Sport odmładza!

Rozmowa z Markiem Łbikiem

Czy sport jest nadal obecny w pana życiu?

Oczywiście, do dzisiaj pływam zawodowo na łodziach smoczych. Jeździmy na mistrzostwa świata, Europy, ścigamy się na łódkach. Jeśli tylko czas pozwala, startuję w zawodach seniorów i masters.

Musi pan przygotowywać się do nich kondycyjnie, tak jak dawniej?

Należę do pierwszej drużyny, więc muszę być przygotowany. Nikt przecież nie chce wozić zwłok w łodzi.

Wsiada pan jeszcze do kanadyjek?

Nie. Uważam, że kanadyjka nie nadaje się do rekreacji. Szkoda mi kręgosłupa.

Nie podobało się panu, kiedy kajak zamieniono panu właśnie na kanadyjkę?

Wiadomo, byłem przecież małym dzieciakiem, krnąbrnym. Próbowano mnie zachęcać do kanadyjki, a my na kanadyjkarzy mówiliśmy „koryciarze” – że na korytach pływają, a my, szlachta, na kajakach. Stanęło na tym, że 1 dzień w tygodniu mam pływać na kanadyjce, a resztę na kajaku. Tak ustaliliśmy z trenerem. Nawet nie zauważyłem, kiedy zmienił mi to na 2 dni w tygodniu, potem na trzy, aż wreszcie w ogóle nie chodziłem na kajak. Byłem w dwójce z Tomkiem Pawłowskim, który wtedy był aktualnym mistrzem Polski na jedynce. Byłem gówniarz, młodszy od niego, a trafiłem do dwójki z mistrzem Polski. Tak się złożyło, że wygraliśmy wyścig i potem już załapałem.


Smocze łodzie

Sport wywodzi się z Chin, gdzie znany jest od tysiącleci. W latach 80. XX wieku zaczęły zyskiwać popularność na cały świecie – najpierw w Ameryce Północnej, później także w Europie. Łódź ma długość 12,4 metra, a na zawody montuje się do niej dodatkowo smoczą głowę i ogon.

Standardowo łódź mieści 22 osoby, w tym 20 wioślarzy, 1 bębniarza oraz 1 sternika. Istnieją także łodzie 10-osobowe oraz bardzo duże, 50- i 100-osobowe. Wioślarze siedzą obok siebie po dwóch na ławeczce (jest ich w sumie 10). Rytm wiosłowania narzuca para siedząca jako pierwsza od dziobu (tzw. szlakowi). Na dziobie, na krzesełku powyżej wioślarzy, siedzi bębniarz (tyłem do kierunku płynięcia). Wybija on na bębnie rytm wiosłowania, dzięki czemu załodze łatwiej dostosować tempo do szlakowych. Sternik z kolei nadaje kierunek za pomocą długiego wiosła. W trakcie płynięcia stoi.

Rywalizacja w oficjalnych zawodach toczy się z reguły na dystansach 250 m (lub 200 m), 500 m, 1000 m i 2000 m. Zazwyczaj osady wiosłują w tempie od 60 do 100 pociągnięć na minutę, a łódź osiąga prędkość kilkunastu kilometrów na godzinę.


Który ze swoich sukcesów wspomina pan z największym sentymentem?

Tytuł wicemistrza olimpijskiego. Nie mam wątpliwości, że to moje największe osiągnięcie, jeżeli chodzi o sport wyczynowy. Zdobyłem tytuł mistrza świata w Montrealu, ale to były zawody mniejszej rangi. Podium podczas igrzysk i słuchanie Mazurka Dąbrowskiego to zupełnie coś innego. Gdy widziałem, jak Polonia stoi, klaszcze, cieszy się, płacze ze szczęścia, jak ludzie mówią, że dzięki mnie kawałek Polski mają przy sobie, to są to chwile nie do zapomnienia. I do pozazdroszczenia, bo naprawdę warto to przeżyć.

Podobno miał pan pseudonim „Diabeł”. Skąd się on wziął?

Może dlatego, że byłem krnąbrny, nie zawsze posłuszny i chodziłem swoimi ścieżkami. Zawsze brylowałem w grupie. Mam po prostu bardziej przywódczy charakter.


Wiosłem w twarz

Podczas zawodów w Moskwie w 1982 r. reprezentacja Rumunii pojawiła się z wiosłami obitymi metalem. „Wystarczyło, że walnęli nimi w łódkę, i robili w niej dziurę. Wtedy to tylko chwila – wlewa się woda, z łódki robi się u-boot i po tobie” – opisywał Marek Łbik w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”. Jeden z rumuńskich zawodników uderzył w łódkę Polaków. Łbik zwrócił mu uwagę, jednak bez skutku, a wcześniej z uderzenia wiosłem zatonęła łódka reprezentacji Rosji. „Poprosiłem partnera, żebyśmy zwolnili na zakręcie. Rumuni się zbliżyli i jak jednego nie walnę wiosłem w gębę” – relacjonował. „Na mecie ten poszkodowany Rumun smutno się na mnie patrzył, to mu pogroziłem palcem: »Nie nada«”.


Czy dzisiaj też pan dba o swoją kondycję? Ćwiczy pan regularnie?

Nie mam już stałych rytuałów jak dawniej, ale jeśli tylko mogę, to pływam na smokach. Mam także dwie łódki, pływamy z synem po Malcie. Biegać nie lubię, więc tego nie robię. Musiałem biegać jako zawodowy sportowiec, ale nigdy nie sprawiało mi to przyjemności. Chętnie jeżdżę na rowerze. Kupiłem go u samego mistrza świata kolarstwa – Lecha Piaseckiego, mojego serdecznego przyjaciela z Gorzowa.

A czy pana rówieśnicy, którzy nie związali swojego życia ze sportem, dzisiaj są w dobrej kondycji, czy raczej miewają kłopoty ze zdrowiem?

Jestem nieobiektywny, ale jak patrzę na swoich równolatków czy to jeszcze z podstawówki, czy z liceum, to widać – a mam obecnie 59 lat – że ząb czasu bardziej ich nadszarpnął. Warto jednak uprawiać sport. Trzeba przed starością, brzydko mówiąc, spie…ć na własnych nogach. Jak ktoś regularnie się nie rusza, to w pewnym momencie w ogóle przestaje się ruszać. Mnie też czasami wszystko boli, zwłaszcza po zawodach: kręgosłup, ręce, nogi, barki. Ale kiedy zawody są organizowane, to jadę, biorę w nich udział i nie płaczę. Cieszę się, że wiosłuję, i cieszę się, że mogę się ruszać. 60-latek, który w ogóle nie dba o aktywność fizyczną, nie może się ze mną równać pod względem sprawności, a nawet wyglądu – sport przecież odmładza!

Czy pana dzieci też skupiły się na sporcie?

Moja córka już w dzieciństwie zainteresowała się szermierką, została mistrzem Polski, ale później zaniechała sportu wyczynowego. Obecnie biega amatorsko w triatlonach, w półmaratonach. Z kolei syn pływał na kanadyjce, ale namówiłem go na smoki i pływa ze mną, często wspólnie jeździmy na zawody, startujemy w jednej łódce. Czasami się zdarza, że przeciwko sobie pływamy. Widzę, że spodobały mu się smoki.

A jakie warunki mają obecnie młodzi zawodnicy? Czy widząc ich, myśli pan, że żyją w lepszych czasach niż pan, gdy był pan zawodowym sportowcem?

Zdecydowanie mają lepiej! Ja chodziłem kiedyś do wygódki, bo nie było toalety. Nie mieliśmy takiego sprzętu jak dzisiaj, odżywek, nawet jedzenia w sklepach brakowało, takie były czasy. Ale też niczego im nie zazdroszczę. Fajnie jest, że dzieciaki w dzisiejszych czasach w ogóle garną się do sportu, bo tyle jest innych ciekawych rzeczy do zrobienia, że nietrudno wybrać łatwiejsze życie – życie spędzone przy tablecie czy w pubie, dyskotece, a nie na sporcie, który wymaga systematyczności i męczenia organizmu, żeby osiągać wyniki.

A do tego czasem ma się pecha – pana kilka razy przed ważnymi zawodami dopadły problemy zdrowotne, prawda?

Tak, przed igrzyskami olimpijskimi w Seulu miałem 39 stopni temperatury. Przez 3–4 tygodnie leżałem w łóżku, nic się nie poprawiało. Najróżniejsi specjaliści mnie badali i każdy mówił, że jestem zdrowy. Wreszcie po 3 tygodniach zwlokłem się z łóżka, straciłem z 7 czy 8 kilo, mówię do żony: „Jadę do Wałcza, bo wolę tam być z chłopakami, niż tu siedzieć w domu”. Mój trener Stanisław Rybakowski wykazał się dużym zrozumieniem, chodził ze mną na treningi indywidualne. Dzięki temu, że nie pływałem z grupą, nie zabił mnie tymi treningami. Ciągle też jedzenie sprawiało mi trudności, więc robiono wszystko, żebym przybrał na masie. Dyrektorem był wtedy pan Chrzan – to on zadbał o to, żeby niczego mi nie brakowało. Chłop już nie żyje, ale jestem mu wdzięczny, bo faktycznie zadbano w kuchni o to, żebym nie chodził głodny. Powoli wdrażałem się w życie sportowe, temperatura mi przeszła, bo dali mi różne zestawy antybiotyków. Pojechałem na igrzyska i zdobyłem dwa medale. Wróciłem szczęśliwy. To mój największy sukces w życiu.

Czy bardzo pan ubolewa, że nie było to jednak złoto?

Każdy sportowiec chce zdobyć złoto. Zawsze ten drugi jest przegranym. W starożytności tylko zwycięzca dostawał wieniec laurowy, nie nagradzano drugiego ani trzeciego miejsca.

A jak to się stało, że zainteresował się pan łodziami smoczymi?

Zupełny przypadek. Włodzimierz Szmidt z Gdańska gdzieś je zobaczył, spodobały mu się i sprowadził je do Polski. Polsce przyznano organizację mistrzostw Europy w łodziach smoczych, które odbywały się na Malcie. Zadzwonili do mnie, czy nie chcę wystartować. Oczywiście od razu się pojawiłem. Drużynę złożyliśmy z byłych kanadyjkarzy i kajakarzy, którzy kiedyś pływali.

Czyli to byli ludzie w pana wieku?

Tacy, którzy zakończyli już swoje kariery. Starsi, młodsi, ale najważniejsze, że była pełna drużyna. Tak się złożyło, że zdobyliśmy kilka medali. Już nawet nie pamiętam, ile to lat minęło, ale było to dawno temu.

Potrzeba aż 20 osób, żeby stworzyć drużynę?

W zasadzie 26, bo 22 płyną, a do tego są jeszcze 4 osoby rezerwowe. A więc razem 26 zawodników.

Dobrze się pracuje w tak dużym zespole? Pan raczej był przyzwyczajony do zespołów dwuosobowych.

Jeżeli nie ma lidera w łodzi, to łódka nie pływa. Musi być ktoś, kto trzyma wszystkich za mordę.

I pewnie to pan jest liderem?

Akurat w Spójni Warszawa liderem jest mój młodszy kolega z kadry – Artur Dyjewski. Ja z Poznania nie będę jeździł przecież na treningi do Warszawy. W Amber Szczecin też jest lider i bywam tam gościnnie, ale nie próbuję stosować żadnego zamordyzmu. Udzielam czasami rad zawodnikom, jednak liderem musi być ktoś, kto ma kontakt zawodnikami na co dzień. Ja jako osoba z doskoku na lidera bym się nie nadawał.


Marek Łbik – urodzony 30 stycznia 1958 r. w Poznaniu. Kajakarz, w 1980 r. debiutował na igrzyskach olimpijskich w Moskwie, nie odniósł jednak większego sukcesu – zajął 5. miejsce. Dwukrotny medalista olimpijski z Seulu (1988 r.: srebro w konkurencji na 500 m i brąz na 1000 m), dwukrotny mistrz świata (1986 i 1987 r.), wielokrotny mistrz Polski. Po zakończeniu kariery został przedsiębiorcą, jest także działaczem sportowym, m.in. był członkiem zarządu Polskiego Komitetu Olimpijskiego i Polskiego Związku Kajakowego. Od 1999 r. jest prezesem KS Warta Poznań.