Pierwszą judogę – ludzie mówią na to „kimono” – uszyła mi babcia z płótna żeglarskiego

Rozmowa z Waldemarem Legieniem, jednym z dwóch judoków na świecie, którzy zdobyli dwa złote medale olimpijskie w dwóch różnych kategoriach wagowych, medalistą mistrzostw świata i Europy

Waldemar Legień, fot. Andrzej Wątroba / AGENCJA PRZEGLĄD SPORTOWY / NEWSPIX.PL

Na pierwszy trening judo trafił pan w wieku 9 lat, dziś ma pan 59 – czyli pańskie życie z tym sportem to pół wieku.

Zgadza się, 10 stycznia 2022 r. minęło 50 lat od mojego pierwszego treningu.

Potrafi pan go odtworzyć w pamięci?

Rodzice stwierdzili, że muszą zapisać mnie na jakiś sport, ponieważ trochę rozrabiałem w domu. Ćwiczyłem wtedy gimnastykę w szkole, chodziłem na SKS i tam jeden z kolegów powiedział mi, że w judo są różne fikołki, przewrotki. Nawet nie wiedziałem, że to sport walki, dla mnie to była kontynuacja gimnastyki akrobatycznej. Ojciec przyprowadził mnie do Czarnych Bytom, klubu przy kopalni, w której pracował, zostawił i poszedł. Byłem najmłodszy w grupie. A w tych czasach sporty walki, takie jak judo, można było trenować od 12. roku życia.

Czyli przez trzy lata trenował pan nielegalnie?

Tak, przez trzy lata płynąłem gdzieś bokami, bez badań lekarskich. To były inne czasy, nikt na to nie patrzył. Chociaż zgoda rodziców musiała być.

Czy jako dziewięciolatek miał pan świadomość, że na olimpiadzie w Monachium w 1972 r. judoka Antoni Zajkowski zdobył srebrny medal?

Nie pamiętam nic z tego okresu. Dla mnie igrzyska zaczęły się od meczu Polski z Rosjanami w siatkówkę w ’76. Jak wspomniałem, zacząłem trenować judo, nie wiedząc, co to jest.

Srebro „Zająca” i japoński trener
Antoni Zajkowski, zwany „Zającem”, był pierwszym polskim medalistą olimpijskim w judo. Na igrzyskach w Monachium w 1972 r. zdobył srebrny medal, przegrywając w finałowym pojedynku wagi lekkiej z Japończykiem Toyokazu Nomurą. Zajkowski znany był z tytanicznej pracy, jaką wkładał w treningi, a także z konsekwencji, determinacji i uporu w dążeniu do celu. W 1969 r. trenerem kadry został Hiromi Tomita, wywodzący się z ojczyzny judo – Japonii. W Polsce liczono na to, że już samo jego pochodzenie zapewni osiąganie sukcesów. Szkoleniowiec stosował wobec podopiecznych wyjątkowo wymagający, wręcz katorżniczy trening. Zajkowski nie bez oporów uznał, że tylko tak ciężką pracą i dzięki ogromnemu poświęceniu można dojść do znaczących osiągnięć. Z perspektywy czasu niektórzy komentatorzy oceniali, że metody treningowe Japończyka przesadnie eksploatowały polskich zawodników i skutkowały licznymi urazami. Faktem jest, że kontuzja kolana o mało nie wykluczyła Antoniego Zajkowskiego z igrzysk w Monachium, z kolei cztery lata później w Montrealu „Zając” nie wystąpił z powodu problemów z łąkotką.

Jak dokładnie wyglądały początki pańskiej przygody z tym sportem?

Trafiłem do sekcji, w której poza judo organizowano różne animacje, taka ogólnorozwojówka. Jako najmłodszy byłem maskotką grupy, wszyscy pozostali mieli co najmniej dwa lata więcej. Do tego zawsze byłem najlżejszy i musiałem się przebijać. Nikt mnie tam nie skrzywdził, ale do dzisiaj wspominam, jak na zawodach między klubami wystartowałem w wadze do 40 kilogramów, a ważyłem 28. To kolosalna przepaść.

Co jeszcze pamięta pan z tego najwcześniejszego okresu?

Pamiętam niedzielne treningi, które zbierały wszystkich, a było nas 20 czy 30. Graliśmy wtedy w grupach – piłka, zabawy, biegi. Na sali, jakieś 100 czy 120 metrów kwadratowych, nie mieliśmy żadnych pomocy ani narzędzi oprócz maty i piłki, więc to my robiliśmy na przykład za słupki. Szatnia znajdowała się zaraz przy macie, z drugiej strony były prysznice. Wszyscy wiedzieli, że ciepłej wody starcza dla 2–3 osób i jak się trening kończył, to wszyscy lecieli tam jak najszybciej.

Poza tym pamiętam, że kiedy zacząłem trenować w styczniu, a zimy były wtedy dosyć ostre, chodziliśmy pod klub i czekając na trenera, rzucaliśmy w siebie śnieżkami. Innej rozrywki nie było. W drugiej części budynku ćwiczyła orkiestra kopalniana i czasami podczas treningów musieliśmy słuchać tych wszystkich trąbek. Po jakimś czasie, nie pamiętam już jakim, cała ta część została przekazana sekcji judo i zrobiono tam coś w stylu świetlicy, z piłkarzykami, więc przychodziliśmy wcześniej, żeby pograć. Czasami też graliśmy w piłkę nożną przed treningiem. Jednak z samych treningów mam niewiele wspomnień. Wiem, że niektóre zadania przygotowawcze nie sprawiały mi żadnego kłopotu, bo ćwiczyłem wcześniej gimnastykę. A pierwszą judogę – ludzie mówią na to „kimono” – uszyła mi babcia z płótna żeglarskiego.

Wspomniał pan, że pański ojciec pracował w kopalni, ale rodzice nie byli Ślązakami.

Mój ojciec pracował przez 33 lata jako sztygar w kopalni, cały czas tej samej, jednak pochodził z Ostrzeszowa w Wielkopolsce. Mama z kolei urodziła się w Drohobyczu. Mój dziadek, ojciec taty, był oficerem Wojska Polskiego, w czasie wojny siedział w oflagu Woldenberg. Ojciec wojnę spędził w Warszawie, matkę z kolei przywieźli na Śląsk w transporcie ze Wschodu, który miał iść do Wałbrzycha. Ale ponieważ na Śląsku mieszkała prababka matki, postanowili połączyć się z rodziną – i tak wylądowali w Bytomiu, jak wielu lwowiaków. Czyli my po prostu urodziliśmy się na Śląsku, ale nie mamy tu korzeni.

Kiedy Waldemar Legień orientuje się, że judo to coś, co stanie się treścią jego życia?

Zaczynając jakąkolwiek historię, nie tylko w sporcie, nie wiemy, gdzie skończymy, bo wpływa na to wiele czynników. W karierze każdego zawodnika są pewne etapy. Dla młodego sportowca pierwszy poważny krok to spartakiada młodzieży, coś w rodzaju olimpiady krajowej, gdzie spotykają się wszystkie sporty danego państwa. Brałem w niej udział dwa razy: w 1979 r. w Bydgoszczy i w 1980 r. w Kłobucku – i dwa razy zająłem trzecie miejsce. Ale startowałem jako młodzik, kadet, a kariera międzynarodowa zaczynała się wtedy – bo dzisiaj jest troszkę inaczej – od juniora. W kadetach robiłem wyniki, regularnie stawałem na podium w kraju. A kiedy przeszedłem do juniorów, w ciągu roku urosłem 20 centymetrów i przybrałem 20 kilogramów. To spowodowało, że musiałem się uczyć nowych technik, dopasować je do swojego wzrostu. Miałem przydługie nogi i wszystko szczupłe, przez co pojawiły się problemy z koordynacją. Ten przejściowy rok był ciężki, na mistrzostwach Polski w marcu zająłem siódme miejsce. Zawiodłem się sam na sobie, bo w tych czasach bardzo dużo trenowałem. Do dzisiaj pamiętam, że ćwiczyłem pięć razy w tygodniu i jak wracałem w soboty z treningu z seniorami, dużo mocniejszymi ode mnie, po prostu spałem do południa. Jednak już w sierpniu, zdaje się, wygrałem turniej krajowy, co pozwoliło mi na starty międzynarodowe. Startowałem w Rumunii, gdzie sędziowanie było jedną wielką katastrofą. Nie stanąłem tam na podium, ale dostałem świetne opinie o mojej postawie bojowej. Później wysłano mnie na turniej do Węgier, gdzie zająłem trzecie miejsce. To samo w Polsce. Wygrywałem wówczas z medalistami mistrzostw Europy. W 1981 r. byłem czarnym koniem tych mistrzostw – moi koledzy, medaliści mistrzostw Polski, poprzegrywali, a ja startowałem ostatniego dnia i zdobyłem złoty medal. Ale w ogóle nie myślałem wtedy o igrzyskach olimpijskich. Miałem przed sobą jeszcze jeden rok juniorski.

Waldemar Legień (z prawej) podczas treningu w klubie Czarni Bytom, lata 80. XX w.,
fot. Stanisław Jakubowski / PAP

Lata 1981 i 1982 to czas, kiedy jest pan w technikum mechaniczno-samochodowym i osiąga pierwsze poważne sukcesy sportowe, nie sposób jednak abstrahować od tego, co dzieje się wówczas w Polsce. Jak z perspektywy osiemnastolatka wyglądała ówczesna rzeczywistość?

W 1981 r., kiedy zaczął się stan wojenny, startowaliśmy w Japonii. W telewizji pokazywano wtedy, że w Polsce palą się czołgi, i byliśmy przerażeni, bo nie do końca rozumieliśmy, co się dzieje. Po powrocie wylądowaliśmy nocą w Katowicach i chociaż wokół milicja sprawdzała dokumenty, nas nikt nie zaczepiał. Potem szedłem przez obecny plac Piłsudskiego z wielką torbą, mijało mnie ZOMO i też nikt mnie o nic nie pytał. Przemieszczanie się było w tym czasie ograniczone, ale my, sportowcy, nie mieliśmy problemów. Dostawaliśmy papier z pieczątką, atestacje i to nam pozwalało podróżować między miastami. Wyjeżdżaliśmy też za granicę – mieliśmy paszporty i puszczano nas wszędzie, bo reprezentowaliśmy kraj. Pod tym względem system po prostu pozwalał sportowcom funkcjonować.

A jak wyglądał w tych latach pański sportowy rozwój?

W 1981 r., po tym, jak zostałem mistrzem Europy, odbywały się mistrzostwa świata w Brazylii. Nie pojechałem na nie, bo po prostu brakowało pieniędzy, by wysłać polską reprezentację. To był cios. Potem spotkałem się na jakimś turnieju z Japończykiem, który zdobył tam złoto, i z nim wygrałem. A później zacząłem walkę o wyjazd na igrzyska w Los Angeles: brałem udział w turniejach, robiłem mniejsze czy większe wyniki w wadze do 71 kilogramów, bo chciałem startować właśnie w niej. Miałem trochę do zrzucania, ale wagę 78 kilogramów zajęli moi starsi koledzy, a wtedy nie było mnie jeszcze stać na to, żeby się z nimi pojedynkować o wyjazd. W 1982 r. wystawiono mnie wagę wyżej na warszawskim turnieju seniorskim, który odbywał się przed mistrzostwami Europy juniorów. Wygrałem wtedy z ówczesnym mistrzem Europy seniorów. To była bardzo ciężka walka, leżałem po niej jak zwłoki, ale wszyscy podziwiali mnie za to, co zrobiłem. No a potem przegrałem w półfinale i w walce o trzecie miejsce. Rok później myślałem, że wyjadę na mistrzostwa świata, chyba w NRD, ale wybrano kogoś innego. Wystawiono mnie w 1984 r., trochę na ostatnią chwilę, bo jakieś dwa czy trzy tygodnie przed mistrzostwami Europy w końcu zdecydowano, że powinienem zmienić wagę na 78 kilogramów. W tym samym roku zdawałem maturę. Siedziałem zatem na obozach i się uczyłem, a z mistrzostw wróciłem prosto na egzaminy. Przegrałem wtedy pierwszą walkę ze Szwedem i trochę się ze mnie śmiano, bo szwedzkie judo nie stało wówczas na wysokim poziomie. Spotkałem tego Szweda na kolejnych mistrzostwach Europy, znów w pierwszej walce, i tym razem wygrałem. Skończyłem ze srebrnym medalem, a on z brązowym, czyli wcale nie był taki słaby.

W 1988 r. startuje pan w wadze lekkośredniej na igrzyskach olimpijskich w Seulu. Z jakimi emocjami pan tam jechał?

Przed mistrzostwami świata w 1987 r. przez osiem miesięcy nie trenowałem ze względu na problemy z nerkami i miałem tylko trzy miesiące na przygotowania. Zdobyłem tam brąz, a medal na mistrzostwach świata dawał automatyczny wstęp na igrzyska, czyli miałem komfort i gwarancję startu. Podczas jakiegoś wywiadu w telewizji powiedziałem potem, że stać mnie na sięgnięcie po złoto na olimpiadzie, i później to na mnie wisiało. To pewnego rodzaju presja, lecz także forma motywacji, bo jako sportowcy jesteśmy przyzwyczajeni do kontrolowania stresu. To umiejętność, którą wypracowuje się z czasem. Adrenalina musi być – ale właśnie jako motywator.

A czy w trakcie igrzysk miał pan poczucie, że wszystko jest pod kontrolą?

Przede wszystkim byłem bardzo spokojny, bo miałem dopiero 16. albo 17. walkę i dużo czasu, żeby się przygotować, obejrzeć przeciwników i obmyślić jakąś strategię. Nawet Janusz Pawłowski, ówczesny wicemistrz olimpijski, dziwił się, że nie widać po mnie żadnego zdenerwowania.

Wiecznie trzeci
Do polskiego judoki Janusza Pawłowskiego (na zdjęciu z prawej podczas pojedynku na igrzyskach olimpijskich w Seulu) przylgnęła łatka „wiecznie trzeciego”. Zdobywał bowiem trzykrotnie brązowe medale mistrzostw świata (1979, 1983 i 1987 r.) i tyleż razy stawał na najniższym podium mistrzostw Europy (1982–1983, 1986 r.). Również 3. miejsce zajął na igrzyskach olimpijskich w Moskwie w 1980 r. Tę passę trzecich pozycji na arenie międzynarodowej udało mu się przełamać dopiero w 1988 r. w Seulu. W zawodach olimpijskich dotarł aż do finału, w którym przegrał z reprezentantem gospodarzy, Lee Kyung-keunem, po niesprawiedliwym – zdaniem właściwie wszystkich obserwatorów – werdykcie sędziów. Ci najwyraźniej ulegli niespotykanej presji widowni i jako zwycięzcę wskazali Koreańczyka, który wydawał się zawodnikiem mniej aktywnym niż Polak. Szansę na życiowy sukces Janusz Pawłowski miał już cztery lata wcześniej. Znajdował się wówczas w znakomitej formie, ale na igrzyska olimpijskie do Los Angeles nie pojechał, podobnie zresztą jak pozostali polscy sportowcy i reprezentanci innych socjalistycznych krajów bloku wschodniego – z powodów politycznych.

Czy jest pan dziś w stanie odtworzyć walka po walce drogę do pierwszego złotego medalu olimpijskiego?

Tak, to duże przeżycie, które zostaje w pamięci, w końcu to pierwszy złoty medal dla mnie i dla polskiego judo. Miałem wolny los, czekałem na wynik walki między Węgrem, którego znałem, a nieznanym mi Egipcjaninem. Ten drugi wygrał i okazał się silnym przeciwnikiem, jednak nie było to dla mnie jakieś ogromne obciążenie, bo od początku atakowałem, po 2–3 atakach miałem przewagę punktową i skończyłem walkę w parterze od razu, przed czasem. W drugiej walce, z Argentyńczykiem, też dominowałem. Co prawda na początku byłem zbyt statyczny, ale przyspieszyłem, rzuciłem i znów wygrałem przed czasem, a to pozwala na zachowanie energii na następne walki. Trzecią walkę miałem z Kanadyjczykiem, brązowym medalistą mistrzostw świata albo nawet igrzysk, z którym przegrałem ileś lat wcześniej. Był bardzo dobrym zawodnikiem, przede wszystkim silnym i technicznie świetnie wyszkolonym. Tu na początku uzyskałem małą przewagę, bo jako dobry taktyk umiałem unieszkodliwiać ataki przeciwnika i jednocześnie wykorzystywać jego błędy, ale to była ciężka walka i skończyła się w normalnym czasie. Muszę w tym miejscu dodać wyjaśnienie: w Seulu nie mieliśmy podwójnego repasażu, tylko pojedynczy. Jeśli ktoś przegrał w półfinale, musiał czekać i nie miał pewności, czy będzie brązowym medalistą, czy wyląduje na piątym miejscu. Kiedy skończyłem walkę z Kanadyjczykiem, zszedłem tylko z maty i nie puszczono mnie dalej – bo przerwa trwała tylko pięć minut i musiałem wracać na półfinałową walkę z Rosjaninem.

Walczył pan wtedy z Baszyrem Warajewem, reprezentantem Związku Sowieckiego. Jaki to był zawodnik?

Myśmy się spotkali wcześniej, ale w drużynówce, na zawodach w Japonii, i skończyło się remisem. Tamta walka była trudna, lecz cały czas byłem nastawiony pozytywnie, miałem tak dużą wolę zwycięstwa, że nie było miejsca na moment słabości, przez myśl mi nie przeszło, że coś może mi nie wyjść. Zwłaszcza że w niektórych dyscyplinach wystarczy jeden błąd, jedna chwila zawahania, by przegrać.

I tak jest w judo?

Koncentracja jest ważna we wszystkich sportach, czy to drużynowych, czy indywidualnych. Ale jak się gra w piłkę i padnie bramka, to jeszcze można ją nadrobić, chyba że zostanie strzelona w ostatniej minucie meczu. W judo nie. Możemy przegrać zarówno na początku, jak i na końcu walki. Dwa przykłady z judo: półfinał Anety Szczepańskiej z Francuzką w Atlancie, gdzie przegrywała chyba przez dwa yuko i na kilka czy kilkanaście sekund przed końcem zdobyła technikę wyższą, czyli waza-ari, co dało jej wejście do finału, i walka Roberta Krawczyka z Ukraińcem, w której Robert prowadził, na 8 sekund przed końcem było mate, czyli stop, walka się zaczęła, Polak spadł na waza-ari i przegrał wejście do półfinału, ostatecznie zajmując piąte miejsce. W walce skupienie musi być przez cały czas, nie ma możliwości rozluźnienia. To się wypracowuje przez wiele lat. Nastawienie psychiczne jest bardzo istotne, przy czym odporność na stres to jedno, a koncentracja na założeniach strategicznych – drugie. Ci, którzy osiągają największe sukcesy, to ci, którzy najlepiej to opanowali.

Wróćmy do półfinału z Warajewem. Jak przebiegał?

Walka była wyrównana, bo obaj jesteśmy prawostronni i atakowaliśmy się z obu stron, tyle że te ataki nie były skuteczne, brakło punktu, który dałby zdecydowaną przewagę. Wygrałem ten pojedynek decyzją sędziów. Pamiętam ich podniesione chorągiewki, wskazujące mnie.

A jak wyglądał finał?

Finał miałem mniej więcej pół godziny później. Co ciekawe: w telewizji był przesunięty w czasie, na żywo transmitowali go w radiu. Część ludzi wiedziała już, że zwyciężyłem, ale niektórzy nie słuchali radia i byli zdziwieni, kiedy inni jeszcze przed zapowiadanym w telewizji finałem mówili im o moim zwycięstwie – na przykład mój ojciec czy trener, który odstresowywał się gdzieś w lesie i po powrocie dowiedział się od moich kolegów, że wygrałem. Rywalizowałem wtedy z Frankiem Wieneke. Walczyliśmy wcześniej ze sobą i te teoretycznie najważniejsze walki, przede wszystkim tę pierwszą w finale mistrzostw Europy juniorów w 1981 r., wygrałem. Teraz Frank startował jako złoty medalista igrzysk, ja jako „niespodzianka”, jak mówili koledzy z Niemiec – chociaż byłem już medalistą mistrzostw świata. Walka była wyrównana, ale miałem dwie znaczące akcje, no i 13 sekund przed końcem rzuciłem na ippon.

Igrzyska olimpijskie w Seulu: finałowa walka Waldemara Legienia z Niemcem Frankiem Wieneke,
fot. Sven Simon / IMAGO SPORT AND NEWS / EAST NEWS

Jakie to uczucie – stanąć na samym szczycie podium, wiedząc, że jest się pierwszym złotym medalistą olimpijskim w dyscyplinie w swoim kraju?

Na początku byłem zachwycony, że wygrałem, myślałem o rodzinie, najbliższych, kolegach ze szkoły, trenerach. Świadomość, jak duże jest to zwycięstwo, przyszła później, a razem z nią presja medialna. Jak wspomniałem, powiedziałem wcześniej publicznie, że stać mnie na zdobycie złotego medalu, więc cały czas to nade mną wisiało. Udało się, osiągnąłem cel. Człowiek jest wtedy szczęśliwy, ale też zmęczony tym wszystkim, bo z jednej strony trzeba dalej trenować, a z drugiej chodzić na masę różnych oficjalnych spotkań, udzielać wywiadów, wizytować szkoły… To trudny okres, bo chciałoby się odpocząć, zrobić sobie przerwę, ale nie można. Krótko mówiąc: było dużo zmęczenia i dużo zadowolenia.

Waldemar Legień na najwyższym stopniu podium igrzysk olimpijskich w Seulu,
źródło: AP / PAP

Czy wobec tego sukcesu w Seulu miał pan poczucie, że musi obronić medal na igrzyskach w Barcelonie w 1992 r.?

Zacznijmy od tego, że między olimpiadami zmieniłem wagę. W ’89, czyli rok po igrzyskach w Seulu, ostatni raz wystartowałem w wadze do 78 kilogramów. W 1990 r. wszedłem w 86 kilogramów i wygrałem wszystkie najważniejsze turnieje. Stałem się asem tej wagi na poziomie Europy, a częściowo międzynarodowym, bo w tym roku nie było mistrzostw świata. Szedłem jak taran i tłukłem wszystkich, co dawało mi przewagę psychiczną nad resztą zawodników. Czułem się świetnie z tą wagą, ze swoim systemem ataku i z posiadaną techniką, z tym, że walczyłem w dwie strony i potrafiłem wykorzystywać niuanse i błędy przeciwników. Nie miałem też problemów z wagą, nie musiałem jej zbijać w przeciwieństwie do wielu innych zawodników. Na przykład kiedy na mistrzostwach Europy weszliśmy do półfinału razem z kolegą, to ja mogłem iść prosto na kolację, a on wcześniej poszedł pobiegać. Po prostu musiał utrzymać wagę do kolejnego dnia, bo półfinał był właśnie nazajutrz.

Więc tak, przed igrzyskami w Barcelonie ciążyła na mnie presja lidera, ale zawsze mogłem się wytłumaczyć tym, że mistrzem olimpijskim byłem wagę niżej. I chociaż igrzyska już jako takie znałem i nie robiły na mnie wrażenia, poza tym odbywały się w Barcelonie, którą również znałem, jechałem z takim samym nastawieniem, jak do Seulu: po złoto. Bo jeżeli się raz poznało smak zwycięstwa na olimpiadzie, chciałoby się to powtórzyć. No i się udało – jako pierwszy zdobyłem złoto w dwóch różnych kategoriach wagowych. Na ostatnich igrzyskach, 30 lat po moim sukcesie, powtórzył to Czech Lukáš Krpálek.

Jak wtedy wyglądała walka o medal?

Startowałem trzeciego dnia. Przez pierwsze dwa dni wszyscy medaliści poprzednich igrzysk poprzegrywali w drugiej rundzie. Ja dwie pierwsze walki wygrałem bardzo szybko, co nie pozwoliło mi tak naprawdę się rozgrzać i wejść na sto procent w turniej. Trzecią walkę miałem trudną, z Koreańczykiem, i zacząłem od tego, że spadłem na yuko. Ale udało mi się nadrobić straty, wyjść na remis i zrobić przewagę, dzięki czemu wygrałem. Pamiętam, że jak zszedłem, to powiedziałem do trenera kadry narodowej Adama Marka: „Koniec głupot. Przewaga i pilnuję sukcesu”. I tak to się potem odbyło. W walce z Kanadyjczykiem pierwszą akcję wykonałem na początku, zdobyłem punkt i starałem się nie popełnić żadnego błędu, by nie dostać kary za złe ataki czy unikanie ataków. W finale moim przeciwnikiem był Pascal Tayot. Rok wcześniej wygrałem z nim na mistrzostwach świata i wiedziałem, że to świetny zawodnik w parterze. Trenował go Serge Feist, z którym zresztą pracuję dzisiaj we Francji. Musiałem przygotować strategię walki. Pascal należał do zawodników lewostronnych, a moja technika przeciwko nim była bardzo dobra. Ale znałem Feista od wielu lat – zdawałem sobie sprawę z tego, że ten trener jest doskonałym strategiem i znakomicie przygotuje Pascala do walki ze mną. W związku z tym postanowiłem uderzyć w prawo – i to totalnie zaskoczyło przeciwnika! Przez chwilę nic się nie działo, nie było żadnej obrony. Spanikowałem wtedy, a gdybym poszedł do końca, myślę, że walka skończyłaby się przed czasem. Swoim stylem walki rozbiłem go totalnie. Ani razu nie miał możliwości zrobienia czegokolwiek w parterze, poza końcówką, już przy dzwonku. To była walka profesorska, jechałem i zdobywałem punkciki, nie pozwoliłem sobie odebrać tego, co najważniejsze.

Dla kogoś, kto słabo zna i rozumie judo, to fascynujące, jak istotne są w nim strategia, precyzja, inteligencja, spokój. Judo jest w gruncie rzeczy niczym szachy.

Szachy, ale bardzo szybkie. Nie można się pomylić, bo jak pan straci pionka, to potem ciężko to nadrobić. Moje umiejętności strategiczne i techniczne pozwoliły na spokojne przejście z jednej wagi do drugiej, a wielu się to nie udaje. Nie miałem też żadnych problemów mimo tego, że fizycznie byłem dużo słabszy od większości zawodników.

Pański sukces w Barcelonie to w historii polskiego olimpizmu istotny moment także z innego względu: od kolejnych igrzysk zaczęło się mówić o „klątwie chorążego”. Był pan ostatnim chorążym, któremu nie przyniosło to negatywnych konsekwencji.

Nawet trener mi mówił, że bardzo się bali o moją walkę o złoto, ponieważ praktycznie wszyscy chorąży przegrywali. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jakie to obciążające: poza tym, że idziemy z flagą w dniu, kiedy nas widać w telewizji, dzień wcześniej mamy przygotowania, które pochłaniają mnóstwo czasu. Co więcej, jest gorąco i zanim wejdziemy na stadion, to ileś godzin czekamy, później jakiś czas zajmują też zjazd ze stadionu i transport. O ile się nie mylę, w Seulu trwało to prawie sześć godzin. A to duże obciążenie, zwłaszcza jak się dodatkowo zbija wagę.

Są sportowcy, którzy precyzyjnie wybierają moment zakończenia kariery, u szczytu swoich możliwości. Są również tacy, którzy próbują gonić sukces i później są rozgoryczeni, że w kolejnych ważnych zawodach obniżyli poziom. Pan należy do pierwszej grupy: skończył pan karierę sportowca właśnie po Barcelonie, po dwóch złotych medalach olimpijskich.

Po drugich igrzyskach rozmawiałem z przyjacielem Andrzejem Sądejem, który był w tym czasie trenerem kadry kanadyjskiej, i powiedział mi: „Nie daj się nabrać. Jesteś dwukrotnym mistrzem olimpijskim, nie szukaj już złotego medalu, skończ karierę, jeśli możesz”. Miałem wtedy 29 lat, mógłbym ciągnąć do igrzysk w Atlancie w 1996 r., ale nie wiem, czy po narodzinach syna miałbym jeszcze chęci jeździć tyle, ile potrzeba. Nie mogłem też zrobić sobie sześciomiesięcznej przerwy i później wrócić. To osobista decyzja, trudno odejść w wieku prawie 30 lat, bo sport to jakaś część życia, swego rodzaju zawód. Ja akurat przy nim zostałem, ale niektórzy idą do pracy jako inżynierowie, budowlańcy czy pracownicy w urzędach i muszą totalnie zmienić styl życia. To szok, zwłaszcza kiedy człowiek przestaje być traktowany jak gwiazda. Jednak uważam, że dobrze zrobiłem.

Waldemar Legień ze złotym medalem zdobytym na igrzyskach w Barcelonie,
fot. Teodor Walczak / PAP

W tym roku mija 30 lat od pańskiego złotego medalu olimpijskiego w Barcelonie i zakończenia kariery sportowej. Zdecydowaną większość tego okresu przeżył pan we Francji.

Tak, siedzę tam praktycznie od 29 lat. Na igrzyskach w Barcelonie zaproponowano mi przejęcie kadry Polski, co mnie interesowało, ale później ze względu na układy polityczne stwierdzono, że nie mam wystarczającego doświadczenia, zrobiono mnie asystentem i miałem się przez rok uczyć, a wyglądało na to, że i tak nie przejmę kadry. W międzyczasie ten francuski trener, o którym już wspominałem, skontaktował się ze mną i poinformował, że Racing Club de France – czyli klub, w którym dzisiaj pracuję – szuka trenera, no i zapytał, czy nie przyjechałbym do nich na dwutygodniową wizytę. Ponieważ w Polskim Związku Judo nie było jak należy, pojechałem do Paryża właściwie dzień po mistrzostwach świata w Hamiltonie i od razu podpisałem kontrakt.

Odważna decyzja.

Tym bardziej że w ogóle nie mówiłem po francusku. Na początku ten kontrakt był do następnych igrzysk, czyli na jakieś trzy lata, i uznałem to z jednej strony za wakacyjną przygodę, także dla żony i syna, a z drugiej za szansę na zobaczenie, jak sport wygląda w innym kraju. Byliśmy z żoną przekonani, że w ’96 czy ’97 wracamy do Polski. Kiedy skończyły się igrzyska w Atlancie, podczas których Djamel Bouras, czyli mój zawodnik, zdobył złoto, wciąż byłem w Paryżu. Jednak kontrakt dobiegł końca, chciałem się pożegnać – a oni powiedzieli, że nie, że są zadowoleni i chcą, żebym został. To było jak sen. Praca mi się podobała, żona się zaaklimatyzowała, syn już chodził do szkoły – więc zostaliśmy. Później chęć powrotu co jakiś czas się pojawiała, ale w Warszawie z pracą trenera kadry czy dyrektora sportowego różnie bywa, poza tym moi synowie straciliby to, co tu mają. We Francji miałem też propozycje pracy z kadrą, ale je odrzuciłem, bo finansowo nie byłoby lepiej niż w klubie, a pracy więcej. Poza tym oni chcieli kogoś takiego jak ja, lecz pracującego tak jak oni, więc nie mógłbym wdrażać tego, co bym chciał. Praca tutaj jest inna, bardziej dynamiczna. Jest również trudna. Ale mieliśmy w klubie dużo wychowanków na poziomie międzynarodowym, bardzo dużo. Od strony profesjonalnej nie mogę sobie nic zarzucić, wyjazd do Francji wyłącznie mnie wzbogacił.

Bywa pan w Polsce? Czy pańskie sukcesy są dzisiaj pamiętane w kraju?

Trzeba wziąć pod uwagę to, co pan powiedział: minęło 30 lat od ostatniej olimpiady i trochę się zmieniłem. W świecie sportu wszyscy wiedzą, kim jestem, chociaż czasami się zdarza, że ktoś mnie nie pozna. Kilka lat temu byłem nad morzem, w miejscowości turystycznej, w której odbywał się obóz pewnego klubu judo. Stanąłem sobie w pobliżu, w szortach, jakiejś koszulce, okularach, oni byli zajęci swoimi sprawami i w ogóle nie zwrócili uwagi na to, kto na nich patrzy. Żona się zdziwiła, że mnie nie poznali, ale tłumaczę: „Beata, jakbym się przedstawił, to oni by wybuchli i od razu wiedzieli, kim jestem. Nikt się jednak nie spodziewa, że nad morzem podejdzie do niego mistrz olimpijski”. Czasami się zdarza, że ktoś przychodzi po autograf, zwykle starsi ludzie. Młodzi to już inna generacja.

Mają swoich bohaterów.

Tak, mamy dzisiaj nowych bohaterów sportów indywidualnych i zespołowych, którzy osiągają wspaniałe wyniki. Kiedy ja startowałem, na fali były sporty walki, teraz mamy lekką atletykę i inne sporty. Nowe pokolenie to nowe wyzwania.

Pokazowa walka Waldemara Legienia (z lewej) z mistrzem Europy Robertem Krawczykiem.
Bytom, 2007 r., fot. Andrzej Grygiel / PAP

Waldemar Legień
Urodzony 28 sierpnia 1963 r. w Bytomiu, judoka, trener, złoty medalista olimpijski na igrzyskach w Seulu (1988) i Barcelonie (1992). Za swoje osiągnięcia w judo został wpisany do Księgi rekordów Guinnessa. Trzykrotny brązowy medalista mistrzostw świata (Essen 1987, Belgrad 1989, Barcelona 1991). Trzykrotny medalista mistrzostw Europy: złoty medal w 1990 r., srebrny medal w 1985 r., brązowy medal w 1986 r. W latach 1973–1994 reprezentant klubu GKS Czarni Bytom. W zawodach międzynarodowych debiutuje w 1981 r. podczas mistrzostw Europy juniorów w San Marino, na których zdobywa złoty medal. W następnym roku powtórnie staje na podium tych zawodów, z trzecim wynikiem. Ośmiokrotny mistrz Polski, absolwent gdańskiej AWF, odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, złotym i srebrnym Medalem za Wybitne Osiągnięcia Sportowe, a także złotym medalem Europejskiej Unii Judo.