Gdy grali hymn, łzy same płynęły po policzkach

Rozmowa z Bogdanem Kramerem

Jeśli ktoś przychodzi na świat w Kiekrzu, tak jak pan, to znaczy, że musi zainteresować się żeglarstwem?

Kiekrz leży tuż nad Jeziorem Kierskim. Kluby żeglarskie powstawały tu jeszcze przed wojną, na przełomie lat 20. i 30. Od dziecka ciągnęło mnie do wody, tak jak dzieciaki w Nowym Targu ciągnie do jazdy na nartach. Początkowo pływałem z kolegami okazyjnie, na czymkolwiek, co pozwalało przemieszczać się po jeziorze.

Z łódek najbardziej interesowały mnie te regatowe. Jak przez mgłę pamiętam, że raz przepłynąłem się taką z ojcem. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. W czwartej, piątej czy szóstej klasie mogłem sam posterować czyjąś łódką, oczywiście przy pomocy starszych.

Zapisał się pan do ludowego zespołu sportowego.

Tak, pod koniec szkoły podstawowej. To były pierwsze przymiarki do ścigania się. W czasie wakacji pływaliśmy na łódkach klasy Słonka. Zamknięciem tego cyklu szkoleniowego były zawody „Pierwszy Krok Żeglarski”, które wygrałem. W następnych też zwyciężyłem, mając 13 czy 14 lat. Do dzisiaj to pamiętam, bo tak wyglądała moja pierwsza styczność z rywalizacją.

Gdy dorośli zobaczyli, że dobrze idzie mi żeglowanie, pozwolono mi pływać na większej łódce. Miałem wtedy ok. 16–17 lat. Wygrałem mistrzostwa okręgu wielkopolskiego w klasie Omega. Dla wszystkich było zaskoczeniem, że zwyciężył taki młody zawodnik.

Ale żeglarstwo jest sportem, w którym wiek nie ma dużego znaczenia, prawda?

Rzeczywiście, nie ma nawet podziału na mistrzostwa juniorów czy seniorów. Każdy może startować. Starsi byli jednak przekonani, że musimy na to zasłużyć. Właściciel tamtej omegi też wolał, żebym startował na jego łódce z dorosłymi. Potem miał satysfakcję, że to jego łódka wygrała.

Na łódkach pływałem do ’75 roku. Wcześniej miałem wyniki na Hornecie, a potem, będąc w kadrze, startowałem w klasie FD. Ale to była skomplikowana klasa – droga, dużo pracy. Takie były opinie i działacze zaczęli wspominać, że być może będzie trzeba z niej zrezygnować. Skoro więc klasa miała się kończyć, to zdecydowałem się poszukać czegoś innego.

Wtedy zainteresował się pan żeglarstwem lodowym?

Obserwowałem bojery, a w klubie znajdowały się proste DN-y. Klasa DN zaczęła w Polsce powstawać dopiero w latach 60. Przyczynił się do tego Wim van Acker, późniejszy sekretarz europejskiego związku klasy DN w Europie. To był zamożny człowiek. Pochodził z Amsterdamu, gdzie miał dużą firmę zajmującą się produkcją różnych elementów z metali nierdzewnych. Jeździł po Europie, startował i przekonywał innych do klasy DN.

Bojery, do których mieliśmy dostęp, były poniemieckie. Gdy był lód, my, młodzi, patrzyliśmy, jak ślizgali się po nim dorośli. Wydało mi się to interesujące, też spróbowałem – i tak od ’71 roku zacząłem bawić się w bojery.


Krótka historia bojerów

Za ojczyznę żeglarstwa lodowego uznawana jest Holandia. To stamtąd pochodzi najstarsze, obrazkowe źródło informacji – miedzioryt przedstawiający ślizg lodowy z ożaglowaniem i płozami z 1605 r. W XVII w. żeglarstwo lodowe było znane również w Szwecji i Rosji, a pod koniec następnego stulecia – w Ameryce Północnej. Początkowo ślizgi wykorzystywano głównie do przewożenia towarów i osób. Ówczesne bojery były ciężkie i dość toporne.

Nad rzeką Hudson powstał prawdopodobnie pierwszy ślizg zaprojektowany z myślą o uprawianiu sportu. W 1881 r. Amerykanie zorganizowali pierwsze mistrzostwa w bojerach. Najstarsze regaty w Europie są datowane na 1882 r. W Polsce żeglarstwo lodowe zaczęło się rozwijać przed II wojną światową. W 1935 r. odbyły się mistrzostwa Polski w Charzykowach. Bojery pojawiały się m.in. w Augustowie, Pucku, a także na Naroczy – wówczas największym polskim jeziorze (obecnie północno-zachodnia Białoruś).

Źródło: W. Kurski, Materiały szkoleniowe – żeglarstwo lodowe, czerwiec 2008


Pracował pan przy budowie łodzi?

Pracowałem w klubie na etacie jako szkutnik. Ktoś wpadł na pomysł, by wysłać nas na przystosowanie zawodowe do stoczni w Chojnicach. Pojechaliśmy we trójkę: Eugeniusz Blaszka, Zenon Blaszka i ja. Pojechaliśmy na szkolenie, zdaliśmy egzamin i każdy z nas wrócił z książeczką mistrza szkutnika. Dzięki temu byliśmy później zaszeregowani w swoich klubach jako pracownicy etatowi – ja w LKS-ie. Dzisiaj zawód szkutnika jest fikcyjny. Nawet jeśli ktoś coś robi przy łódkach, to i tak nie potrzebuje uprawnień.

Ubolewa pan nad tym?

Rozumienie drewna, chęć dłubania w nim – albo to coś jest w człowieku, albo się tego nie ma. Mnie ciągnęło do tej roboty od dziecka. Kochałem zapach drewna. Lubiłem zajmować się łódkami od strony technicznej czy obserwować, jak inni przy nich majstrują. Wychowałem się zresztą na podwórku, w którym był poniemiecki warsztat kołodziejski – fachowiec Jan Otto wytwarzał koła do wozów konnych, zresztą jego synowie w tym samym klubie uprawiali żeglarstwo i też odnosili sukcesy. Nawet dzisiaj mógłbym rozrysować, jak robi się takie koło do wozu.

To wszystko przydało mi się potem, gdy sam budowałem bojery. Swojego pierwszego bojera zrobiłem w ’72 roku i to na nim odnosiłem pierwsze sukcesy. Nie miałem jeszcze doświadczenia w tym sporcie, tak że niektórzy bardzo się dziwili. Duże znaczenie miał fakt, że zrobiłem bojera po swojemu. Oczywiście zgodnie z przepisami, wszystkie wymiary musiały się zgadzać, ale rozwiązania techniczne to już kwestia wyobraźni. I moje bojery były zupełnie inne, ładne i lekkie, one robiły wrażenie nawet za granicą. W 1975 r. na zaproszenie Wima van Ackera pojechałem do Ameryki i zdobyłem trzecie miejsce. To był pierwszy sukces Polaka.

Gdy miałem już tytuł mistrza Europy i mistrza świata, Niemcy chcieli, żebym zrobił im parę bojerów. Wyjeżdżałem, ale nigdy nie byłem dłużej na Zachodzie niż 4 tygodnie. Kupiłem używanego mercedesa, przywiozłem dzieciom lego, dla żony mydełka, zielone jabłuszko, bardzo modne wtedy.

To prawda, że dzięki budowaniu bojerów dla Niemców zdobył pan łódkę na igrzyska?

Rzeczywiście. Doszło do umowy międzyklubowej z klubem z Hanoweru: za 10 bojerów dostałem łódkę klasy Tornado, na której wcześniej Austriacy wygrali mistrzostwa Europy. To była właśnie moja późniejsza łódka olimpijska. Wcześniej dwa sezony startowałem na łódkach pożyczonych od kolegów, którzy byli powiązani właśnie z bojerami.

Na olimpiadzie startował pan razem z Jarogniewem Krügerem.

Byliśmy przyjaciółmi. Jarek to zdolny żeglarz i sympatyczny chłopak. Miał do mnie zaufanie ze względu na moją wiedzę techniczną, nawet mówił na mnie „Majster”.

Łódka była załatwiona, za bojery kupiłem mercedesa, którym mogłem pojechać na olimpiadę. Z Polskiego Związku Żeglarskiego nie dostałem niczego, więc byłem niezależny na całej linii, nie musiałem nikogo o nic prosić ani za nic dziękować. Zajęliśmy 9. miejsce.

Co pan najchętniej wspomina ze swojej kariery?

Często pytają mnie o to młodzi ludzie. Mówię wtedy: „Dzieci, najbardziej pamięta się wygrane w dużych zawodach, a szczególnie jeśli działo się to w okresie trudnym gospodarczo i politycznie dla kraju. Przeżyłem to cztery razy. W Polsce obowiązywał stan wojenny, gdy ja stawałem na najwyższym stopniu podium i grano hymn Polski. Łzy same płynęły po policzkach, bo człowiek, chcąc nie chcąc, się wzrusza. A Polonia cieszy się wraz ze mną i zdejmuje czapki”.

Wygrałem też mistrzostwa świata w Krynicy Morskiej. Mój przyjaciel, dyrektor górniczego ośrodka, był bardzo antysowiecki i gdy zwyciężyłem, wjechał żukiem na lód! Był też duży kocioł z herbatą, co najmniej 50 litrów. Ale ile litrów alkoholu było w tej herbacie, to nie wiem, na pewno sporo. I dla wszystkich gratis. Wszystko to dlatego, że Kramerciu wygrał z Ruskimi! Siedmiu Rosjan było w pierwszej dziesiątce i dla mojego przyjaciela zwycięstwo nad nimi to było coś nieprawdopodobnego.

Mówię dzieciakom: „Kochajcie żeglarstwo. Za emocje, jakie wam da, gdy będziecie wygrywać duże zawody, gdy hymn wam zagrają. Ludzie będą się cieszyć, będziecie reprezentantami swojego kochanego kraju”. Ale pasja do sportu musi wypływać z serca człowieka. To musi być instynkt, jak miłość matki do dziecka. Nie ma nic wspólnego z medialnością, pieniędzmi. Satysfakcja jest ważniejsza.

W klubach żeglarskich na całym świecie, jak nie ma tego, co łączy ludzi, to żeglarstwo się sypie. Dwa najważniejsze miejsca w klubie to świetlica – ale taka prawdziwa, z wystrojem żeglarskim – i warsztat. Nam życie upływało na pracy przy sprzęcie i spędzaniu razem wolnego czasu, kiedy dyskutowaliśmy, dzieliliśmy się wrażeniami. Jedni się chwalili, a drudzy słuchali, żeby wyciągnąć wnioski z doświadczeń kolegów. Dzisiaj ludzie przebierają się w granatowe marynarki, jasne spodnie i myślą, że zrobią wrażenie. Uważają, że strój uczyni ich sportowcami.

Dzisiaj też nikt sam sprzętu nie robi jak pan kiedyś, prawda?

Nie, dzisiaj gotowy sprzęt kupują rodzice. Prześcigają się w tym, by kupić łódkę lepszą, droższą. Tylko czy dzięki temu dziecko będzie lepiej pływało? Dla mnie to jest śmieszne. Jak żeglarstwo polubi się w dzieciństwie, to uprawia się je do końca – czyli do czasu, kiedy człowiek jest już stary i trudno mu wejść z molo na łódkę.

Trzeba umieć wyłowić z tłumu dzieciaków tego najzdolniejszego i mu pomóc, żeby osiągnął wyniki. Od nas z Poznania Weronika Ginkiewicz wystąpiła na olimpiadzie w ’96 roku, startowała w klasie Europa. Od tego czasu nikt już na olimpiadzie nie był. A minęło 20 lat!

Martwi to pana?

Trochę tak. Żeglarstwo jest szlachetne, piękne. Rywalizacja żeglarska buduje i uczy, a dbałość o sprzęt sprawia, że również w domu umie się naprawić to i owo. W żeglarstwie trzeba być trochę mechanikiem i mieć wyobraźnię. Łódka ma duszę, trzeba o nią dbać. Ja mam doświadczenia z ludźmi o różnym statusie społecznym i z różnych profesji. Wszyscy byliśmy kolegami dzięki dyscyplinie, która nas łączyła. Nie było ważne, kto jest kim na co dzień: inżynierem, dyrektorem czy wiceprezydentem miasta. Byliśmy wszyscy żeglarzami.

Czy dzisiaj sport jest w pana życiu ważny? Czy wychodzi pan jeszcze na lód, bierze udział w regatach?

Jeśli jest lód i są odpowiednie warunki, to tak. Bo żeglarstwo uprawia się wtedy, kiedy panują najlepsze warunki. Jak ktoś na żeglarstwo nie ma czasu, to nie powinien zaczynać. Gdy słyszę: „Zrobimy regaty w sobotę”, to pytam: „A czemu nie w środę?”. „W środę wszyscy mają obowiązki”. Ale jak ktoś chce pływać wyczynowo, to musi się nastawić, że niejednokrotnie będzie trzeba poświęcić sprawy zawodowe czy rodzinne. Sztukę żeglarstwa należy opanować przy optymalnych, jak najlepszych warunkach, a przy sprzęcie robić dzień i noc.

Wydaje się, że żeglarstwo lodowe to ciężka, nieprzyjemna dyscyplina: mróz, odłamki lodu wpadające w twarz przy dużej prędkości…

Ale to trwa chwilę. Paradoksalnie najzimniej mi było na łódce Tornado, w dodatku na regatach organizowanych w połowie kwietnia! Jak mistral zawieje, a Tornado nie ma kokpitu, to przez siatkę wieje od dołu. Zmarzłem bardziej niż podczas złej pogody w bojerze. Poza tym łódką płynie się np. 4 godziny, a na bojerze to rach-ciach, 15 czy 20 minut.

Prędkość jest tym, co przyciąga do bojerów?

Tak. Współczesne bojery są bardzo szybkie.

Któregoś razu testowaliśmy płaskie żagle do szybkiej jazdy. Koledzy z Niemiec mieli laserowy miernik prędkości, taki jak policja, więc poprosiliśmy ich, by zrobili pomiary. Później w hotelu puścili nam to, co nakręcili. Oglądamy, a jeden komentuje, odczytując prędkości po niemiecku: „160, 163!”. Silnie wtedy wiało, regat nie puszcza się przy takim wietrze. Do tego jeszcze padał deszcz, a na mokrym lodzie to hamulców nie ma żadnych. Więc myślę, że do 160 km/h można się rozpędzić. Ale w regatach standardowe prędkości to 100–110 km/h.


Coraz szybsze ślizgi po lodzie

„Gdyby dawni mistrzowie wsiedli dziś do ślizgów, to prawie nie umieliby jeździć” – stwierdził Bogdan Kramer w wywiadzie dla magazynu „Żagle”. „Miękki maszt sprawia, że teraz większa część siły, która napiera na żagiel, zamieniana jest na prędkość. Latamy szybciej, byle podmuch już nie odrywa bojera od lodu. Kiedyś, gdy ktoś leciał 90 km na godzinę, to był rekordzistą. Dziś taka prędkość nie robi już wielkiego wrażenia”.

Bogdan Kramer podkreśla, że duże prędkości osiągane przez bojerowców wymagają szczególnej ostrożności. „Jeśli pędzisz ponad stówę, niemal leżąc na lodzie, i mijasz rywala, który jedzie niewiele wolniej w przeciwnym kierunku, to naprawdę trzeba mieć oczy dookoła głowy. A później jakiś laik zapyta cię na brzegu: »Co wy tacy zmęczeni, skoro tylko sobie leżycie w tych bojerach?«”.

Źródło: zagle.se.pl


Czy dzisiaj dba pan o swoją kondycję?

Wystrzegam się przede wszystkim palenia. Zacząłem dbać o siebie, odkąd trafiłem nagle do szpitala z powodu problemów z krążeniem. Mija właśnie 7 lat, od kiedy rzuciłem papierosy. Rankami czuję się teraz zupełnie inaczej. Od czasu do czasu mogę przynajmniej do Kiekrza jechać bezstresowo, bo nie paląc, oszczędzam ze 450 zł miesięcznie na paliwo! Poza tym dziś wkurza mnie, jak siedzi obok mnie ktoś palący. Zapach papierosów czuć na ciuchach czy we włosach. Sam się dziwię, że kiedyś to było normalne, a dzisiaj tak mi przeszkadza.

Pływa pan już tylko rekreacyjnie?

Na imprezy raczej nie jeżdżę. Nie dlatego, że jestem za stary. To wszystko po prostu kosztuje. Jeśli na 4–5 dni pojadę na Mazury, to nie wiem, czy starczy mi na to moja emerytura. Nikt mi tego przecież nie sfinansuje. Ale że lód mam blisko w Kiekrzu, to ślizgam się, gdy są odpowiednie warunki.

Swoje już wyjeździłem i mam co wspominać. A to jest ważne. Jak człowiek spojrzy w przeszłość, musi mieć co wspominać, nawet te gorsze chwile. Jest się z czego śmiać, cieszyć, a czasem i łezka się w oku zakręci, bo bywają wspomnienia kłopotliwe, bolesne, nieraz wstydliwe. Pamiętać trzeba o wszystkim. Kiedyś powiedziałem komuś, że moje życie jest jak książka. Jak przeglądasz, to się wzruszasz, płaczesz, czasem wstydzisz – ale jest co czytać. Wolę ją od innych książek – może i oprawionych w skórę, ale z pustymi stronami.


Bogdan Kramer – bojerowiec, żeglarz, szkutnik. Reprezentował Harcerski Klub Żeglarski, LKS Kiekrz i JKW Poznań w klasach: Słonka, Omega, Hornet, FD, Finn, 470, Tornado, DN. Mistrz świata (1978) i trzykrotny mistrz Europy (1980, 1981, 1984) w bojerach. Dwukrotny mistrz Polski w klasie Tornado. Mistrzostwo kraju w żeglarstwie lodowym zdobył sześciokrotnie. Olimpijczyk z Moskwy (9. miejsce w klasie Tornado wspólnie z Jarogniewem Krügerem).