Mając za sobą ponad 20 lat w profesjonalnym sporcie, nie wyobrażam sobie życia w innej dziedzinie

Rozmowa z Mają Włoszczowską, wicemistrzynią olimpijską w kolarstwie górskim z Pekinu (2008) i Rio de Janeiro (2016)

Maja Włoszczowska, fot. Michał Szalast / EAST NEWS

Zacznijmy od ważnego dla pani roku zakończenia kariery sportowej. Co pani czuła, niosąc polską flagę jako współchorąży reprezentacji olimpijskiej na igrzyskach w Tokio w 2021 r.?

Oczywiście wielki zaszczyt i dumę. Zawsze z nutką zazdrości obserwowałam kolegów i koleżanki podczas ceremonii otwarcia, bo nigdy nie brałam w nich udziału, za każdym razem startowaliśmy na końcu igrzysk i przylatywałam później. Ta moja pierwsza ceremonia otwarcia, chociaż z powodów covidowych uboższa, stanowiła ukoronowanie kariery.

Niektórzy mówią, że to były najdziwniejsze nowożytne igrzyska w historii.

Tak, aczkolwiek z perspektywy późniejszej, zimowej olimpiady w Pekinie, na którą pojechałam już jako reprezentantka zawodników w komisji zawodniczej, mogę powiedzieć, że przyzwyczailiśmy się do obostrzeń. Zresztą w Tokio w trakcie samego wyścigu też nie odczułam ich zbyt mocno, ponieważ byliśmy poza aglomeracją i tam restrykcje były nieco mniejsze. Wpuszczono trochę kibiców na naszą trasę, więc nie mieliśmy odczucia, że ścigamy się tylko dla siebie. Publiczność odgrywa ogromną rolę i rywalizacja bez niej, tak jak było na stadionach lekkoatletycznych, to szok dla zawodników. I właśnie pełnych trybun brakowało mi podczas ceremonii otwarcia. Jednak możliwość przewodniczenia polskiej reprezentacji to coś wielkiego i nie wahałam się, kiedy dostałam taką propozycję, mimo że okazała się dla mnie dużym wyzwaniem logistycznym. Później w wyścigu mi nie wyszło, ale nie uważam, żeby to była wina „klątwy chorążego”.

„Klątwa chorążego”
To termin określający twierdzenie, że pełnienie tej funkcji podczas ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich przynosi pecha. Od blisko 30 lat zachodzi bowiem niewytłumaczalna zbieżność między byciem chorążym polskiej reprezentacji a późniejszym niezdobyciem medalu olimpijskiego. O „klątwie chorążego” mówi się w związku z tym, że od 1992 r. i zmagań w Barcelonie, kiedy to chorążym mianowano judokę Waldemara Legienia, który zdobył potem złoty medal, żaden z chorążych reprezentacji Polski nie stanął już na olimpijskim podium. Swój występ na igrzyskach niepowodzeniami kończyli nawet ci, którzy uznawani byli za kandydatów do medalu – choćby Andrzej Wroński, mistrz olimpijski w zapasach w stylu klasycznym z 1996 r. z Atlanty (chorąży w Sydney w 2000 r.) czy tenisistka Agnieszka Radwańska (chorąży w Londynie w 2012 r.; niedługo przed igrzyskami grała w finale turnieju na kortach Wimbledonu, a w zawodach olimpijskich odpadła już w pierwszej rundzie). Pierwszym chorążym w dziejach startów reprezentacji Polski na igrzyskach olimpijskich był w 1924 r. w Chamonix… dziennikarz. Kazimierz Smogorzewski dzierżył biało-czerwoną flagę dlatego, że polscy sportowcy, przybyli do francuskiego kurortu w ośmioosobowym składzie, spóźnili się na ceremonię otwarcia. W rzeczywistości były to pierwsze zimowe igrzyska olimpijskie, chociaż oficjalnie rozegrano je pod nazwą Międzynarodowego Tygodnia Sportów Zimowych, który stanowił swego rodzaju dodatek do igrzysk olimpijskich w Paryżu. Trudno mówić o „klątwie chorążego” w odniesieniu do całej historii występów Polaków na igrzyskach olimpijskich, ale faktem jest, że sportowcy znad Wisły pełniący tę funkcję zdobyli siedem medali na sześciu imprezach. Najlepiej wiodło się Waldemarowi Baszanowskiemu (na zdjęciu powyżej), który prowadził polską reprezentację podczas ceremonii otwarcia na trzech kolejnych igrzyskach: w Tokio (1964 r.), Meksyku (1968 r.) i Monachium (1972 r.). Tylko w tych ostatnich zawodach nie zdobył medalu, we wcześniejszych startach dwukrotnie wywalczył tytuł mistrza olimpijskiego w podnoszeniu ciężarów.

Nie wyszło też pani współchorążemu, Pawłowi Korzeniowskiemu. Ten pięciokrotny olimpijczyk niestety nigdy nie zdobył medalu, a w najlepszych dla siebie igrzyskach zajął najgorsze z punktu widzenia sportowca miejsce: czwarte. Pani z kolei nie wzięła udziału w olimpiadzie w Londynie w 2012 r., która – zważywszy na pani ówczesną formę – mogła przynieść pani złoto. Jak pani to wspomina?

Płakałam w momencie wypadku i kiedy się dowiedziałam, że nie mogę jechać do Londynu, bo trudno nie być w takiej chwili smutnym i złym, jednak nigdy nie rozpaczałam, że utraciłam szansę na złoty medal, ponieważ tak naprawdę nie wiadomo, jak by było. Rzeczywiście, byłam wtedy w życiowej formie – ale na igrzyskach w Rio również, tymczasem pojawiła się Szwedka, która akurat tego dnia okazała się mocniejsza ode mnie. Po prostu przełknęłam to, co się stało, bo taki jest sport. Wypadki są częścią kolarstwa górskiego. Owszem, przykrą – ale nie mamy na to wpływu i trzeba to zaakceptować. Chyba większość sportowców szybko uczy się tego, że choć cały czas pracujemy najlepiej, jak potrafimy, to wzlotów i upadków nie da się uniknąć. Nikt nie jest maszyną. Doprowadzamy nasze organizmy do granic możliwości i u jednych przeciążenie może się objawiać kontuzjami, u innych problemami zdrowotnymi czy wypaleniem zawodowym. Dlatego za swój największy sukces uważam to, że przez 20 lat cały czas byłam w czołówce. W mistrzostwach świata poza pierwszą dziesiątkę wypadłam tylko raz, kiedy w 2019 r. przez pół sezonu nie ścigałam się z powodów zdrowotnych i stałam daleko na starcie, w piątym rzędzie, w związku z czym straciłam tak dużo na pierwszym okrążeniu, że nie dałam rady dogonić czołówki. Poza tym zawsze albo miałam medal, albo byłam blisko niego. Paradoksalnie być może dzięki temu, że nie pojechałam do Londynu, napisałam potem w Rio lepszą historię.

No właśnie: kiedy pani porównuje te dwa srebrne medale, zdobyte w Pekinie w 2008 r. i w Rio de Janeiro w 2016, często pani podkreśla, że ten drugi jest ważniejszy, bo dojrzalszy. Jak to rozumieć?

Początki kariery miałam stosunkowo łatwe, bo owszem, zawsze ciężko pracowałam, byłam systematyczna i w szkole, i na treningach i nic nie przyszło mi ot tak, ale talent na pewno bardzo mi pomógł. Później przejście z juniorek do elity było brutalne, ponadto w tym okresie zdawałam maturę i szłam na studia, w związku z czym miałam mniej czasu na treningi – tyle że trwało to raptem jeden sezon. Nawet kiedy zdobyłam medal w Pekinie, historyczny dla polskiego kolarstwa górskiego i polskiego kolarstwa w ogóle, cały czas uważałam, że obyło się bez wielkich trudności do pokonania. Dopiero potem przyszły kolejne: Londyn, kontuzja, różne perypetie po drodze – i to już były duże przeszkody. Poza tym nieraz rozmawiam z koleżankami i kolegami po fachu i wszyscy zgadzamy się w jednym: pozostać na najwyższym poziomie przez długi czas jest dużo trudniej, niż piąć się stopniowo do góry i być czarnym koniem, który nie ma nic do stracenia, może jedynie zyskać.

Maja Włoszczowska na igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro w 2016 r.,
fot. Pavel Golovkin / AP PHOTO / EAST NEWS

Próbą charakteru okazała się decyzja o rozstaniu z trenerem Andrzejem Piątkiem, która poskutkowała medialną nagonką. Ważną rolę odegrał wtedy w pani życiu trener Marek Galiński, który zginął kilka lat później w wypadku samochodowym. Wielokrotnie pani podkreślała, że te wydarzenia panią hartowały i czegoś wewnętrznie uczyły.

Śmierć Marka nauczyła mnie chyba tylko tego, że ludzie odchodzą, a życie jest brutalne. Dlatego trzeba po pierwsze je szanować i być ostrożnym, po drugie cieszyć się każdym dniem, bo nigdy nie wiemy, co się wydarzy. Rozstanie z trenerem Piątkiem nauczyło mnie z kolei, że jeżeli jesteśmy do czegoś przekonani, to powinniśmy działać zgodnie z własnym sumieniem czy intuicją. To, jak później potoczyła się moja kariera, utwierdziło mnie w przekonaniu, że podjęłam słuszną decyzję. Żałowałam, że nie zrobiłam tego wcześniej, ale najwyraźniej musiałam dojrzeć i nabrać odwagi. Zmiany trenerów są w przypadku wielu sportowców normalne, często nawet o nich nie wiemy, natomiast Andrzej Piątek miał w kolarstwie górskim silną pozycję – nie tylko trenerską, przede wszystkim medialną – dlatego o tej sytuacji zrobiło się głośno. To między innymi dzięki Markowi Galińskiemu przetrwałam tę nie do końca sprawiedliwą nagonkę medialną.

To była bardzo niesprawiedliwa nagonka, trzeba nazwać rzecz po imieniu.

Oczywiście mogłam uczestniczyć w dyskusji, która się rozpętała, i obroniłabym swoje racje, ale kosztowałoby mnie to mnóstwo energii i odbiłoby się na pewno na mojej kondycji sportowej. A właśnie dzięki Markowi i jego podejściu, dzięki temu, że mówił, żebyśmy nic nie czytali, nie zaglądali do internetu, nie włączali telewizji, tylko skupili się na pracy, faktycznie się odcięłam, trenowałam i na mistrzostwach świata zajęłam drugie miejsce. Ba, najpewniej bym wygrała, tyle że przebiłam oponę. Tak naprawdę od tamtej pory stałam się dużo dojrzalszą zawodniczką, częściej stającą na podium na pucharach świata. Dzięki Markowi przetrwałam trudny moment i nauczyłam się kierować energię tam, gdzie przyniesie ona pozytywne efekty, nie marnować jej na to, co nas wypala i niszczy. Cieszę się, że przyjęliśmy taką, nazwijmy to, strategię. Potem trenowałam z Michałem Krawczykiem, wieloletnim współpracownikiem Marka, następnie z moim ojczymem Krzysztofem Zalewskim, i cały czas osiągałam świetne wyniki. To pokazało, że wiem, co robię. Swoją decyzję obroniłam wynikami sportowymi.

Maja Włoszczowska i trener Michał Krawczyk, Gala Olimpijska, Warszawa, 2016 r.,
fot. Andrzej Iwańczuk / REPORTER / EAST NEWS

Charakter, który pani wtedy pokazała, każe mi zapytać o inspirację mamą. Kiedyś powiedziała pani: „Gdy pojawia się problem, mama nie siada, nie płacze, nie rozczula się, tylko natychmiast szuka rozwiązania. Jest silna, dzięki czemu jej problemy znikają dziesięć razy szybciej niż problemy innych”. Czy dzisiaj mogłaby pani to samo powiedzieć o sobie?

Tak, aczkolwiek nadal daleko mi do mojej mamy. Ja na pewno bardziej biorę do siebie różne rzeczy, brakuje mi na przykład odporności na komentarze w internecie, chociaż dobrze wiem, że każdy może stać się obiektem hejtu, choćby nie wiadomo jakim był aniołem. Potrafię dużo od siebie wymagać, szybko wstaję i biorę się do roboty, ale co przy tym ponarzekam, to moje, i osoby wokół mnie muszą to znosić. Tymczasem nigdy nie słyszałam mojej mamy narzekającej. To dla mnie absolutny ewenement, bo chyba każdy z nas potrzebuje czasem dać ujście emocjom, każdy bywa zmęczony i musi sobie pomarudzić. Ona nie. Nie obarcza innych swoimi problemami. Nawet kiedy jest bardzo zapracowana, i tak pomaga wszystkim dookoła. To niesamowita kobieta i jestem przekonana, że gdyby w młodym wieku trafiła do sportu, osiągnęłaby wyżyny. Poza tym mama nie boi się podejmować trudnych decyzji, a ja muszę do nich długo dojrzewać, mieć pełną pewność, że inaczej się nie da. Tak było choćby z rezygnacją ze współpracy z trenerem Piątkiem. Miałam świadomość, że może się to wiązać z różnymi konsekwencjami, łącznie z utratą miejsca w kadrze narodowej, ale nie widziałam innego rozwiązania. Ja analizuję każdą decyzję, nawet drobną, moja mama, zamiast analizować, po prostu ją podejmuje. Jeśli potem się okaże, że decyzja była zła, to mama zabiera się do naprawiania szkód i podejmuje tę właściwą – i robi to wszystko szybciej, niż ja przeprowadzę te swoje analizy. Zatem jeżeli chodzi o ciężką pracę, sumienność, konsekwencję, nieużalanie się nad sobą, wymaganie przede wszystkim od siebie, a dopiero potem od innych, to jak najbardziej mamy wiele wspólnego, jednak w wielu aspektach moja mama wciąż jest dla mnie nieosiągalnym ideałem.

Myślę, że mama może czuć dumę i satysfakcję nie tylko z pani kariery sportowej, lecz także z tego, co następuje po niej. W czasie igrzysk w Tokio została pani wybrana do Komisji Zawodniczej Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. To szczególny rodzaj zaszczytu, również w kontekście historycznym, bo pani obecność w MKOl-u stanowi kontynuację roli, jaką odgrywała w światowym sporcie największa polska olimpijka: Irena Szewińska. Ma pani poczucie, że niesie ten ciężar?

Kandydując do komisji zawodniczej, podchodziłam do tego ideowo, na zasadzie: sama wiele od sportu dostałam, to teraz chcę dać coś od siebie. Wiele się mówi o tym, że sportowcy mają głos, ale muszą go wykorzystać, a często nie mają czasu, żeby się odezwać. Od tego właśnie jest komisja zawodnicza. Jednak przyznam szczerze, że nie do końca wiedziałam, z czym to się je. Dopiero jak już zostałam wybrana, zdałam sobie sprawę, że będąc w komisji zawodniczej, jestem także członkiem MKOl-u, tak jak Irena Szewińska, więc mam realny wpływ. Ale to absolutnie nie jest ciężar, tylko wielki zaszczyt i obowiązek.

Różne bywają losy sportowców, zwłaszcza tych starszych od pani o jedną czy kilka dekad. Są tacy, którzy świetnie sobie w życiu posportowym poradzili, i tacy, którzy bez sportu nie potrafili się odnaleźć. Czy ma pani poczucie, że w ciągu niemal ćwierć wieku kariery zawodniczej przygotowała się do tego, co będzie później?

Z całą pewnością myślałam o tym już w młodym wieku, idąc na studia dzienne na Politechnice Wrocławskiej.

Została pani magistrem inżynierem matematyki finansowej i ubezpieczeniowej. To znaczy, że mogłaby pani być na przykład aktuariuszem w towarzystwie ubezpieczeniowym.

Mogłabym. Jednak w międzyczasie moje priorytety się zmieniły i teraz, mając za sobą ponad 20 lat w profesjonalnym sporcie, nie wyobrażam sobie życia w innej dziedzinie. Karierę zamierzałam skończyć w 2020 r., przez przesunięcie igrzysk skończyłam rok później, i nie robiłam wcześniej żadnych kursów pod kątem konkretnego zajęcia, które miałabym potem podjąć. Tak naprawdę zawsze starałam się łapać różnych rzeczy, dotykałam wielu dziedzin i wiedziałam, że sobie w życiu poradzę, bo mam doświadczenie. Kiedy na przykład dostałam propozycję przeprowadzania wywiadów na żywo na mecie Tour de Pologne, podjęłam rękawicę i to robiłam. Starałam się też być aktywna medialnie. Napisałam dwie książki we współpracy z Julianem Obrockim i Karoliną Oponowicz. Od wielu lat współorganizuję zawody w Jeleniej Górze. Dlatego stwierdziłam, że nie będę sobie nakładać ciśnienia na koniec kariery, myśląc o tym, co będę robić 1 listopada 2021 r. To by wywołało stres, a ostatnie starty były dla mnie istotne. Igrzyska olimpijskie w Tokio niestety mi nie wyszły. Nie potrafię wytłumaczyć dlaczego, bo miałam dobrą formę i chociaż nie byłam murowaną kandydatką do medalu, to miejsce w pierwszej ósemce spokojnie powinnam była zdobyć. Tymczasem się nie udało. Później walczyłam o medal mistrzostw Europy i skończyło się kapciem. Na mistrzostwach świata mały upadek w ostatniej rundzie spowodował, że skończyłam piąta. Na szczęście ostatni start, czyli mistrzostwa świata w maratonie, poszedł mi prawie tak, jak sobie wymarzyłam: zajęłam drugie miejsce, z niewielką stratą do fenomenalnej Austriaczki, która – jestem o tym przekonana – będzie w najbliższych latach rządziła w kolarstwie górskim. A teraz co prawda nie pracuję na etacie, ale mam mnóstwo różnych projektów i paradoksalnie mniej wolnego czasu niż wtedy, gdy profesjonalnie trenowałam. I to mi odpowiada, bo przypomina trochę życie sportowca, ze zgrupowania na zgrupowanie.

MTB Race
Maja Włoszczowska od 2015 r. współorganizuje coroczne, międzynarodowe zawody w kolarstwie górskim – Jelenia Góra Trophy Maja Włoszczowska MTB Race. Wyścigi odbywają się w kilku kategoriach, a w jednym z nich za każdym razem startuje sama dwukrotna srebrna medalistka olimpijska. Trasa wyścigów, położona w jeleniogórskim parku Paulinum, należy do najbardziej malowniczych i widowiskowych, ale też najbardziej wymagających i najtrudniejszych technicznie w Polsce. Oprócz naturalnych utrudnień są na niej również dodatkowe, sztuczne przeszkody w postaci uskoków, progów, a nawet schodów.

Maja Włoszczowska na trasie MTB Race w Jeleniej Górze,
fot. Tomasz Szelestowski / REPORTER / EAST NEWS

Może pani iść ścieżką, którą wytyczyli o kilka lat starsi od pani koledzy i koleżanki: Robert Korzeniowski i młodsi – Tomasz Majewski czy Otylia Jędrzejczak. Wszyscy oni znakomicie odnajdują się w świecie mediów i zbudowali własne marki równolegle do kariery sportowej, pokazując, że bycie sportowcem to coś więcej niż jedynie osiąganie wyników. Pani również doskonale sobie z tym radziła przez te dwie dekady.

Dodałabym do tego grona jeszcze Piotrka Małachowskiego i Justynę Kowalczyk. Myślę, że nasza generacja zrobiła mnóstwo dobrego, łamiąc stereotyp sportowca, który nie potrafi nic poza uprawianiem sportu. Pokazaliśmy, że sportowiec może być także świetnie wyedukowany i można z nim porozmawiać o czymś więcej niż jego dyscyplina. Nawet jeżeli nie kończy studiów, bo też nie w każdej dyscyplinie da się te studia pogodzić z zawodowym uprawianiem sportu. Weźmy na przykład Igę Świątek: kilka lat temu konkurentka zniechęciła ją do pójścia do college’u i poradziła skoncentrowanie się na tenisie. To nie przeszkadza Idze być superinteligentną, oczytaną dziewczyną, na bieżąco z tym, co dzieje się na świecie. Niezwykle mnie cieszy, że należę do grona sportowców, którzy te stereotypy łamali.

Pokazując siebie jako ludzi wielu talentów, polscy sportowcy początku XXI w. nawiązują do sportowców w dwudziestoleciu międzywojennym. Dla przykładu: Halina Konopacka była nie tylko lekkoatletką, lecz także redaktorką, pisała wiersze, mówiła w kilku językach.

Do tego pokazujemy, że mając duże możliwości – ja na przykład szłam na studia z jednym z najlepszych wyników, a Justyna Kowalczyk mogła, zdaje się, iść na prawo – wybieramy sport, bo to piękny sposób na życie. I świadomy wybór, bo nie oznacza, że nigdzie indziej nie dajemy sobie rady. Zawsze jednak zachęcam młodych ludzi, żeby łączyli sport ze zdobywaniem wykształcenia, bo sportowca od końca kariery dzieli tak naprawdę jedna kontuzja, która może się przydarzyć każdego dnia, i warto mieć to z tyłu głowy. A jeżeli nie mają możliwości pogodzić kariery sportowej ze studiami, to warto przynajmniej kształcić się w językach obcych i budować swój brand, bo to się przyda zawsze, w wielu różnych dziedzinach życia.

Maja Włoszczowska i Czesław Lang na targach rowerowych w Warszawie, kwiecień 2022 r.,
fot. Piotr Molęcki / EAST NEWS

Maja Włoszczowska
Urodzona 9 listopada 1983 r. w Warszawie, kolarka górska. Związana z Jelenią Górą, dokąd wraz z rodziną przeprowadziła się jako dziecko. Dwukrotna wicemistrzyni olimpijska (Pekin 2008, Rio de Janeiro 2016) w kolarstwie górskim (wyścig ze startu wspólnego), mistrzyni świata z 2010 r., pięciokrotna srebrna medalistka mistrzostw świata. Mistrzyni Europy z 2009 r., czterokrotna srebrna i jednokrotna brązowa medalistka mistrzostw Europy. Mistrzyni świata z 2003 r. w kolarskim maratonie. Wielokrotna mistrzyni Polski (również w kolarstwie szosowym – dwa złote medale mistrzostw Polski w 2006 r.). Karierę sportową zaczynała w klubie Śnieżka Karpacz. Absolwentka Politechniki Wrocławskiej (kierunek matematyka finansowa i ubezpieczeniowa). Zakończyła karierę w 2021 r. W tym też roku wybrana do Komisji Zawodniczej Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.