Sport ciągle motywuje mnie do działania

Rozmowa z prof. Andrzejem Łędzkim

Z jednej strony był pan bardzo mocno zaangażowany w koszykówkę – na poziomie zawodowym, klubowym, ale i reprezentacyjnym. Z drugiej strony jest pan emerytowanym profesorem Akademii Górniczo-Hutniczej. Jako młody człowiek stanął pan przed życiową decyzją: czy zaangażować się w sport, czy studiować. Trudny to był wybór?

Sport uprawiałem od małego. Wtedy jeszcze nie myślałem, jaki zawód wybiorę. Uczyłem się w V Liceum Ogólnokształcącym w Krakowie, a w wieku 17 lat – bo zacząłem edukację o rok szybciej – zdałem egzamin na Akademię Górniczo-Hutniczą. Z koszykówką zetknąłem się w liceum, a z piłką nożną – jeszcze wcześniej. Grałem w drużynie juniorskiej Wisły. Cała nasza ulica Brzozowa na krakowskim Kazimierzu była albo za Cracovią, albo za Wisłą, ale myśmy się nie tępili, tylko lubili i grali ze sobą.

To był zupełnie inny Kazimierz. Dziś uchodzi za dzielnicę turystyczną, a wtedy lepiej było się tam nie zapuszczać.

Marna była to dzielnica. Mieszkało tam wielu bokserów – i takich, co uprawiali sport, i takich, co boksowali na ulicy. W każdym razie zacząłem grać w koszykówkę w liceum, oczywiście amatorsko, jak to uczniowie. Polubiłem ten sport. Grałem w jednej drużynie z reprezentantami Polski! Pomyślałem sobie, że niczego więcej nie dokonam, są lepsi zawodnicy ode mnie. Ale w ’59 czy ’60 r. otwarto halę w Koronie, niedaleko mnie, dwa przystanki tramwajem. Zapisałem się, zacząłem grać w koszykówkę jako junior w Koronie Kraków. Miałem wtedy 15 lat i dobrze mi szło.

Ile czasu spędził pan w tej drużynie?

W Koronie grałem do ’66 r., czyli 7 lat. Trener Bętkowski był dla nas guru. Pchał mnie do przodu, bo choć miałem zaledwie 168 cm wzrostu, gdy się zapisywałem, to potem urosłem jeszcze 10–11 cm.

Nadal nie był to jednak optymalny wzrost dla koszykarza.

Nie był, ale w tamtych latach wystarczał, by grać w kosza. Najwyżsi mieli niecałe 2 metry albo ledwo je przekraczali. Koszykówka nie była wówczas grą tak siłową jak dzisiaj, co widać choćby po NBA. Była bardziej finezyjna i wszyscy niscy zawodnicy wykazywali się właśnie sprytem, bardzo dobrze rzucali z daleka, choć nie było wtedy rzutów za 3 punkty. W juniorach można było zdobyć nawet 40 punktów na mecz. Dostałem się do kadry CRZZ-etu, byłem na obozie w drugiej grupie. Powołano mnie do reprezentacji juniorów. Wygraliśmy eliminacje i pojechaliśmy na pierwsze mistrzostwa Europy juniorów. W międzyczasie, w ’64 r., zdobyłem w Koronie mistrzostwo Polski juniorów razem z kolegami z Podgórza i Kazimierza. Jednocześnie chodziłem na studia, byłem na drugim roku na Wydziale Metalurgicznym AGH.

A skąd zainteresowanie takimi studiami?

Wtedy hutnictwo to była potęga w Krakowie, tak jak na Śląsku górnictwo. Chciałem zdobyć dobry zawód. Tak mawiał też mój ojciec, który twardo stąpał po ziemi. Mówił mi: „Synu, co ci przyjdzie z tego, że będziesz aktorem czy kimś tam?”. A takie profesje chodziły po głowie. Z Jerzym Fedorowiczem chodziliśmy razem do liceum. Do dziś jesteśmy kolegami. Na dodatek w liceum dyrektor Potoczek założył teatr. Oprócz Fedorowicza grał tam Andrzej Mrowiec. Wielu ludzi z tego teatru zrobiło karierę.

Występował pan wówczas z nimi?

Nie, wolałem sport. Poza tym nie miałem talentu, tak mi się przynajmniej wydawało. Zacząłem myśleć o tym, co zrobić ze sobą. Grałem w Koronie, weszliśmy znowu do pierwszej ligi. Dość twardo staliśmy na nogach, ale już wtedy trzeba było mieć środki na funkcjonowanie – chodziło nie tyle o to, żeby płacić zawodnikom, ile o to, żeby organizować obozy, żeby po prostu działać w świecie wyczynowym. Korona się starała, dyrektor Greiner był bardzo zaangażowany. Ale czasem nawet Herkules nie da rady. W rezultacie Korona spadła z ligi.

Wszyscy zaczęli namawiać mnie do przejścia gdzie indziej. Najpierw planowałem Polonię Warszawa, bo kolegowałem się z Andrzejem Nowakiem, który był tam w czołówce. Ostatecznie przeszedłem jednak do Wisły Kraków. W tym samym miesiącu, w którym obroniłem pracę, zdobyłem z Wisłą mistrzostwo Polski. I dopiero w Wiśle profesorowie Mazanek i Janowski namówili mnie, żebym został na uczelni po studiach i nie szedł do pracy do huty. Odpowiadało mi to, bo wizja zwykłej pracy nie współgrała mi z karierą sportową.

Nie dałbym rady łączyć jednego z drugim. Tata także mnie wsparł. Z perspektywy czasu uważam, że dobrze zrobiłem.

Nie było wtedy powszechną sytuacją wśród ludzi sportu łączenie kariery zawodniczej z pracą na uczelni niesportowej?

Zgadza się, było to dość rzadkie. Bo w przypadku uczelni sportowej to co innego. Dwóch nas było, pracował ze mną Maciej Pietrzyk. Graliśmy razem w Wiśle Kraków. Byliśmy też w Grecji z reprezentacją Polski. A Maciek jest, muszę to powiedzieć, naukowcem rangi światowej. Jeździł po całym świecie, bardzo dobrze zna angielski, od dziecka rodzice go odpowiednio przygotowywali. W pracy naukowej wykorzystywał własne doświadczenia z gry w koszykówkę. Do dzisiaj, mimo że jest już na emeryturze, przychodzi do pracy. Maciek często mnie zastępował, kiedy indziej ja grałem za niego – to zależało od tego, jak trener postrzegał formę zawodników. Do dzisiaj żartujemy sobie, gdy się spotkamy.

Po rozpoczęciu pracy na uczelni szybko zacząłem myśleć o doktoracie. Doradził mi tak profesor Benesz, który też kiedyś grał w Koronie. Powiedział: „Na studiach doktoranckich nikt nie będzie cię pilnował. Możesz jechać na mecz, możesz to, tamto”. I tak zrobiłem. Ale wszystko szło dobrze do momentu, kiedy zacząłem trenować wyczynowo. Rano trening, po południu trening. Grałem w drużynie, która zdobyła mistrzostwo Polski, polska reprezentacja zajmowała zwykle od drugiego do czwartego miejsca w Europie. Wtedy profesor Mazanek zwrócił się do mnie: „Panie Andrzeju, ja wiem, że pan gra w koszykówkę” – a to był człowiek znany w środowisku krakowskim, jego brat był szefem prawnym kurii krakowskiej. „Ale wie pan co, albo w lewo, albo w prawo. Widzę, że pan przychodzi zmęczony już o dwunastej w południe, cały mokry. Weź pan pogadaj z profesorem Janowskim. Zatrudnią pana, jak zrobi pan doktorat, i koniec”. I tak się stało, dostałem etat po doktoracie – a zrobiłem go w wieku 27 lat!

Jak na ówczesne czasy to bardzo szybko.

Byłem jednym z nielicznych, którzy zrobili doktorat w takim tempie. Zacząłem pracę w katedrze i po roku już wiedziałem, że nie dam rady ciągnąć tego dłużej – i treningów, i pracy jednocześnie. Inni też uciekali. Maciek Pietrzyk był na studiach doktoranckich, z Warszawy przybył Matelak, było kilku zawodników z Piotrkowa, bo już wtedy ściągano zawodników z innych miast. Pomyślałem sobie: „Nie ma co, trzeba powiedzieć »do widzenia«”. Pojechaliśmy do Francji w nagrodę za wicemistrzostwo Polski i podziękowałem działaczom. Jeszcze przez rok byłem asystentem Bętkowskiego, bo po dłuższej przerwie wrócił do Wisły i poprosił mnie o to, bym nim został. Pracowałem tak przez rok, ale do niczego mnie tam nie zmuszano.

Poza tym, że był pan zawodnikiem Wisły, dostał się pan również do reprezentacji Polski?

Tak. Zacząłem grać w reprezentacji juniorów w ’63 r., później trafiłem do młodzieżówki u pana Witolda Zagórskiego. To był trener, który najwięcej zwojował z Polakami w koszykówce, zdobył wicemistrzostwo Europy. Zmarł niedawno. Dobrze mi się tam grało.

Na jednym z turniejów rzuciłem tyle punktów w reprezentacji, ile nasz center, a byłem przecież niskim zawodnikiem, nie było też rzutów za 3 punkty. Uznaję to za swoje największe osiągnięcie reprezentacyjne, które mnie zbudowało. Graliśmy wówczas z Czechosłowacją, ówczesnym wicemistrzem Europy. Trzech graczy z tamtej drużyny grało w pierwszej piątce reprezentacji Europy! Pamiętam jak dziś.


Witold Zagórski (1930–2016)

Trener Witold Zagórski jest uznawany za twórcę największych sukcesów reprezentacji Polski. W młodości był zawodnikiem warszawskich klubów – Polonii i Legii – a także reprezentantem Polski. Trenerem został już jako 30-latek, obejmując polską kadrę po Zygmuncie Olesiewiczu.

W 1963 r. Polacy, którzy byli gospodarzami mistrzostw Europy, zdobyli tytuł wicemistrza. Ogromne emocje wzbudził mecz z NRD o półfinał. – Wspaniałe, dramatyczne widowisko. Ostatnie minuty upływają wśród ogłuszającego dopingu. Wszyscy stoją. Nie słyszę własnego głosu. Rezerwowi ekipy „Plavich” biją głową o podłogę. Dla mnie – więcej niż mecz o medal. To bój o koncepcję – wspominał po latach trener Zagórski. Polacy wygrali mecz 83:72. W finale mistrzostw ulegli ZSRR.

W 1965 i 1967 r. Polska zdobywała brązowe medale mistrzostw Europy. W 1967 r. polscy zawodnicy wystąpili również na mistrzostwach świata, na których uzyskali 5. wynik. Pod wodzą trenera Zagórskiego Polacy trzykrotnie uczestniczyli w igrzyskach olimpijskich, w Tokio i Meksyku (odpowiednio: 1964, 1968) zajęli 6. miejsce, a w Monachium (1972) – 10. W 1975 r. Witold Zagórski zrezygnował z pracy z kadrą narodową. – Zawód trenerski jest jak taniec na linie. W ciągłym napięciu, pod groźbą upadku. Wytrzymałość ludzka ma swoje granice – wyjaśniał.

Od końca lat 70. Zagórski mieszkał na stałe w Austrii. Najpierw był trenerem austriackiej reprezentacji, a następnie – pierwszoligowego zespołu Swans Gmunden. Karierę trenera zakończył w 2008 r. Zmarł 8 lat później.

Źródło: Ł. Cegliński, Zmarł Witold Zagórski. Trener z koszykarskiego Księżyca, www.sport.pl, 1 lipca 2016 r.

Zapadły panu w pamięć jakieś szczególne momenty kariery?

O tak! Z pewnością takim momentem było pierwsze wyjście na mecz mistrzostw Europy juniorów. Gdy rozbrzmiewa hymn Polski, chce się płakać z radości. Dalej bym grał w reprezentacji, tylko że zrezygnowałem z kariery na rzecz pracy naukowej. Ale po prostu ciężko mi było przez te lata, gdy łączyłem sport z pracą.

Co panu dała szkoła sportowa pod względem kształtowania charakteru? Czy to się przekładało na jakość pańskiej pracy naukowej?

Co mi dał sport? Przede wszystkim niesamowitą pewność siebie. W Neapolu w trakcie mistrzostw Europy graliśmy z Jugosławią – drużyną, która zdobyła drugie miejsce. Odniosłem w tamtym meczu osobisty sukces w ostatniej sekundzie. Jeśli człowiek wytrzyma presję w takim momencie, to potem wytrzyma wszystko.

Czyli nie był pan zahukanym młodym doktorem, który chodzi bokami korytarza?

Skąd! Chodziłem i wygłaszałem referaty, bo profesorowie mnie do tego namawiali. Czasami mi się nie chciało, ale mówili: „Wygłoś ten referat”. Polubiłem to i nie boję się publiczności, przed którą trzeba stanąć.

To ciekawe. Czyli nauczył się pan występować?

Tak. Ale najważniejsze jest to, że nauczyłem się brać odpowiedzialność za to, co się robi. Nikt nie jest ideałem, trzeba się pewnych rzeczy nauczyć. Dziś muszę więc powiedzieć, że po prostu stałem się człowiekiem. Zawsze byłem skromny, aż mnie żona opieprzała, a sport dał mi niesamowitą pewność siebie, bo i przegrane budują. Nie jest przecież tak, że wszystkie mecze się wygrywa.

Porażka jest czymś wartościowym?

Tak, o ile się wie, że przegrało się słusznie, bo było się gorszym, bo źle się pracowało.

Czy studenci wiedzieli o pańskich dokonaniach sportowych?

Jeszcze na studiach, gdy grałem w koszykówkę, pół miasteczka przychodziło na halę, a pracownicy kibicowali im. Mówiono wszędzie, że grają od nas Pietrzyk i Łędzki. Kiedy zostałem adiunktem na uczelni, często wykładałem, i w Krakowie, i w Warszawie. Pamiętam dwie siostry z tamtych czasów. Jedna z nich jeździła na desce w reprezentacji Polski. Dziewczyna wiedziała, że ja grałem. Podpuszczałem ją: „A co, nie może pani tego zdać?”, odpowiadała: „Muszę, bo nie pojadę na uniwersjadę”. Ja na to: „To się pani najpierw naucz, a potem weź się za trening i będzie miała pani to z głowy”.

Czy miłość do koszykówki została w panu?

Została, została! Nie mam tylko gdzie chodzić na mecze męskie, bo nie są rozgrywane w Krakowie. Ale oglądam NBA w telewizji, zwłaszcza że mam teraz więcej czasu. Wcześniej tylko wypatrywałem w gazecie, kiedy będą play-offy.

A czuje się pan na swój wiek, jak pan po siedemdziesiątce?

Ależ nie [śmiech]! To dziwne.

Aktywność sportowa pomaga w tym, żeby dzisiaj utrzymywać dobrą formę fizyczną?

Myślę, że tak. Dobrą formę fizyczną utrzymywałem dość długo, wychodziłem na boisko i grałem, bo wynajmowaliśmy salę w AGH. Byłem aktywny sportowo mniej więcej do 60. r.ż. A najlepiej oldboyami dowodził Rysiek Niewodowski, starszy ode mnie. On nas wszystkich zbierał, raz w tygodniu odbywały się treningi. Jeździliśmy też do Lipska na mecze reprezentacji Krakowa z reprezentacją Lipska, a tamci przyjeżdżali do nas.

Czy utrzymuje pan sportowe przyjaźnie sprzed pół wieku?

Tak. Bardzo dużo jest tych znajomości. Mój najbliższy przyjaciel to Andrzej Seweryn, kolega z Korony, a potem z Wisły. To moim zdaniem najlepszy koszykarz tamtych lat. Wyjechał do Luksemburga. Pamiętam, że tłumaczyłem mu pisma dotyczące jego zatrudnienia, bo dawniej uczyłem się francuskiego i rosyjskiego, a w Luksemburgu wszyscy mówią po francusku. Byłem tam kilka razy. Właśnie Andrzej zorganizował wyjazd oldboyom.

Przyjaźnię się także z Andrzejem Sitką, również z Korony. Dziś jest on restauratorem, hotelarzem. Komunikujemy się przez Facebooka. Na ogół młodzi z niego korzystają, ale widziałem, że na Facebooku udziela się wraz z mężem moja koleżanka Marta Starowicz, wspaniała reprezentantka koszykówki. Z nimi też się przyjaźnię. I jeszcze z Markiem Ładniakiem. To mój najlepszy kolega po Sewerynie.

Ale przyznam, że bojaźń mnie często bierze, gdy łapię za telefon, by zadzwonić i złożyć życzenia znajomym. Bo wielu już nie żyje. Moja drużyna w zasadzie wymarła – Czesiek Malec, Jacek Czernichowski…

Do dziś moim kolegą jest Zbyszek Koźmiński, który był wiceprezesem PZPN-u. Jego syn Marek grał wspaniale we Włoszech. Zbyszek chodził ze mną jeszcze do szkoły podstawowej. Okazało się niedawno, że Jan Kazior, rektor Politechniki Krakowskiej, chce reaktywować męską koszykówkę. Zaprosił na spotkanie właśnie mnie, AGH-owca, i Koźmińskiego, który mógłby zająć się tym od strony organizacyjnej. Profesor Kazior wcześniej studiował metaloznawstwo w AGH, co nie zdarza się w przypadku rektorów politechniki. Chodził na moje mecze i innych kolegów z AGH.

Czy można powiedzieć, że działalność sportowa w wieku senioralnym pozwala panu realizować siebie?

Tak. Spotkałem się z prezesem Polskiego Związku Koszykówki i omawialiśmy sprawę Wisły Kraków. Muszę niestety przyznać, że w innych miastach, nawet w małych, bywa lepiej. Bo w koszykówce nie trzeba wielu sponsorów. Średnio wystarczy 5 milionów, żeby utrzymać drużynę, a nie kilkadziesiąt – jak w piłce nożnej. Gdyby się dwóch czy trzech hojnych sponsorów zebrało, można by stworzyć drużynę.

Odnowa męskiej koszykówki jest czymś, co pana motywuje do działania?

Oj tak! Bardzo mnie to motywuje. Na wszystkie zebrania mógłbym chodzić, żona by mi wybaczyła. Jesteśmy dobrej myśli, ale zobaczymy, jak się sprawy potoczą. W każdym razie – jest po co żyć!

Myślę również, że moje wyniki zawodowe i sportowe zostały docenione. Kapituły UJ i PKOl nadały mi medal Kalos Kagathos. To bardzo ważne wyróżnienie. Ja otrzymałem je w 2009 r. m.in. z Bohdanem Tomaszewskim, co zawsze wspominam.


Prof. Andrzej Łędzki – urodził się 6 stycznia 1945 r. w Krakowie. Koszykarz, wychowanek Korony Kraków (1960–1967), z którą w 1964 r. zdobył mistrzostwo Polski juniorów. Przez sześć sezonów był zawodnikiem Wisły Kraków, a w 1968 r. sięgnął z nią po tytuł mistrza Polski. W reprezentacji Polski wystąpił 19 razy. Równocześnie podjął pracę naukową w krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej. Jest członkiem Polskiej Akademii Nauk i profesorem w Katedrze Metalurgii Stopów Żelaza AGH.