Bez ruchu człowiek jest nie do życia

Rozmowa z Kazimierzem Kmiecikiem

Wychował się pan w domu sąsiadującym z boiskiem. To dlatego wybór padł na piłkę nożną?

Do szkoły miałem 150 m. Po drodze mijałem codziennie boisko. Gdy wracałem po skończonych lekcjach, zawsze szedłem troszkę pokopać. Zanim dotarłem do domu, mijało zazwyczaj kilka godzin. Zresztą nie tylko ja tak robiłem – wtedy wszyscy chłopcy po szkole lubili grać w piłkę, boisko było nieustannie zajęte. Rywalizowaliśmy między klasami, więc wiele razy mierzyliśmy się ze znacznie starszymi kolegami. W wieku 10 lat trafiłem do LKS Węgrzcanka.

Jak to się stało, że z wiejskiego klubu trafił pan do czołowych krakowskich drużyn?

Byłem na kolonii, gdzie zorganizowano turniej piłkarski. Zebrałem własną drużynę i ktoś dostrzegł we mnie talent. Zainteresowała się mną Cracovia, w której spędziłem kolejne dwa i pół roku. Stamtąd, trochę za sugestią kolegi, przeniosłem się do Wisły.

Dla której zdobył pan łącznie 153 bramki. Jakie to uczucie czytać o sobie: „legendarny napastnik”, „najlepszy snajper”?

Chciałoby się jeszcze grać i strzelać gole. To była moja misja – zdobywać bramki w każdym meczu. Ta chęć pozostaje, mimo upływu czasu.

Gra pan ciągle w drużynie oldbojów?

Tak, mamy ligę w Krakowie. Gdy zaczynają się rozgrywki, gramy co poniedziałek. Normalnie, na murawie. W okresie zimowym gramy w piątki na hali.

I ciągle strzela pan bramki?

Oczywiście!

Poza piłką podejmuje pan jakąś aktywność fizyczną?

Jak najbardziej. Cały czas trenuję pierwszą drużynę Wisły, ćwiczę na siłowni. Nie są to treningi tak intensywne jak kiedyś, ale wciąż jestem aktywny.

Przez wiele lat grał pan w reprezentacji Polski, która osiągała w tamtym okresie wspaniałe wyniki.

Zdobycie złotego medalu na igrzyskach olimpijskich w Monachium było wielkim przeżyciem. Tragiczne wydarzenia tej olimpiady na początku do nas nie docierały. Mieszkaliśmy w innej części wioski olimpijskiej, wszystko działo się tak szybko, że nie mieliśmy do końca świadomości, co się stało. Cieszyliśmy się więc, że nie przerwano olimpiady, bo przez chwilę dalsze mecze stanęły pod znakiem zapytania. Gdyby rozgrywek nie wznowiono, nie byłoby złota.

Mazurek Dąbrowskiego odegrany w Monachium to wspaniałe doświadczenie. Zwłaszcza że były to moje pierwsze igrzyska – i od razu złoto! Na kolejnej olimpiadzie, w Montrealu w 1976 r., zdobyliśmy srebro. To także był duży powód do dumy i radości. Między igrzyskami było jeszcze trzecie miejsce na mistrzostwach świata w Monachium.

Jednak pańska pamiątka tego sukcesu zaginęła…

Niestety. Kilka lat temu przekazałem swój medal mistrzostw na wystawę organizowaną na hali Wisły. Zgłosił się do mnie człowiek, który powiedział, że pożyczy i za jakiś czas odda. Nie brałem żadnego potwierdzenia, danych. Sądziłem, że na Wiśle, gdzie niemal codziennie bywam, krążek jest bezpieczny. Żal pozostał, ale mam też przecież piękne wspomnienia.


Atak w Monachium

Podczas letnich igrzysk olimpijskich w Monachium w 1972 r. członkowie palestyńskiej organizacji terrorystycznej Czarny Wrzesień wzięli na zakładników 11 członków izraelskiej drużyny olimpijskiej. Zażądali wypuszczenia 234 Palestyńczyków i innych niearabskich więźniów przetrzymywanych w Izraelu oraz dwóch niemieckich terrorystów przebywających w niemieckich więzieniach, a następnie umożliwienia im przedostania się do Egiptu. Aby podkreślić swoją determinację, wyrzucili przez drzwi frontowe ciało trenera zapasów – Moshe Weinberga.

Po kilkunastogodzinnych negocjacjach na monachijskim lotnisku doszło do nieudanej próby odbicia zakładników. Wszyscy zginęli. W zamachu życie stracili także oficer niemieckiej policji i pięciu z ośmiu zamachowców.

Tragiczne wydarzenia spowodowały, że pierwszy raz w historii nowożytnych igrzysk olimpijskich zawieszone zostały wszystkie konkurencje. 6 września w uroczystościach żałobnych na stadionie olimpijskim wzięło udział 80 tys. widzów i 3 tys. sportowców. Ostatecznie dokończono igrzyska, choć członkowie izraelskiej reprezentacji wycofali się i opuścili Monachium.


„Suchy” i „Badyl” – tak mówili na pana koledzy. Dlaczego?

Kiedy zacząłem grać w Cracovii, ważyłem 67 kg przy wzroście 175 cm.

Same kości! Niedawno ktoś przysłał mi stare zdjęcie z kadry juniorów. Naprawdę widać tylko kości. Po pewnym okresie intensywnej gry doszedłem do 71, czasami 73 kg, w zależności od natężenia treningów.

Jak wspomina pan występy w zagranicznych klubach?

Miałem tego pecha, że aby wyjechać, musiałem skończyć 30 lat. Takie były wówczas przepisy. Kilka lat później zezwalano na wyjazd osobom w wieku 28 lat, a nawet 25. Jednak wtedy klub musiał dużo zapłacić MKOl. Ja musiałem czekać.

W 1981 r. trafiłem do Belgii, do SC Charleroi, ale po roku trzeba było wrócić, bo klub zbankrutował. Przez pół roku trenowałem w Wiśle. Zimą Jacek Gmoch, który trenował wtedy grecki klub AE Larisa, dowiedział się, że jestem wolny. Zaproponował, bym przyjechał.

Podobno nie przypadły panu do gustu greckie upały?

Latem było za gorąco i za sucho, zimą – za duża wilgoć. Treningi męczyły. Do wszystkiego jednak można się przyzwyczaić i w końcu przywykłem. Potrzebowałem mniej więcej pół roku, by zacząć grać na takim poziomie, jakiego ode mnie oczekiwano.

Miło wspominam tamten pobyt. Zdobyłem z drużyną Puchar Grecji i tytuł mistrza. Czułem się tam bardzo dobrze, było też wielu Polaków. Ale chciałem być bliżej Polski – dlatego wybór padł na Niemcy.

Do którego ze sportowych sukcesów najchętniej pan wraca?

Cieszą mnie medale olimpijskie, wspominam mistrzostwa świata. Chętnie wracam do zdobycia przez Wisłę mistrzostwa Polski w 1978 r.

Bał się pan o losy Wisły Kraków w ostatnim czasie?

Na pewno. To była wielka niewiadoma i wszyscy myśleli tylko o tym, by nie stało się najgorsze, jak w przypadku Widzewa. Taki klub jak Wisła nie zasłużył na to, by trafić do czwartej ligi. A tak by się stało, gdyby PZPN nie odwiesił licencji.

Martwił się pan, że Wisła może przestać istnieć?

Był taki moment, ale szybko doszedłem do wniosku, że przecież to niemożliwe, by nie znalazł się ktoś, kto wyciągnie pomocną dłoń. Wisła ma tylu kibiców w Polsce i za granicą… Dobrze, że Kuba Błaszczykowski zdecydował się ją wesprzeć. Mam nadzieję, że teraz będzie już tylko dobrze.

Zapewne kciuki trzyma też pańska mama – najwierniejszy kibic Wisły…

Tak, mama cały czas chodzi na mecze, mimo swych 91 lat. To osoba, która odegrała dużą rolę w mojej karierze – interesuje się piłką, kibicuje. Zawsze mnie wspierała. Nawet gdy nie grałem jeszcze w Wiśle, zabierała mnie z wujkiem na mecze.

Udzielała rad dotyczących gry?

Raczej nie, ale teraz bywa, że się denerwuje: „Dlaczego nie strzelają? Dlaczego rozegrali to w ten sposób? Czemu nie szybciej?”.


Czarne chmury nad Białą Gwiazdą

Problemy krakowskiej Wisły zaczęły się w 2016 r. To wtedy Bogusław Cupiał, właściciel firm Tele-Fonika i Wisła Kraków S.A., wycofał się ze sponsorowania klubu. Wisła została sprzedana Jakubowi Meresińskiemu, od którego spółkę przejęło Towarzystwo Sportowe Wisła Kraków, powiązane ze środowiskiem kibiców. W 2018 r., po kontrowersjach towarzyszących ujawnieniu związku władz klubu z pseudokibicami oraz fatalnej sytuacji finansowej, rozpoczęto poszukiwanie inwestora. Klub zalegał z wypłatami dla piłkarzy i sztabu szkoleniowego, a także z opłatami dla miasta za wynajem stadionu. 19 grudnia TS Wisła poinformowało o warunkowym sprzedaniu sekcji piłkarskiej. 22 grudnia 2018 r. właścicielami piłkarskiej Wisły zostały Alelega Luxembourg S.à r.l. (60% akcji) oraz Noble Capital Partners Ltd (40%). Dotychczasowy zarząd i rada nadzorcza podały się do dymisji. Ponieważ nowi inwestorzy nie przelali pieniędzy zgodnie z umową, akcje spółki wróciły do Towarzystwa Sportowego. Na początku 2019 r. Komisja ds. Licencji Klubowych PZPN zawiesiła licencję na występy w Ekstraklasie ze względu na niejasną sytuację prawną i finansową klubu.

4 stycznia 2019 r. nowym prezesem został członek zarządu TS Wisła Rafał Wisłocki. Rozpoczęła się wielka akcja ratowania Białej Gwiazdy. Słynny piłkarz Jakub Błaszczykowski po latach gry w Bundeslidze powrócił do Wisły, w której gra za… 500 zł miesięcznie. Zarobione pieniądze przeznacza na zakup biletów na mecze dla dzieci z domów dziecka. Błaszczykowski wraz z Jarosławem Królewskim, prezesem firmy Synerise, i Tomaszem Jażdżyńskim, prezesem Gremi Media, pożyczyli klubowi 4 mln zł.

Kolejne 4 mln klub pozyskał w ciągu 24 godz. z crowdfundingowej sprzedaży akcji. Zmobilizowani kibice pobili rekord Ekstraklasy, jeśli chodzi o liczbę kupionych karnetów na rundę wiosenną (15 057). Powstało też stowarzyszenie Socios Wisła Kraków, którego członkowie wspierają klub comiesięcznymi składkami. Komisja licencyjna zezwoliła na grę Białej Gwiazdy w Ekstraklasie.


Ma pan ciągle kontakt z kolegami z reprezentacji?

Kiedyś częściej – „Orły Górskiego” spotykały się systematycznie. Ale ciągle mamy kontakt na meczach: porozmawiamy, wymienimy bieżące informacje. Mamy ten komfort w Krakowie, że wielu zawodników reprezentacji nadal tutaj mieszka. Jest zatem więcej okazji do spotkań.

Wszyscy byli reprezentanci nadal trzymają formę?

Większość nadal jest aktywna, choć niektórzy odpuścili. Może z powodu zdrowia albo obowiązków zawodowych?

Widzi pan różnicę w kondycji między sobą a rówieśnikami?

Trudno mi wskazać kogoś równie aktywnego. Ciągle jestem przy pierwszej drużynie, cały czas w ruchu.

A pseudonim „Badyl” miałby jeszcze rację bytu?

(śmiech) Raczej nie, ważę obecnie 80 kg.

Aktywność jest ważna?

Dla mnie bardzo ważna – bez tego człowiek staje się nie do życia: wszystko mu przeszkadza, wszystko boli, wszystko zaczyna męczyć. Warto się zmotywować, zacząć chociażby od spacerów. Z czasem zobaczy się efekty. Ja bez ruchu nie wyobrażam sobie codzienności. Właśnie skończyliśmy trening, zaraz zaczynamy drugi. Latem dochodzi rower, wycieczki z żoną.

Praca trenera była dla pana oczywistością po zakończeniu zawodniczej kariery?

Nie widzę się w innej roli – tylko z piłką. Bez tego ciężko byłoby mi żyć.

W której profesji lepiej się pan czuje: piłkarza czy trenera?

To zależy. Piłkarz ma wpływ na samego siebie. A trener musi kierować całą grupą. Często najlepsi zawodnicy nie nadają się na trenerów. Trzeba mieć charakter, spokój, indywidualne podejście. Aby stworzyć dobry zespół, trzeba być też dobrym psychologiem.

Pański syn w naturalny sposób poszedł w ślady ojca?

Początkowo myślałem, że będzie z niego talent. Ale zawodnicy mają dziś wszystko. Nie muszą wykazywać się uporem ani ciężką pracą (zupełnie inaczej niż my). I myślą, że talent zrobi wszystko za nich. U Grzegorza to z czasem wyszło – przekonał się, że bez charakteru niełatwo dojść do sukcesu. Dziś jest grającym trenerem w Oświęcimiu.

Drugi syn był raz na treningu i powiedział, że więcej nie chce.

Ma pan więc komu zaszczepiać swoją pasję?

Wnuczek Franek chętnie ze mną trenuje. Ma dziewięć lat i gdy przyjeżdża, bez przerwy gramy. Cieszy się, że ma tak aktywnego dziadka.


Kazimierz Kmiecik (ur. 19 września 1951 r. w Węgrzcach Wielkich) – piłkarz i trener piłkarski związany z Wisłą Kraków. Najlepszy strzelec w historii tego klubu: w 304 meczach strzelił aż 153 gole. Złoty medalista olimpijski z Monachium (1972) i srebrny z Montrealu (1976), brązowy medalista mistrzostw świata (1974). W latach 1961–1965 był zawodnikiem LKS Węgrzcanka Węgrzce Wielkie, przez następne dwa lata reprezentował Cracovię. W 1968 r. trafił do Wisły Kraków, gdzie z krótką przerwą na grę w belgijskim SC Charleroi spędził 14 lat. Po wyjeździe z Polski grał w greckim klubie Larisa, z którym zdobył wicemistrzostwo kraju w 1983 r., później trafił kolejno do niemieckich klubów Stuttgarter Kickers (1985–1988) i OFV Offenburg (1988–1989). Do kadry narodowej dołączył za czasów Kazimierza Górskiego. Rozegrał z reprezentacją 34 mecze, zdobył 8 goli. Po zakończeniu kariery piłkarza został trenerem Wisły, z którą związany jest do dziś.