Po wyeliminowaniu Anglii uwierzyliśmy, że drzemie w nas ogromny potencjał

Rozmowa z Henrykiem Kasperczakiem, piłkarzem i trenerem, srebrnym medalistą olimpijskim z Montrealu (1976), srebrnym medalistą mistrzostw świata w Niemczech (1974)

Warszawa-Rembertow, październik, 1973 r. Henryk Kasperczak podczas treningu piłkarskiej kadry narodowej przed meczem wyjazdowym z reprezentacją Anglii (zremisowanym 1:1, w wyniku czego Polska awansowała do finałów mistrzostw świata).
Ze zbiorów Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie

Jest pan jedynym piłkarzem spośród „Orłów Górskiego”, który jako trener osiągnął bardzo wiele. Inni też próbowali, ale im się nie udało. W czym tkwi tajemnica pańskiego sukcesu?

Myślę, że najważniejszą rzeczą jest pasja. Kiedy zaczynałem grać, jeszcze jako dziecko, piłka była moją największą pasją. Wcześniej pływałem, i to całkiem nieźle, byłem nawet wicemistrzem Polski w kategorii do lat 10. Poszedłem jednak w kierunku futbolu.

A druga rzecz: zawsze wierzyłem w siebie. Czułem, że coś we mnie drzemie, że mam możliwości, los mi je dał. I rzeczywiście czas pokazał, że miałem talent. Do tego nigdy nie bałem się ciężkiej pracy.

Andrzej Strejlau mówił o panu w jednym z wywiadów: „piłkarz spokojny, systematyczny i refleksyjny. Nie marnował czasu, uczył się”.

Moja siła polegała na tym, że nigdy się nie poddawałem – a miałem w karierze różne okresy. Byłem nastawiony na karierę w Legii Warszawa, ale kontuzja sprawiła, że musiałem obrać inny kierunek. Dziennikarze na ogół omijają ten okres w mojej karierze, mówią, że nie znalazłem miejsca w zespole i grałem w rezerwach. Tymczasem jak poszedłem do wojska, zaraz na początku okresu przygotowawczego do sezonu, złamałem nogę. To było skręcenie stawu skokowego ze złamaniem kości piszczelowej, zerwanie wiązadeł, skomplikowana rzecz. Przeszedłem długą rehabilitację, noga źle się goiła i właśnie z tego względu nie pojawiałem się na meczach Legii przez półtora roku.

Pod koniec służby wojskowej zacząłem grać w rezerwach. Dochodziłem do siebie, powoli odzyskiwałem sprawność i dawne możliwości. W tamtym czasie Legia miała bardzo dobry zespół. Obawiałem się, że będzie mi trudno dostać się do podstawowego składu. Ostatecznie po zakończeniu służby zdecydowałem się odejść z Legii i wróciłem do Mielca. Nie żałuję, bo zrobiłem tam karierę. Widać tak miało być. Tamten czas pokazał, że mam charakter twardziela, nie poddaję się, że zależy mi na karierze piłkarskiej. Byłem zawodnikiem, który po nieszczęściach, po kontuzji zdołał się podnieść.

Dość wcześnie zaczął pan grać w piłkę. Jak wyglądały początki pana kariery?

Wychowywałem się w środowisku górniczym. Urodziłem się w Zabrzu w dzielnicy, gdzie w piłkę grało się na ulicy, na podwórku, wszędzie. Tam złapałem bakcyla. W pewnym momencie pomyślałem: „Dlaczego by nie pójść do klubu?”. Tak zrobiłem, zwłaszcza że znajdował się niedaleko, i jako 12-latek zacząłem grać w dziecięcym klubie Stali Zabrze.

Rodzice nie przeszkadzali mi w tym, co robiłem. Rano szedłem do szkoły, a po powrocie, od godziny czternastej, grałem w piłkę. Mama pracowała jako intendentka w akademii pielęgniarek w Zabrzu, zajmowała się zaopatrzeniem stołówki. Ojciec był geometrą, szukał węgla dla górników. Gdy wracali do domu po godzinie piętnastej, ja byłem jeszcze w klubie i trenowałem. Wieczorem w domu miałem czas co najwyżej na to, żeby zjeść kolację i odrobić lekcje. Każdy kolejny dzień był podobny do poprzedniego. Z rodzicami nie miałem więc wiele kontaktu – oni mieli pracę, a ja swoje zajęcia. Później zacząłem dostawać różne propozycje zawodowe, między innymi z Górnika Zabrze, jednak nic z tego nie wyszło. Miałem też propozycje gry poza Zabrzem, ale rodzice powiedzieli – szczególnie ojciec nalegał – że dopóki nie skończę szkoły, to nigdzie daleko nie wyjadę. Chodziłem do technikum samochodowego w Gliwicach. Zrobiłem maturę i w ’65 roku wybrałem Stal Mielec.

Pamięta pan swoją pierwszą piłkę lub pierwszy mecz?

Gdy zaczynałem grać w ’58 roku, piłki były jeszcze sznurowane. Nie były więc takiej dobrej jakości jak dziś. Kiedy namokły, robiły się strasznie ciężkie. Ale jeszcze lepiej od piłki pamiętam swoje pierwsze piłkarskie buty. Ojciec mi je kupił, gdy miałem 14 lat i zaczynałem grać w juniorach. Okazały się na mnie trochę za duże i czekałem, aż urośnie mi stopa. Cały czas je czyściłem, pastowałem, mimo że w nich nie grałem. To była moja najcenniejsza rzecz.

Pierwszy poważny mecz zagrałem w wieku 16 lat w Stali Zabrze. Drużyna grała na poziomie klasy A. Byłem ogromnie stremowany, jak chyba każdy młody chłopak na moim miejscu – tym bardziej że grałem z seniorami, co świadczyło o tym, że mają do mnie zaufanie. Nie chciałem ich zawieść. Ostatecznie awansowaliśmy do trzeciej ligi.

Co takiego jest w piłce, że każdy młody chłopak chce w nią grać?

Teraz jest jeszcze gorzej, bo włączają się w to rodzice! Dorośli myślą, że ich dzieci będą milionerami, a kariera piłkarska zapewni im dostatnie życie. Oczywiście, nie ma co porównywać pieniędzy, które się zarabiało za moich czasów, do tego, co jest teraz. Poza tym mieliśmy inną edukację, inne wychowanie. Najpierw była szkoła, a dopiero później piłka czy jakakolwiek inna dyscyplina sportu. Ale gdy dziś rozmawiam z rodzicami, to kto tam myśli o szkole! Piłka jest na pierwszym miejscu. Rodzice wożą dzieci na treningi, zajęcia dodatkowe, robią wszystko, żeby wyrosły z nich gwiazdy piłki. Niektóre dzieci same chcą grać, ale są i takie, które nie mają ani talentu, ani chęci, a rodzice je pchają. Trenerzy od razu wyczują, czy ktoś się nadaje, czy nie. Co więcej, technologia pozwala stwierdzić, czy wyrośnie z dziecka grubas, czy chudzielec, czy będzie to materiał na piłkarza, czy nie. Żyjemy w zupełnie innym świecie.

Czyli najbardziej liczą się warunki fizyczne? Czy jednak talent? A może ciężka praca?

Za moich czasów wielu rzeczy nie wiedzieliśmy, dużo było przypadku. Liczyły się pasja, zainteresowanie. To nadal jest ważne, ale sytuacja się zmieniła. Istotna stała się medycyna, swój głos mają rodzice, którzy pchają dzieci na treningi, w grę wchodzą wielkie pieniądze. Kiedyś rodzice nie byli aż tak zainteresowani tym, co dziecko robi po szkole, jak spędza wolny czas. Młodzi mają wykształcenie, inny start niż my.

Tak naprawdę w piłce wszystko się liczy: talent, ciężka praca, pasja, warunki fizyczne. Żeby zajść daleko w tym sporcie, istotny jest każdy z elementów. Choć ja nadal trzymam się zasady: róbmy w życiu to, co lubimy, co daje nam satysfakcję, wtedy będziemy robili to dobrze.

Tylko że z tego, co pan mówił wcześniej, w piłce nie chodzi już o satysfakcję, ale o pieniądze.

Może rodzice tak sądzą, ale trudno powiedzieć, co myśli dziecko. Czasem rodzice chcą za dziecko podejmować ważne życiowe decyzje, które będą dla niego zgubne. Za moich czasów liczyło się to, by zarabiać. Cieszyłem się, że gram w reprezentacji, bo to dawało większe możliwości finansowe. Miałem dwie motywacje: zrobić karierę i zarabiać pieniądze. Tylko że wtedy dużych pieniędzy nie było. Chodziło o to, by wystarczyło na życie.

MŚ w 1974 r., mecz z Włochami. Henryk Kasperczak: Moje dwa podania, do Andrzeja Szarmacha, który strzelił głową, i do Kazia Dejny, zdecydowały o zwycięstwie Polaków (na zdjęciu radość po bramce Andrzeja Szarmacha, Henryk Kasperczak pierwszy z lewej)
Fot. PAP / DPA / Karl Schnoerrer

Trzecie miejsce na mistrzostwach świata w 1974 roku w RFN do dziś jest uważane za największe osiągnięcie polskich piłkarzy. Jak pan wspomina tamte rozgrywki?

Nasz pęd do sukcesu i chęć pokazania się z jak najlepszej strony wzięły początek już w 1973 roku, gdy wyeliminowaliśmy Anglię. Oni byli wtedy piłkarską potęgą. Po wygranej uwierzyliśmy, że drzemie w nas ogromny potencjał, że zbudowaliśmy drużynę, z którą możemy osiągać najlepsze wyniki.

Na mistrzostwach w 1974 roku emocje były niesamowite! Już podczas rozgrywek grupowych pokazaliśmy klasę. Dwie bramki, które wtedy padły podczas meczu z Włochami, zostały uznane za jedne z najpiękniejszych na całych mistrzostwach. Moje dwa podania, do Andrzeja Szarmacha, który strzelił głową, i do Kazia Dejny, zdecydowały o zwycięstwie Polaków. Wykonałem je z pełną premedytacją. Szarmach był słynny z bramek strzelanych głową, z kolei Kaziu Dejna wrzucił bramkarzowi kręconego rogala. To był jeden z moich najlepszych meczów. Wielkie widowisko, w którym odegrałem bardzo ważną rolę.

Przed meczem z Niemcami myśleliśmy nawet o mistrzostwie świata! Niestety byliśmy w trochę gorszej sytuacji, bo Niemcom wystarczył remis. Od początku widzieliśmy, że grają na wyrównanie. Beckenbauer ani raz nie przeszedł środkowej linii boiska, bo się nas bali. Reprezentowaliśmy piłkę na wysokim poziomie technicznym i taktycznym. Niestety na tamtej murawie nie dało się grać – woda przeszkadzała w oddawaniu strzałów do bramki. To był dla nas hamulec, który nie pozwolił nam się wykazać. Niemcom woda też przeszkadzała, ale mieli więcej szczęścia. Wyszło, jak wyszło. Mieliśmy jednak ambicję, żeby nasz talent wykorzystać w pełni na olimpiadzie.


„Mecz na wodzie”

3 lipca 1974 r. reprezentacja Polski rozegrała mecz, który przeszedł do historii jako „mecz na wodzie”. Spotkanie z Niemcami we Frankfurcie nad Menem przegraliśmy 0 : 1, przez co nie weszliśmy do finału mistrzostw świata. Zawodnicy wspominali, że rano tego dnia była bardzo ładna pogoda, świeciło słońce. Nagle, podczas rozgrzewki, przyszły chmury i taka ulewa, że boisko momentalnie znalazło się pod wodą. Próby ratowania murawy podjęte przez służby porządkowe i straż pożarną nie przyniosły rezultatu. Organizatorzy długo dyskutowali nad zmianą terminu meczu. Za przełożeniem spotkania byli polscy zawodnicy, którzy słusznie się obawiali, że w takich warunkach o zwycięstwie zdecyduje przypadek, a nie rzeczywiste umiejętności. Z powodu napiętego harmonogramu turnieju i pod wpływem nacisków strony niemieckiej zdecydowano ostatecznie o rozpoczęciu spotkania. Zły stan boiska sprawił, że zawodnikom obu drużyn grało się bardzo trudno. W pierwszej połowie przewaga w grze była po stronie reprezentacji Polski. W drugiej połowie szala przechyliła się na stronę reprezentacji RFN. Ostatecznie zwyciężyli Niemcy, którym wystarczyłby remis, by awansować. Po wielu latach kapitan reprezentacji RFN, Franz Beckenbauer, powiedział: „Przy normalnych warunkach nie mielibyśmy prawdopodobnie żadnych szans”.

Źródło: Rocznica słynnego „meczu na wodzie” Polska RFN, sportowefakty.wp.pl, 3.07.2015 r.


W 1976 roku w Montrealu zdobyliście srebro, co zostało uznane za porażkę, do tego stopnia, że trener Kazimierz Górski podał się do dymisji. Drugie miejsce to naprawdę zły wynik?

A czy dziś byłoby inaczej? Jest dokładnie tak samo. Zwalnia się trenera, bo nie osiągnął wyznaczonego celu. Media kreują cele, kluby kreują cele. Wtedy celem było to, żeby potwierdzić i obronić tytuł mistrza olimpijskiego z 1972 roku. Cztery lata później drużyna, która ma świetnych zawodników, po raz kolejny miała zdobyć złoto. Wszyscy na to liczyli, byli przekonani, że się uda. Ale tak się nie stało. Padło wiele krytycznych słów, jak to w futbolu. Jeśli są wyniki, to jest dobrze, a jak ich nie ma, każdy krytykuje. Najbardziej cierpi trener. Nikt nie zwolni zawodników, bo nie miałby kto grać, więc zwalnia się trenera, bo tak jest najłatwiej. Wówczas był taki, a nie inny układ polityczny, o wszystkim decydowała partia rządząca.

W tamtych czasach zagraniczne wyjazdy robiły na panu wrażenie? Nie każdy mógł sobie na nie pozwolić.

Oczywiście, że robiły wrażenie! Jeździć, oglądać świat to coś fantastycznego! Tylko że my widzieliśmy co najwyżej hotel i stadion. Resztę oglądaliśmy zza szyby autokaru. Celem było zagrać mecz, dobrze się do niego przygotować. Nie zwiedzaliśmy za dużo miast, można było wyskoczyć na zakupy, ale z tymi pieniędzmi, które dostawaliśmy, żadnych wielkich zakupów nie dało się zrobić. Co najwyżej pamiątkę można było kupić.

A gdzie pan trzyma swoje medale, puchary, odznaczenia?

W kilku domach, bo w jednym się nie mieściły. Za dużo tego wszystkiego. Stoją w specjalnym pokoju. Część zdecydowałem się przekazać do muzeum w Krakowie. Zorganizowano już wystawę olimpijczyków, pokazywano moje trofea. Kiedyś trafią tam na stałe.

Piłka nożna to rywalizacja, twarda gra. Zdarza się, że kolega gra przeciwko koledze. Czy w sporcie jest miejsce na prawdziwe przyjaźnie?

Gdy grałem w Legii Warszawa, równocześnie odbywałem służbę zasadniczą w wojsku. Tam najbardziej kolegowaliśmy się z Kaziem Deyną i Robertem Gadochą. Razem graliśmy, razem zrobiliśmy karierę. Był jeszcze z nami Władek Stachurski, który później został trenerem i selekcjonerem reprezentacji. Myślę, że konkurencja między nami była zdrowa. Najważniejsza była motywacja sportowa. Mieliśmy ten sam cel: grać jak najlepiej, zrobić karierę i zarabiać pieniądze. Nie wszyscy byli wtedy żonaci, dopiero później, gdy pozakładaliśmy rodziny, więzi trochę się rozluźniły. Ale nadal się spotykamy, nie zapominamy tego, co było, co razem zrobiliśmy. Staram się podtrzymywać przyjaźnie.

Kim by pan był, gdyby nie został pan piłkarzem?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Brałem życie takim, jakie było. Czułem, że dam radę jako piłkarz, robiłem wszystko, co mogłem, i ciężko pracowałem, żeby dojść tu, gdzie jestem teraz.

Zastanawiałem się natomiast, co będę robił po zakończeniu kariery. Myślałem o trenerce. Był we Francji słynny Georges Boulogne, który w zasadzie stworzył futbol francuski. Zawsze powtarzał, że szkolenie piłkarzy należy do tych, którzy wcześniej praktykowali piłkę nożną. Myślałem podobnie, a jako praktyk chciałem też poznać teorię. Dwie sprawy były dla mnie najważniejsze: fizjologia wysiłku i psychologia. To dlatego rozpocząłem studia i równocześnie grałem. Bardzo mi się to przydało w tej kolektywnej dyscyplinie, jaką jest piłka nożna. Wyjechałem na dwa lata do Francji jako zawodnik, a po półtora roku zostałem trenerem drużyny zawodowej.

Jak do tego doszło?

Przypadek. To był rok ’79. Od półtora roku przebywałem we Francji na kontrakcie zawodniczym. Z powodu choroby trener zespołu FC Metz, w którym grałem, nie mógł kontynuować pracy z zespołem. Przyszedł prezydent klubu i zapytał, czy interesuje mnie bycie trenerem. Okazało się, że w szpitalu rozmawiał z trenerem, prosił o radę, kogo wziąć na jego miejsce. A trener mówi: „Nie szukajcie daleko, jest taki jeden piłkarz, który może ten zespół poprowadzić”. I podał moje nazwisko.

Prezydent dał mi 24 godziny do namysłu. Odpowiedziałem mu, że nie, że chcę wracać do Polski. Ale wtedy w kraju była trudna sytuacja. Ponownie poprosił, żebym się zastanowił, i dał mi tym razem 48 godzin. Żona uczestniczyła w tych dyskusjach z prezesem. Pytam ją: „Co myślisz?”. Ona: „A kim chcesz być w przyszłości?”. „Chcę być trenerem w Polsce” – mówię. „Spróbuj tutaj”. Mówię: „OK, zobaczymy, jak będzie. Jeśli będą zadowoleni, to zostaję, a jak nie, to wracam do Polski robić karierę trenerską”. Po pół roku okazało się, że bardzo dobrze poprowadziłem zespół. Zaproponowali mi dwa lata, później kolejne dwa. I tak się to zaczęło.

Moja trenerka we Francji trwała łącznie 18 lat, pracowałem tylko w drużynach zawodowych. Dziś to jest zupełnie inna praca niż kiedyś. Trener nie jest sam. Bierze tylu ludzi do pomocy, fachowców z różnych dziedzin, ilu mu potrzeba. Jest szefem, który wszystkimi dyryguje, mówi innym, co mają robić. Sam pracuje jako psycholog, pedagog, motywator. Całą resztę robią asystenci.

W wieku 33 lat zakończył pan karierę. To dużo jak na piłkarza? Czy po prostu chciał pan spróbować czegoś nowego?

Byłem już zmęczony. Dwa razy zdobyłem mistrzostwo Polski w klubie, dwa razy grałem na mistrzostwach świata, była olimpiada w Montrealu, były mecze klubowe. Organizm nie działał już tak jak wcześniej. Fizycznie było mi po prostu trudniej.

Henryk Kasperczak jako trener krakowskiej Wisły
Fot. Tomasz Markowski / Newspix.pl

Ile tak naprawdę zależy na boisku od trenera?

Powiedziałbym, że pół na pół. Jak się ma zawodników, którzy są zmotywowani, chcą wiele osiągnąć w swojej karierze, to trener może dużo zrobić. Ja trafiałem na bardzo utalentowanych i ambitnych graczy, którzy chcieli się pokazać z jak najlepszej strony. Wyczułem, że mogę z nimi zajść bardzo daleko. Relacje między mną a drużyną były bardzo dobre. Jeśli trener trafia na grupę, która nie akceptuje pewnych rzeczy, jego stylu pracy, to są niesnaski. Trudno wtedy wypracować z zawodnikami sukces.

Jest duża różnica między Polską a zagranicą. Pracując we Francji, miałem do czynienia z różnymi grupami religijnymi: muzułmanami, żydami, katolikami, protestantami. Religia miała duży wpływ na naszą współpracę. Na przykład w okresie ramadanu zawodnicy nie mogli spożywać wybranych produktów, modlili się 5–6 razy w ciągu dnia, nie zawsze byli przygotowani do meczu czy treningu. Teraz jest trochę inaczej, ale kiedyś stanowiło to problem. Niełatwo było pogodzić wiarę z grą w piłkę.

A czy sport jest sprawiedliwy, czy jednak znaczenie ma element szczęścia?

To zależy od dyscypliny. W kolektywnych dyscyplinach można wykorzystać zdolności innych, zawodnik mniej utalentowany może pomóc drużynie. W indywidualnych sportach albo się jest dobrym, albo nie. W piłce trzeba chłopaków dopasować. Nawet jeśli bierze się najlepszych, może nic z tego nie wyjść. Każdy ma do odegrania rolę na boisku, każdy na swojej pozycji musi dać z siebie wszystko.

Pracował pan w Chinach, Grecji i w krajach arabskich. Osiągnął pan też duże sukcesy jako trener afrykańskich reprezentacji. Lepiej się panu pracowało za granicą?

Jechałem zawsze tam, gdzie mogłem pracować, gdzie pojawiała się szansa. Mało mam w karierze okresów bez pracy. Nie bałem się jechać do Afryki czy do Azji. Po latach nieobecności w ojczyźnie człowiek staje się w pewnym sensie obcy. W Polsce środowisko piłkarskie jest bardzo trudne. Panuje zazdrość, silna konkurencja, brakuje szacunku – choć oczywiście wszędzie na świecie trzeba mieć siłę przebicia. A ludziom, którzy są przy władzy, nie można przeszkadzać, pewnych tematów nie należy poruszać. Oni wywodzą się często z innych środowisk niż piłkarskie i pewnych rzeczy nie rozumieją.


Trenerskie CV Henryka Kasperczaka

Pracę trenerską Henryk Kasperczak podjął jako 33-latek w pierwszoligowym francuskim klubie FC Metz.

W 1984 r. drużyna zdobyła puchar Francji. W kolejnych latach Polak prowadził AS Saint-Étienne, RC Strasbourg, Racing Club Paris, z którym dotarł do finału pucharu Francji, Montpellier Hérault SC (drużyna znalazła się w ćwierćfinale pucharu Europy) oraz Lille OSC. W 1991 r. Henryk Kasperczak otrzymał tytuł trenera roku we Francji.

W 1993 r. po raz pierwszy został selekcjonerem reprezentacji narodowej. Rok później z kadrą Wybrzeża Kości Słoniowej  zdobył trzecie miejsce w Pucharze Narodów Afryki. Następnie odnosił sukcesy z reprezentacją Tunezji – jako selekcjoner i dyrektor techniczny narodowej federacji. Tunezja była finalistą (1996) i ćwierćfinalistą (1998) pucharu Afryki. Kasperczak prowadził reprezentację na igrzyskach olimpijskich w Atlancie i mistrzostwach świata we Francji.

W kolejnych latach Kasperczak trenował drużyny klubowe na całym świecie: we Francji (SC Bastia – 1998), Zjednoczonych Emiratach Arabskich (Al-Wasl Dubaj – 1999), Chinach (SC Chenyang – 2001), Grecji (AO Kawala – 2010–2011). Był także selekcjonerem reprezentacji Maroka (2000), Mali, z którym dotarł do półfinału Pucharu Narodów Afryki (2002), Senegalu (2006–2008), a następnie ponownie Mali (2013–2015) oraz Tunezji (2015–2017).

Od 2002 do 2005 r. Henryk Kasperczak z sukcesami prowadził Wisłę Kraków – dwukrotnie zdobył z nią tytuł mistrza Polski, został trenerem roku (2003, 2004), a także wygrał w pucharze Polski. W latach 2008–2009 był trenerem Górnika Zabrze, a w 2009–2010 – po raz kolejny Wisły Kraków.


To dlatego nigdy nie został pan selekcjonerem polskiej kadry? Prowadził pan przecież pięć innych reprezentacji narodowych.

To byłaby dla mnie wielka satysfakcja pracować z reprezentacją Polski. Niestety nie dostałem takiej możliwości. Choć kiedyś, gdy byłem w Wiśle Kraków, odmówiłem pracy z reprezentacją. Dostałem propozycję posady selekcjonera od Michała Listkiewicza. Pan Cupiał też wyraził zgodę, powiedział, że nie ma problemu – ale postawił warunek: nie mogę opuścić klubu. Zdecydowałem, że nie interesuje mnie praca i w reprezentacji, i w Wiśle jednocześnie. Albo jedno, albo drugie. Nigdy nie żałowałem tej decyzji. Wiem, co się dzieje w polskiej piłce. Żeby być selekcjonerem, trzeba być niezależnym w doborze zawodników. Gdybym wybrał dziesięciu z Wisły, to wiadomo, że od razu pojawiłyby się pretensje, zarzuty, oskarżenia. Z mediami wolę się nie bić.

Często zmieniał pan kraje. Jak żona reagowała na te przeprowadzki?

Przez 20 lat, kiedy pracowałem we Francji – 2 lata jako zawodnik, a 18 lat jako trener – cały czas byłem z rodziną. Później pracowałem w Afryce, trochę czasu mieszkałem tam, a trochę w domu. Rodzina przyjeżdżała do mnie na wakacje do Tunezji, mieliśmy częsty kontakt. Gdy pracowałem w Krakowie, w Zabrzu, dzieci były już dorosłe, studiowały we Francji albo w innych krajach. Teraz już pracują, mają swoje rodziny. Może nie codziennie mogłem spędzać z nimi czas, ale też nie było tak, że nie miałem życia rodzinnego. Dużo pomagała mi żona. Zdecydowała, że będzie prowadzić dom, poświęciła się rodzinie. Nie dało się inaczej. Mamy pięcioro dzieci, to ogromny obowiązek, ale wszystko udało się pogodzić. Jesteśmy razem już pół wieku. To kawał czasu. Żona jest po wyższej szkole plastycznej. Urodziła się w Krakowie, mieszkała na ulicy Lea. Jak miała dwa latka, wyjechała z rodziną do Dębicy – ojciec znalazł pracę jako architekt – i tam się wychowała. Mielec i Dębica leżą niedaleko siebie i gdy jechałem na podrywki, poznałem żonę. W szkole udzielała się sportowo, była harcerką. Jest wysoką kobietą, wysportowaną, trenowała lekkoatletykę. Od zawsze pasjonowała się sportem.

A dzieciom i wnukom udało się zaszczepić miłość do piłki nożnej?

Nigdy specjalnie się o to nie starałem. Ważniejsze było dla mnie wykształcenie wnuków niż ich piłkarskie zainteresowania. Zresztą poziom wykształcenia piłkarzy też bardzo się podniósł, co widać po tym, jak się wypowiadają. Świat piłkarski intelektualnie, biznesowo rozwija się niesamowicie. Zawodnicy udzielają dziś więcej wywiadów, mają więcej pieniędzy. Piłkarz to jest ktoś! Dużo rozmawiałem z dziećmi, pytałem, co myślą, czego chcą. Jeśli potrzebowały mojej rady, to im jej udzielałem. Pomagałem w tym, żeby były dobrze wychowane, wyedukowane, miały wszystko to, co im w życiu potrzebne. Ale niczego nie narzucałem, same podejmowały decyzje. Syn miał talent do sportu, ale z powodu kontuzji poszedł w innym kierunku. Wnuczka ma 16 lat i gra amatorsko w koszykówkę. Zasadniczo jednak wnuki nie mają ciągot sportowych.

A czy w pana życiu sport nadal jest ważny? Czy dba pan o kondycję?

Sport wyczynowy niczego dobrego nie daje. Kilka razy byłem operowany, wszystkie stawy mam zniekształcone, wiązadła zniszczone, kręgosłup naruszony. Wysiłek, jaki podejmowałem, musiał odbić się na zdrowiu. Człowiek nie jest maszyną, organizm szybko się niszczy. Mówi się, że sport to zdrowie. Owszem, ale tylko w przypadku amatorów, gdy ćwiczy się dla przyjemności. Teraz jest taki trend, żeby się trochę poruszać, potruchtać, poćwiczyć delikatnie na sali. Aktywność na poziomie amatorskim jest ważna i dobrze wpływa na organizm.

Sport zawodowy jest natomiast bardzo wyniszczający. Jak uszkodziliśmy sobie kolano, łąkotkę, biodro, to byliśmy straceni dla piłki. W tej chwili można już wszystko zoperować, dosztukować, przeprowadza się zabiegi, żeby zawodnik mógł kontynuować karierę. Ale jak się w organizmie coś powymienia, to człowiek nie będzie funkcjonował tak jak wcześniej. Skutki są fatalne. Ja nadal jestem w miarę aktywny, lubię coś zrobić na zewnątrz, pracuję w ogrodzie, ale mniej chodzę. Sportowo się nie udzielam, w golfa nie gram, w siatkówkę też nie, bo kolana odmawiają posłuszeństwa. Stawy skokowe, biodra – tak samo. Nogi są do wymiany. Zawodowi sportowcy to ludzie młodzi. A w młodym wieku nic nie boli. Dopiero na stare lata się to odczuwa.

A co by pan poradził seniorom, którzy nigdy nie byli aktywni fizycznie, ale chcieliby rozpocząć przygodę ze sportem?

Jest wiele sportów, które są przyjemne i zdrowe. Spacer z kijkami, pływanie rekreacyjne. Nawet tenis, jeśli się gra na mączce, jest dobry, bo nie ma nacisku na kolana czy na staw skokowy. Nie ma niebezpieczeństwa urazów. Jazda na rowerze jest też bardzo zdrowa. Można powiosłować na kajaku. Widzę, że seniorzy są dziś dużo bardziej aktywni niż kiedyś. W tej chwili wiele osób, które idą na emeryturę, nadal jest sprawnych i uprawia jakąś dyscyplinę. Ludzie lepiej jedzą, prowadzą inny tryb życia. Zwiększa się średnia długość życia, seniorzy są dłużej aktywni, bo medycyna stoi na dużo wyższym poziomie.

Sportowcy nie zawsze potrafią się odnaleźć na sportowej emeryturze. Panu się udało czy może nadal tęskni pan za boiskiem?

O nie! Nie tęsknię. Jako trener jeszcze tęskniłem. Ale człowiek nie ma tyle sił co kiedyś. Poza tym szkoda rozpamiętywać przeszłość. Trzeba zamknąć pewien rozdział, spuścić kurtynę i zacząć robić coś innego. Teraz więcej czasu poświęcam rodzinie oraz wnukom i więcej podróżuję.

Nadrabia pan zaległości z rodziną?

Czasami żona mówi: „Może byś już gdzieś poszedł?”. A ja jestem non stop w domu. Mówię: „Jak mam to rozumieć? Że teraz, jak w końcu jestem, to masz mnie dosyć, bo ci przeszkadzam w kuchni? Nie pasuje ci to?”. Nie wiedziałem, że jej przeszkadzam, dopiero teraz mi to mówi (śmiech). Tak to w życiu jest, nie zawsze jest pięknie i cudownie. Ale co ja mogę teraz nadrobić? To, co było, już nigdy nie wróci.

Co w swojej karierze ceni pan sobie najbardziej?

Rzadko się zdarza, żeby ktoś był na olimpiadzie i na mistrzostwach świata, i to w roli trenera i zawodnika. A mnie się to udało! Nie wiem, czy w Polsce jest druga taka osoba. Cenię sobie swoje osiągnięcia na arenie międzynarodowej. Prowadzenie reprezentacji w Afryce było wielkim sukcesem. Afryka bardzo się liczy w piłce nożnej, ma wielu znakomitych piłkarzy. W Pucharach Narodów Afryki w finale zająłem drugie, trzecie, czwarte i piąte miejsce. Nie udało się niestety zdobyć złota. Do tego kilka razy zostałem wybrany w Polsce i we Francji trenerem roku, co jest dla mnie wielką satysfakcją. Byłem członkiem zarządu PZPN, prezesem Stowarzyszenia Trenerów w Polsce. W plebiscycie z okazji stulecia polskiej piłki nożnej zakwalifikowałem się do najlepszej jedenastki. Z Wisłą zdobyłem dwa razy mistrzostwo Polski i dwa razy puchar Polski. Z Montpellier doszedłem do ćwierćfinału pucharów Europy.

Co panu dał sport?

Człowiek całe życie się uczy. Zaczyna się od wychowania przez rodziców, później jest szkoła, a w moim przypadku były jeszcze kluby sportowe i kariera piłkarza i trenera. Sport wychowuje. To dobra szkoła życia. Kontakty z ludźmi, nie tylko na boisku, procentują. Ale przede wszystkim sport nauczył mnie szacunku do innych i respektowania ich zdania.


Henryk Kasperczak

ur. 10 lipca 1946 r. w Zabrzu, piłkarz, reprezentant Polski w latach 1973–1978 (73 występy), trener. Karierę rozpoczął już jako 12-latek w Stali Zabrze, później reprezentował barwy Stali Mielec, a przez kilka lat – Legii Warszawa. Grał najczęściej na pozycji obrońcy lub pomocnika. Członek Klubu Wybitnego Reprezentanta. Dwa razy zdobył mistrzostwo Polski, dwukrotnie uczestniczył w mistrzostwach świata (trzecie miejsce w 1974 r., piąte – w 1978 r.). Na igrzyskach olimpijskich w Montrealu (1976) zdobył srebrny medal. Został wówczas piłkarzem roku. Prowadził m.in. francuski klub FC Metz, w którym wcześniej (od 1978 r.) grał jako zawodnik. Selekcjoner kilku reprezentacji afrykańskich. Trenował też polskie zespoły: Wisłę Kraków i Górnika Zabrze. Absolwent AWF Warszawa. Mówi w trzech językach (francuskim, niemieckim, rosyjskim). Honorowy Prezes Stowarzyszenia Trenerów Piłki Nożnej w Polsce.