Ubyło mi najwyżej 15 procent formy!

Rozmowa z Janem Brzeźnym

Niekiedy sportowcy po zakończeniu kariery zarzucają aktywność fizyczną. Ale jak widzę, pan mimo upływu lat ma świetną sylwetkę!

Dziękuję, po prostu cały czas jestem aktywny fizycznie. Dzisiaj po pracy, o szesnastej, wsiadłem na rower i rekreacyjnie przejechałem sobie 40 kilometrów. Jutro z kolei mamy rozpoczęcie sezonu kolarskiego i będę startował w kategorii VIP w wyścigu na 20 kilometrów.

Tutaj, we Wrocławiu, mieszka wielu byłych zawodników. Spotykamy się ze sobą regularnie. W ubiegłą niedzielę, gdy była ładna pogoda, zebraliśmy się w szóstkę i przejechaliśmy 60 kilometrów. Gdy w niedziele dopisuje pogoda, umawiamy się na wspólnie przejażdżki. W tygodniu staram się znajdywać czas i jeżdżę samemu.

Czyli rower nadal cieszy pana jak wtedy, gdy był pan młodym chłopakiem rozpoczynającym karierę?

Tak! Nadal uwielbiam jeździć na rowerze. Jeździ też Janek Faltyn – mój sąsiad, wicemistrz świata w kolarstwie; jeżdżą Henryk Charucki, Rysiek Szurkowski, Tadeusz Mytnik. Czesław Lang dużo jeździ. Wybieramy się wspólnie na rowery, startujemy w wyścigach. Choć oczywiście nie wszyscy dawni zawodnicy są aktywni.

To wspaniałe, że wielcy kolarze z lat 70. nadal przyjaźnią się ze sobą.

Akurat tydzień temu spotkaliśmy się we Wrocławiu. Z Trójmiasta przyjechał Tadek Mytnik, z Łodzi – Mietek Nowicki. Rysiek Szurkowski też się pojawił. Spotkaliśmy się z okazji otwarcia nowego sezonu u Henryka Charuckiego, który prowadzi duży sklep z rowerami. Zagraliśmy nawet w kapsle! Przyznam szczerze, że to był mój pierwszy raz.

Gdy odbywał się Wyścig Pokoju, wszystkie dzieciaki grały w kapsle!

I wreszcie my sami, mistrzowie Wyścigu Pokoju z tamtych lat, też zagraliśmy. Proszę sobie wyobrazić, że wygrał Szurkowski. Kiedyś wygrywał wyścigi, teraz ograł nas w kapsle.

No właśnie… czas pańskiej kariery przypadł na okres świetności innych wybitnych polskich kolarzy.

To prawda. Starzy zawodnicy mówią, że urodziłem się w niewłaściwym czasie. Rysiek jest ode mnie pięć lat starszy, od zawsze był dla mnie idolem. Gdyśmy się ścigali i on jechał jako lider, było dla mnie zaszczytem, że jestem jego pomocnikiem. W międzyczasie pojawił się Staszek Szozda. Ale wygrałem z nimi dwa razy w mistrzostwach Polski, a tam jest już prawdziwa walka – nie ma, że ktoś komuś pomaga, tylko jest walka o tytuł mistrza kraju. I żeby wygrać mistrzostwa Polski, musiałem tak naprawdę pokonać mistrzów świata!

Ale kiedy jechaliście zespołowo, musiał pan brać pod uwagę korzyści płynące dla zespołu, a nie dla siebie?

Zgadza się. Jeśli miałem przydzielone zadanie, to po prostu je wykonywałem. Zostało mi to do dziś. A najlepiej radziłem sobie na etapach górskich – podobnie jak dzisiaj Majka. Nigdy nie odstawałem, a przecież najważniejsze wyścigi rozgrywają się w górach. Wtedy jeszcze odbywały się wyścigi open z zawodowcami, wypadałem w nich bardzo dobrze. Pamiętam, jak jechaliśmy zespołowo sześcioetapowy wyścig we Francji, było to niedługo przed Wyścigiem Pokoju. Występowały reprezentacje radziecka, czeska i inne. Wyścig wygrał Bernard Hinault, ja byłem drugi, a w pierwszej dziesiątce nie było żadnego innego amatora!


„Cień Szurkowskiego”, „ten trzeci z Dolmelu”

 Jan Brzeźny nazywany był „cieniem Szurkowskiego” i „tym trzecim z Dolmelu”. Chodzi o klub kolarski Dolmel Wrocław, którego największymi gwiazdami byli Ryszard Szurkowski i Janusz Kierzkowski.

– Po prostu byłem człowiekiem zadaniowym, do rozegrania wyścigu, a nie do zrobienia wyniku. Musiałbym się troszkę wyłamywać, a ja zawsze byłem lojalny. Dużo robiłem dla dobra ogółu. Cóż, coś mi z tego zostało, bo do dziś mnie za to cenią. Moje sukcesy są szczuplejsze, niż mogły być, lecz wielu faktycznie ma dla mnie uznanie. Rysiek zawsze mi to przypomina – mówił w 2009 roku Jan Brzeźny w wywiadzie dla „Gazety Wrocławskiej”.


Do dzisiaj utrzymuje pan dobre kontakty z Ryszardem Szurkowskim, mimo że nazywano pana jego cieniem.

Nie mam żalu do Ryszarda, raczej do trenerów. Chodzi o mistrzostwa świata w kolarstwie szosowym w 1974 roku w Montrealu i późniejsze igrzyska w Montrealu.

W tamtym czasie byłem w doskonałej formie. I przyszły moje pierwsze mistrzostwa świata – ’74 rok, Montreal. Wygrywa Janusz Kowalski, Szurkowski jest drugi, czwarty – Szozda. Pojechali z odjazdu i się udało. Ja miałem jechać drużynowo przed startem indywidualnym. Wieczorem przychodzi do mnie trener Walkiewicz. Byłem pewny, że jadę drużynowo na 100 kilometrów, a on do mnie: „Słuchaj, Jasiu, ty jesteś jeszcze młody, a Wojtek Matusiak nigdy nie był mistrzem świata. Ty jeszcze nie raz będziesz. To dlatego wstawiam Wojtka zamiast ciebie”. I wypadłem z drużyny.

Rok później, miesiąc przed kolejnymi mistrzostwami świata, złamałem rękę! Wyleciałem z obiegu. W rezultacie znowu nie pojechałem drużynowo, bo nie zdążyłem wrócić do pełnej sprawności, i do zespołu wszedł Mietek Nowicki. To była mocna grupa: Szurkowski, Szozda, Mytnik i Nowicki. Wygrali mistrzostwa świata, o pięć sekund przed Rosjanami. A rok później są igrzyska…

I trener Madaj mówi panu: „Kogo mam wyrzucić?”.

Tak jest. Tamten rok miałem rewelacyjny. Z odjazdu wygrywam górskie mistrzostwo Polski. Szosę w Nowym Sączu wygrywam z finiszu. Na jednej Rysiek był drugi, Nowicki – trzeci. Na innej – Nowicki drugi, a Rysiek – trzeci. Na górskiej, którą wygrywam, Rysiek też był drugi. Mam dobry ciąg i jedziemy z Ryśkiem dookoła Anglii. Znów jestem lepszy od Ryśka, bo zajmuję czwarte miejsce, Rysiek jest za mną, piąty. Szwedzi byli tam mocni.

I wreszcie jest olimpiada w Montrealu w 1976 roku. Jestem pewny, że jadę drużynowo, bo byłem drugim, trzecim zawodnikiem. Rysiek, wiadomo, miał swoją markę, on zawsze był pewniakiem. Znowu dochodzi do identycznej sytuacji. I tak jak dwa lata wcześniej – ponownie w Montrealu! Przychodzi Madaj wieczorem i mówi: „Słuchaj, Jasiu, mam dylemat. Kogo ja mam wyrzucić z drużyny? Ja wiem, ty powinieneś jechać, należy ci się bardziej niż tym dwóm. Ale oni w takim składzie zdobyli mistrzostwo świata. Są zgrani, jechali razem. A ja mam taką zasadę: mistrzowskiego zespołu nie zmieniam”. I kończy: „To indywidualny pojedziesz, jesteś numer jeden”. Odpowiadam: „No trudno. Jeszcze będą kolejne olimpiady”. I nie wystartowałem drużynowo.

Stale się zastanawiam, czy jakbym wystartował, tobyśmy wygrali… Byłem wtedy w naprawdę mocnym ciągu. Nasi przegrali o 20 sekund z Rosjanami, zdobyli srebro.

Potem był wyścig indywidualny ze startu wspólnego. I ten jeden wyścig ciągle do mnie wraca. Na odprawie ustalono: „Rysiek jest liderem, a wiceliderem, gdyby coś się stało, Staszek Szozda”. Ja z Mietkiem mieliśmy pomagać. Na odprawie był minister, powiedział: „Panowie, jeżeli wygrywamy – choć ja nie wątpiłem, że wygramy – to wszyscy jesteście traktowani równo”. Chodziło o nagrody państwowe. Ostatecznie to Mietek Nowicki zdobył brąz. Faktycznie dostałem nagrodę jak za trzecie miejsce. Ale… to tyle.

Wygrał wtedy Szwed Bernt Johansson, z którym wcześniej ścigaliśmy się w Anglii. Ile razy ja z nim odjeżdżałem, tyle razy nie miał ze mną szans wygrania premii górskiej . Ja się tylko oglądałem na niego – i wygrywałem. Sam mówił mi: „Ciebie to się nie da pokonać”. A to on wygrał olimpiadę! Sam odjechał, i to pod górę. Ja bym mu nie pozwolił na odjazd samemu, chyba że we dwóch. Do dziś wracam myślami: „Co by było, gdyby…?”. Ale to już przeszłość.

I tylko o ten jeden wyścig mam żal do trenerów. Bo nie chodzi o to, że byłem słabszy. Byłem równie dobry, w tamtym roku naprawdę się wyróżniałem. Ale nie mam im tego za złe, na pocieszenie wracam myślami do swoich dobrych lat.

Jak wygląda życie sportowca po zakończeniu kariery?

Ja z kolarstwem rozstawałem się długo. Gdy kończyłem karierę w kraju, byłem mistrzem Polski, indywidualnym i w parach. W ’78 i ’81 zwyciężyłem w Tour de Pologne. W wieku 30 lat, w ’81 roku, byłem zawodnikiem numer jeden w kraju. Dostałem wtedy zaproszenie z Francji, Rysiek już rok wcześniej tam wyjechał, mówi do mnie: „No przyjedź, będziemy się razem ścigać”. Nie naciskałem na to, żeby być w reprezentacji, zwłaszcza że wtedy odmładzano ekipę. Wyjechałem więc i ścigaliśmy się tam z Ryśkiem jeszcze cztery lata.

Udało się panu wyjechać w czasie stanu wojennego?

Tak. Wysłano nas na jakiś wyścig, z pozwoleniem na pobyt we Francji i dalsze ściganie się tam. W ten sposób wyjechaliśmy Rysiek, Mytnik i ja.

Jakie były pana wrażenia po konfrontacji ze światem Zachodu?

Już od 10 lat wraz z reprezentacją jeździłem po świecie. Niekiedy więcej czasu spędzałem za granicą niż w kraju. Tylko że we Francji poziom ścigania był zupełnie inny. My nie byliśmy zawodowcami. Startowaliśmy głównie w regionalnych wyścigach, w międzynarodowych tylko od czasu do czasu. Spędziłem we Francji cztery lata.

Co robił pan po powrocie?

Miałem jeszcze przygodę w Afryce! W 1985 roku byłem nadal we Francji. Zadzwonił do mnie kolega i zaproponował pracę trenera… w Wybrzeżu Kości Słoniowej. Nie kojarzyłem nawet, gdzie leży to państwo! Myślałem najpierw, że to żart, ale znajomy wyjaśnia: „Dobre warunki są”. To mówię: „Czemu nie! Mogę jechać”. Był wtedy listopad, a wyjechałem w lutym – kilka miesięcy trwało załatwianie paszportu.

W Afryce spędziłem pięć lat. Miałem 35 lat, gdy tam wyjechałem. Byłem jeszcze na topie, a wymagano trenera, który nie będzie prowadził samochodu, ale jeździł wraz z zawodnikami. Jeśli więc trening liczył 100 kilometrów, to tyle z nimi jechałem. Przyznam, że żaden zawodnik nie zbliżył się do mnie poziomem. Nawet po pięciu latach ciągle dzieliła nas przepaść.

Pobyt w Afryce to musiało być bardzo egzotyczne doświadczenie…

Oczywiście! Ciągle był upał: w nocy – 30 stopni, w dzień – 35–36. Bazę mieliśmy w centrum, 200 kilometrów od morza, więc była mniejsza wilgotność. Dzięki temu wieczory były bardziej znośne, ale bez klimatyzacji nie sposób było funkcjonować. Warunki mieszkaniowe były dobre, miałem ochronę, kucharza i służbę.

 A różnice kulturowe panu nie doskwierały?

Oni mnie podziwiali – z tego względu, że nie byłem konfliktowy, wybredny, jadłem to co oni. Nie każdy, kto tam przybywał, potrafił się dostosować. Ja tak się zaaklimatyzowałem, że upał znosiłem nie gorzej niż oni, a może i lepiej. Gdy brakło im wody na treningu, wołali zaraz: „Ojej, musimy się napić”. Jeśli do końca trasy było 20 kilometrów, przekonywałem ich, że dojedziemy. Ale gdy trafił się byle kiosk, to musieliśmy się zatrzymać, napić, chociaż ja sam dałbym radę dojechać bez postoju. Zresztą od zawsze lubiłem upał. Kiedy było gorąco, wiedziałem, że połowę konkurencji mam z głowy. Ci, którzy nie znosili wysokich temperatur, odpadali z powodu gorąca.

Wrócił pan do Polski w trakcie transformacji ustrojowej.

Po powrocie nie mogłem się odnaleźć, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Biznes to nie moja branża, więc zacząłem pracę trenerską tutaj, w klubie, choć kluby wtedy się rozpadały.

Nie był to dobry czas dla sportu.

Tak jest. Nie mogłem sobie z tym poradzić. Ale koledzy mówili: „Słuchaj, jeszcze masz trochę grosza, to zainwestuj, zrób coś, bo obudzisz się z ręką w nocniku”. Otworzyłem więc sklep rowerowy w Dzierżoniowie. Po czterech–pięciu latach się przebranżowiłem. Kupiliśmy z kolegą w przetargu pogieesowski pałac i zająłem się handlem węglem. Do dziś się tym zajmuję i nieźle mi idzie.

Zaczął pan nowe życie?

Tak, choć początkowo trudno było mi się odnaleźć, związać koniec z końcem. Musiałem nawet wyjechać na trzy miesiące na saksy do USA, mieszka tam moja siostra. To było jeszcze wtedy, gdy prowadziłem sklep rowerowy. Przyszła zima, a tu klientów nie ma! Synowie siostry mieli w Stanach firmę – zajmowali się odświeżaniem domów, malowaniem. To i ja się za to wziąłem! Dzięki temu, że nauczyłem się malowania domów, w Polsce u siebie też wszystko pomalowałem.

Co najbardziej pana ujęło w Afryce?

Tam nie ma pogoni za niczym. Jest luz, ma się czas na wszystko. Wstawałem o szóstej rano, razem ze słońcem, bo na równiku wszystkie dni są takie same, nie jak u nas – że raz są długie, raz krótkie. Na równiku jest najwyżej 5 czy 10 minut różnicy. Kończy się noc i jednocześnie zaczyna się dzień, nie ma świtu. Równie nagle zapada zmrok, w ciągu 10 minut robi się ciemno jak o północy.

W każdym razie o siódmej rano jadłem śniadanie, wpół do ósmej wyjazd na trening, a o dziesiątej–jedenastej byłem po robocie!

Miałem cały dzień dla siebie, a mieszkaliśmy w miasteczku uniwersyteckim. Zakwaterowano nas w takich willach, jakie mieli profesorowie, w ośrodku dwa baseny… Żyć nie umierać! Byłem częstym gościem w ambasadzie polskiej, gdzie pracowały dwa polskie małżeństwa, z którymi się zaprzyjaźniłem.

Tylko książek w ambasadzie było mało. Przez te pięć lat przeczytałem wszystko, co mieli. Poza tym co tydzień, gdy jechałem do ambasady, zabierałem polską prasę, żeby poczytać, co dzieje się w kraju. Co ciekawe, z Polski trudniej było się dodzwonić do Afryki niż na odwrót. Tam szedłem do budki telefonicznej i mogłem wykręcić numer do domu. A mówią: „trzeci świat”! Ja odpowiadam: „To w którym świecie my żyliśmy w Polsce, jak tam był trzeci?”. W tamtym czasie Wybrzeże Kości Słoniowej było Szwajcarią środkowej Afryki, tak jak RPA na południu. To naprawdę dobrze rozwinięty kraj, fajnie mi się tam żyło.

Utrzymuje pan jeszcze relacje z osobami stamtąd?

Mam kontakt z jednym zawodnikiem, który ożenił się z Polką. Zapytałem go kiedyś: „Jak tyś się skumał z dziewczyną spod Piotrkowa?”. Odpowiedział, że po moim wyjeździe pojechał pościgać się we Francji. Jeździł w Paryżu po Lasku Bulońskim i wpadła mu w oko dziewczyna na wrotkach. Zagadał i okazało się, że to Polka. Mieszkają w Paryżu, odwiedzili mnie ze dwa czy trzy razy w Polsce. Budują dom w Afryce, chcą się tam przeprowadzić. Mam ich odwiedzić.

A czy dzisiaj czuje się pan 67-latkiem?

Nie, naprawdę nie. Przyznam, że kiedy obecnie idę na rower i jadą ze mną 20- czy 30-latkowie, to czasem nie dają rady. Myślę, że ubyło mi najwyżej 15 procent formy od czasów, gdy byłem najlepszy, nie więcej.

Naprawdę?

Tak. Jak kiedyś miałem na czasówkach średnią prędkość 42–43 kilometry na godzinę, to w tej chwili pojadę ze 40 na godzinę.

W ogóle teraz jest taka moda, żeby wyjechać sobie gdzie indziej w ramach przygotowań do wyścigu. Dlatego za tydzień lecimy w szóstkę na Majorkę, żeby sobie pojeździć. Odwiedzam też np. Chorwację. Raz w roku zawsze organizuję sobie takie wiosenne jeżdżenie, żeby w tydzień przebyć 1000 kilometrów. Wtedy człowiek wraca do formy i nie męczy się na co dzień.

Widzi pan przepaść między swoją formą a formą rówieśników?

Nawet między młodszymi ode mnie. Mam kolegę doktora. Poznaliśmy się pięć lat temu, gdy podczas jazdy rowerem potrącił mnie samochód. Spędzałem weekend majowy koło Nowego Sącza. Warunki były dobre, jechałem w granicach 50 kilometrów na godzinę. Poruszałem się z prawej strony samochodu, gdy nagle on zaczął zwalniać. I skręcił w prawo, a ja go – trach! Nie spodziewał się, że tak szybko się do niego zbliżę i że nie zdąży skręcić. Mieliśmy sprawę sądową, przeprosił mnie.

W każdym razie jeden kręg mi się posypał i poszedłem do ortopedy – ktoś mi go polecił. Okazało się, że ten lekarz też jeździ na rowerze. Jest młodszy ode mnie o 17 lat. Dwa lata temu pojechaliśmy razem do Rzymu. Pokonywaliśmy po 200 kilometrów dziennie.

Jechaliśmy na rowerach we trójkę, a czwarty kolega w wynajętym wielkim kamperze, w którym spaliśmy i przygotowywaliśmy posiłki. Dla mnie to był luksus, ale dla tych młodszych kolegów – raczej wyzwanie. Kiedy zaczęły się podjazdy pod górki, złapali zadyszkę. Mówię im: „To zwolnię i będę jechał waszym tempem”, ale nic to nie dało, bo to było spacerowe tempo, a i tak odstawali ode mnie. Powiedziałem: „To jedźcie swoim tempem, a ja pomknę przodem”. Na płaskim później znowu lecieliśmy razem. Tak że naprawdę fajna przygoda.

Czasami jeździmy też wspólnie na pielgrzymki, bo ten kolega organizuje coroczne pielgrzymki rowerowe do Częstochowy. Jednego dnia jedziemy 180 kilometrów, śpimy w hotelu przy Jasnej Górze i na drugi dzień wracamy. Ale ostatnio doktor mówi: „Musimy zrobić inny wyczyn! W tym roku pojedziemy w jeden dzień tam i z powrotem, czyli razem 360 kilometrów”. Odpowiedziałem: „Nie ma problemu!”. I wiem, że dam radę!


Jan Brzeźny – kolarz szosowy, dwukrotny zwycięzca Tour de Pologne (1978, 1981), olimpijczyk z Montrealu (1976, 30. miejsce w szosowym wyścigu indywidualnym). W karierze Jan Brzeźny zdobył aż 18 medali mistrzostw Polski seniorów, w tym 8 złotych, 4 srebrne i 6 brązowych. Czterokrotny uczestnik Wyścigu Pokoju, brał udział także w wielu zagranicznych wyścigach, m.in.: Dookoła Anglii, który wygrał, Dookoła Dolnej Saksonii (2. miejsce), Dookoła Słowacji (2. miejsce), Alcantara Meksyk. Mistrz Sportu odznaczony m.in. Złotym Medalem za Wybitne Osiągnięcia Sportowe.