium ’72. Złota dziewiętnastka trenera Górskiego

Reprezentacja Polski w piłce nożnej na igrzyskach olimpijskich w Monachium liczyła 19 zawodników. Najmłodsi w drużynie byli Kazimierz Kmiecik i Jerzy Kraska (ur. 1951), a najbardziej doświadczeni – Marian Szeja (1941) i Zygfryd Szołtysik (1942). W obronie występowali: Zygmunt Anczok, Jerzy Gorgoń, Zbigniew Gut, Marian Ostafiński i Antoni Szymanowski. W pomocy: Lesław Ćmikiewicz, Kazimierz Deyna, Jerzy Kraska, Zygmunt Maszczyk, Zygfryd Szołtysik i Ryszard Szymczak. Bramkarzami byli Hubert Kostka i Marian Szeja, a napastnikami – Robert Gadocha, Andrzej Jarosik, Kazimierz Kmiecik, Grzegorz Lato, Włodzimierz Lubański i Joachim Marx.

W drużynie „Orłów” grali piłkarze powszechnie uważani za najwspanialszych w historii Polski. Kazimierz Deyna (1947–1989) jest opisywany jako najlepszy środkowy pomocnik w dziejach polskiej piłki. Był ceniony jako organizator gry i doskonały technicznie strzelec. Podczas mistrzostw świata w 1974 r. został uznany za najlepszego pomocnika występującego na tej imprezie. W tym samym roku został okrzyknięty trzecim piłkarzem Europy – tuż za takimi legendami sportu jak Johan Cruyff i Franz Beckenbauer. Kazimierz Deyna zginął tragicznie w wieku zaledwie 42 lat w wypadku samochodowym na autostradzie w San Diego. Został pochowany w Alei Zasłużonych Cmentarza Wojskowego na Powązkach, w pobliżu mogiły trenera Kazimierza Górskiego.

Źródło: B. Tuszyński, H. Kurzyński, Leksykon olimpijczyków polskich. Od Chamonix i Paryża do Soczi, wyd. 3 poprawione i uzupełnione, Polski Komitet Olimpijski, Warszawa 2014

Jak wygląda codzienność piłkarza na sportowej emeryturze?

Kiedy tylko skończymy rozmawiać, lecę na działkę, mam ją tu niedaleko. Ze 300 metrów liczy. Za dużo na niej nie robię, ale od czasu do czasu trzeba popielić tam, gdzie rosną kwiaty. Grządek nie mam. Niedawno jednak wnuczka dostała w prezencie skrzynkę z nasionami, posialiśmy je u mnie: fasolę i pomidory. Muszę się nimi zająć,

bo rosną w gęstwinie, trzeba je porozdzielać. Fasola już kwitnie. Mam też maliny, parę krzaków agrestu, porzeczek i czereśnie, ale gdy tylko się zaczerwienią, szpaki się na nie rzucają. I jeszcze orzech rośnie. Trawkę mam ładną, znajomi mnie tam odwiedzają. Wczoraj przyszli, rozpaliliśmy grilla. Można się w słońcu poopalać, a jeśli grzeje za mocno, to jest również parasol, żeby posiedzieć w cieniu. Tak że jest przyjemnie. Działka to mój azyl, ucieczka od miejskiego zgiełku.

Co pan robi, żeby utrzymywać odpowiednią formę fizyczną?

Ze 2–3 razy w tygodniu razem z kolegą chodzimy na siłownię przy Politechnice Warszawskiej. Fajni ludzie tam są, można mile spędzić czas. A po siłowni zawsze jest sauna, więc jest bardzo sympatycznie.

Poza tym grywam z dzieciakami. Właśnie przyjeżdża do mnie ze Stanów Zjednoczonych syn znajomych i mam z nim pograć, bo chce pokazać chłopakom ze Stanów, że też dobrze gra w piłkę. Próbowałem trenować troszeczkę z moim wnukiem Franciszkiem, który ma 11 lat. Kocha piłkę, chodzi na mecze Legii.

Zdaje sobie sprawę, że dziadek to legenda piłki?

Tak, oczywiście, wie, kim są „Orły Górskiego”.

Z pewnością jest pan też legendą dla dzisiejszych 70-latków. Czy nadal spotyka się pan z oznakami sympatii?

Zdecydowanie! Po mistrzostwach świata ludzie się zastanawiali, czy „Orły Górskiego” wygrałyby z obecną reprezentacją. Wygrałyby, ale tylko 1:0. Dlaczego 1:0? Bo my mamy po 70 lat!

Na co dzień co prawda się nie spotykamy, ale widzimy się przy okazji okrągłych rocznic. W przyszłym roku będzie 45. rocznica naszego występu na mistrzostwach świata, a niedawno, 6 lipca, była 44. rocznica naszego zwycięstwa nad Brazylią na mistrzostwach w ’74 r. w RFN-ie. Ale trzeba dużej rocznicy, żeby np. Włodek Lubański przyjechał, żeby Gorgoń i Szarmach dotarli z zagranicy. Maszczyk teraz choruje, Kasperczak też nie za bardzo może, ale np. Zygfryd Szołtysik zawsze przyjeżdża na nasze imprezy. Mamy już swoje lata… Z młodszych zawodników są jeszcze Kusto i Kmiecik, chociaż Kmiecik jest trenerem w Wiśle, więc jest dość zajęty. Jurek Kraska, mistrz olimpijski z ’72 r., jest bardzo aktywny, ciągle gdzieś grywa. Mirek Bulzacki z ŁKS-u był aktywny, podobnie Janek Domarski, o którym mówiłem. Nic, tylko ich podziwiać! To właśnie z Jankiem powinien pan rozmawiać o aktywności, a nie ze mną!


Jan Domarski i Jan Tomaszewski na Wembley: mecz życia

– Pytają mnie często, jakie było to uczucie, gdy pokonałem Petera Shiltona. Muszę powiedzieć, że radość, radość i jeszcze raz radość. Nawet po tych ponad 40 latach to uczucie we mnie nie maleje, a wręcz przeciwnie – narasta. Myślę, że to dotyczy wszystkich chłopaków, którzy wystąpili 17 października 1973 r. na Wembley. Weszliśmy do elity… – mówił w 2017 r. Jan Domarski.

Legendarny piłkarz wspominał niezbyt przyjemną atmosferę, w jakiej rozgrywany był mecz na Wembley. Dla obydwu drużyn były to zawody o „być albo nie być” na mistrzostwach świata w RFN-ie. Angielscy kibice i media przyjęli polskich zawodników bardzo chłodno, spotykały ich nawet obelgi. – Szczególnie dostawało się Jankowi Tomaszewskiemu, którego przed meczem ochrzczono małpą i błaznem. A to właśnie on zagrał na Wembley swój mecz życia. Bronił fenomenalnie. Interweniował chyba kilkadziesiąt razy. Zawsze pewnie i… szczęśliwie – opowiadał Jan Domarski. Znakomitemu występowi na Wembley Jan Tomaszewski zawdzięcza opinię „człowieka, który zatrzymał Anglię”.

Akcja, która dała Polakom bramkę, rozpoczęła się od odebrania piłki Anglikom przez Henryka Kasperczaka, który następnie celnie podał do Grzegorza Laty. Lato przebiegł z piłką niemal 50 metrów i wyłożył ją Domarskiemu. Celny strzał prawą nogą wprawił polskich kibiców w prawdziwą euforię. – Szał w głowach i sercach, ale sześć minut później z rzutu karnego wyrównuje Allan Clarke. Znów nerwówka. Janek dwoi się i troi. Środkowi obrońcy wybijają w pole niezliczone dośrodkowania Anglików – wspominał przebieg meczu Jan Domarski. Polakom udało się obronić remis dający awans do mistrzostw świata i wyeliminować z gry Anglików. – Anglia za burtą finałów mistrzostw świata! Polska – nie do wiary – pierwszy raz po wojnie jedzie na mundial i eliminuje Anglię… Oni byli potęgą, a my kopciuszkiem, nieśmiało wchodzącym na salony światowego futbolu.

Źródło: Jan Domarski: Anglia była potęgą, my kopciuszkiem, www.laczynaspilka.pl, 17 października 2017 r.

Jest pan szefem stowarzyszenia im. Kazimierza Górskiego. Lubi pan wracać do wspomnień z czasów reprezentacji pod wodzą Górskiego?

Tak, bo to miłe, gdy ludzie pytają o nasze dawne występy.

I nawet jeśli po raz kolejny dopytują o mecz na Wembley, nie jest pan znużony odpowiadaniem?

Nie, bo za każdym razem pytają o to inni ludzie. To jest po prostu przyjemne. Niedawno, w czasie mundialu, zostałem zaproszony do Darłowa, gdzie odbywał się Festiwal Media i Sztuka. Oglądaliśmy mecz finałowy. Wielki namiot, mnóstwo kibiców. A po meczu ludzie prosili mnie o autografy, część chciała zrobić sobie zdjęcie. Podchodziły również kobiety, które kiedyś fascynowały się „Orłami Górskiego”, miały swoje sympatie wśród „Orłów”. Ludzie mówią: „Miałem pańskie zdjęcie, nad łóżkiem wisiało”.

Co sprawiło, że Kazimierzowi Górskiemu udało się zbudować taką drużynę?

Górski stworzył drużynę z zawodników, którzy znali się od dawna. Myśmy grali razem w reprezentacji młodzieżowej – oprócz mnie byli Tomaszewski, Szymanowski, Musiał, Gorgoń, Lato, Kmiecik, Kapka, Szarmach. Z nowych piłkarzy wszedł tylko Maszczyk, Heniu Kasperczak, a myśmy grali ze sobą już ileś lat. O dobrych wynikach przesądziło zgranie zespołu.

Poza tym myśmy się lubili, Kazio stworzył rodzinną atmosferę. Gdyśmy przychodzili na treningi, małżonka Kazia z nami rozmawiała. Znała nie tylko imiona naszych żon, ale też imiona wszystkich naszych dzieci, pytała: „I jak tam twoja Magdusia się czuje?”. Kazio to był człowiek, który nikogo nigdy nie obraził, nie był oschły, ale bardzo spokojny. Radosny, choć często zadumany, odpływał myślami. Gdy trzeba było przeskoczyć przez drzewo, wyjaśniał nam: „A bo to taka zabawa, jak dla przedszkolaków”.

Ale jak robimy, to robimy. Po 5 minutach pytamy: „Trenerze, a ile jeszcze?”. „Jak za długo, to przejdźcie do innego ćwiczenia”. Potem: „Trenerze, a czemu mamy robić to siedem razy?”. „Bo dla mnie siódemka to szczęśliwa liczba”.

Kazio był spokojny. Gdy w trakcie odprawy przed meczem omawiał taktykę, tośmy niemal przysypiali, bo znaliśmy to na pamięć:

„Tu pójdzie Robert, do Roberta dojdzie Kazio, tu zawiążecie akcję i później szybki przerzut, bo Lato jest na drugiej stronie”. Ale okazało się, że to była najlepsza taktyka na mistrzostwach świata: tu zagęścić i przerzucić na drugą stronę, wykorzystać atuty Grześka Laty, który miał nieprawdopodobny gaz, szybki był. Zaskakiwaliśmy tym rywali. Poza tym Kazio bardzo lubił grę ofensywną. Skrzydła mieliśmy mocne – Lato i Gadocha – a w środku na olimpiadzie miał być Włodek Lubański. Złapał jednak kontuzję podczas meczu z Anglią i wszedł Szarmach. A Andrzej był dynamiczny, dobrze grał głową, proszę sobie przypomnieć, jaką bramkę strzelił w meczu z Włochami! Szarmach wniósł do naszej gry dynamikę i agresywność, co dało nam szansę na sukces. W tym tkwiła nasza siła.

Mieliśmy też dobre zaplecze. Ja byłem zawodnikiem podstawowym, rozegrałem wszystkie mecze na olimpiadzie i wszystkie mecze w eliminacjach do mistrzostw świata. Niestety tuż przed mistrzostwami doznałem kontuzji. Koledzy bawili się szklaną butelką, jeden drugiego chciał oblać zimną wodą z lodówki. Tamten go odtrącił, butelka wyleciała z rąk, rozprysła się na podłodze, a ja przystopowałem ją nogą, tak jak stopuje się piłkę. Sześć szwów mi założono. Pojechałem na zgrupowanie do Zakopanego, ale wszedł za mnie Maszczyk. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy sam bym zagrał tak, jak Maszczyk grał na mistrzostwach. Bo grał super!

A nie żal panu tego? Przypadek zadecydował, butelka…

Żal, ale to wypadek losowy. Nikt przecież nie zrobił tego celowo.

Myśli pan czasem o trenerze Górskim?

Oczywiście.

Jakim był dla was człowiekiem?

Myślę, że dla wszystkich z drużyny była to najważniejsza postać. Myśmy utożsamiali się z tym, co robił Górski. Był trenerem, który kochał ludzi, kibice go kochali, zresztą cała Polska go kochała.

Nie za sukcesy, bo one w pewnym stopniu przerosły nas wszystkich, a złoty medal olimpijski to przecież wydarzenie. Dzisiaj sportowcy bardzo się męczą, by zdobyć złoto, jest coraz trudniej o zwycięstwo na igrzyskach. Mnie ludzie pytają o medal, więc wyciągam go z szuflady, żeby mogli go obejrzeć.

Górski zrobił z nas, zwykłych kopaczy, prawdziwych piłkarzy. Stworzył reprezentację, która wygrywała z Włochami, Argentyńczykami, Brazylijczykami. Biliśmy najlepszych na świecie.


Lesław Ćmikiewicz – urodził się 3 maja 1947 r. we Wrocławiu. Piłkarz występujący na pozycji pomocnika, zawodnik Śląska Wrocław (1965–1970) i Legii Warszawa (1970–1979), a następnie amerykańskich zespołów New York Arrows i Chicago Horizons. Członek legendarnej drużyny „Orłów Górskiego”, złoty i srebrny medalista olimpijski z Monachium (1972) i Montrealu (1976). Uczestnik mistrzostw świata w RFN-ie w 1974 r., na których reprezentacja Polski zajęła trzecie miejsce. Po zakończeniu kariery piłkarskiej został trenerem. Jest prezesem stowarzyszenia „Orły Górskiego”.