Jestem osobą, która jak usłyszy, że się nie da, odpowiada: to ja ci pokażę, że się da

Rozmowa z Katarzyną Bachledą-Curuś, łyżwiarką szybką, srebrną (Soczi 2014) i brązową (Vancouver 2010) medalistką olimpijską

Katarzyna Bachleda-Curuś, fot. Jan Kucharzyk / EAST NEWS

Pani ojciec sytuuje początki pani sportowej kariery w bardzo wczesnym dzieciństwie, mówiąc, że przejawiała pani skłonność do szukania doznań na granicy ryzyka. Co ma na myśli?

Może to, że do trzeciego roku życia byłam pięć razy szyta! (śmiech) Jako niespokojny duch musiałam gdzieś spożytkować energię i chyba dzięki temu znalazłam się w sporcie. Lubiłam jeździć szybko na nartach, zjeżdżać na sankach głową w dół, na łyżwach też zawsze musiało być żywo. Kto wie, może skończyłabym w innej dyscyplinie, gdybyśmy w latach 80. mieli taki dostęp do sportów ekstremalnych jak teraz? Zresztą do tej pory powtarzam, że nie siądę na motor, bo wiem, że za bardzo by mi się spodobało i jeździłabym szybko.

Pani ojciec w jednym z wywiadów wspominał także: „Kiedyś wymyśliła, że przejedziemy przez zakrzaczony teren. Ona na małych nartkach tylko myk, myk, śmignęła między krzakami, a ja na dłuższych na tych krzakach się zatrzymałem”. Często wystawiała pani rodziców na takie próby?

Non stop. Nie byłam pokornym dzieckiem. Teraz, kiedy sama jestem matką, doceniam ich cierpliwość. Miałam naprawdę fajne dzieciństwo, wakacje spędzaliśmy u mojej świętej pamięci babci na podlaskiej wsi i mieliśmy tam duże pole do popisu, mogliśmy realizować szalone dziecięce pomysły. Teraz już chyba dzieci nie mają takich możliwości, sprawujemy nad nimi większą kontrolę.

Kiedy po raz pierwszy założyła pani łyżwy?

Do łyżwiarstwa trafiłam przez lekcje WF-u. Szkoła Podstawowa nr 4 w Sanoku miała malutką salę gimnastyczną, stworzoną z dwóch sal lekcyjnych. Nasza wuefistka, pani Sarama, dbała o to, żebyśmy nie siedzieli na korytarzach ani nie tłoczyli się na tej małej salce, dlatego zabierała nas na lodowisko miejskie, które znajdowało się po drugiej stronie ulicy. Potem były różne konkursy międzyszkolne i ogólnopolski program nazywany Błękitną Sztafetą – Złotym Krążkiem. Podobało mi się to. Szczególnie treningi – bo ludzie nie wiedzą, że trening łyżwiarstwa szybkiego jest bardzo, bardzo urozmaicony. To nie tak, że my się wyłącznie kręcimy w kółko na łyżwach. Wprost przeciwnie: jeździmy na rowerze, mamy dużo lekkiej atletyki, siłowni, rolek. Ta wielorakość form treningowych daje poczucie spełnienia i zaspokaja dziecięce zapotrzebowanie na różne aktywności.

Katarzyna Bachleda-Curuś (wtedy Wójcicka) na lodowisku w Sanoku,
fot. Tomasz Markowski / NEWSPIX.PL (reprodukcja z archiwum prywatnego Jana Wójcickiego)

Czy taki wczesny debiut – bo na pierwsze zawody pojechała pani do Holandii jako jedenastolatka – sprawił, że wcześniej pani dojrzała?

Zdecydowanie tak. W latach 80., kiedy chodziłam do szkoły podstawowej, nikt nie myślał o tym, żeby od pierwszej klasy uczyć dziecko jakiegokolwiek języka, a już na pewno nie angielskiego. Kiedy pojechaliśmy do Holandii, zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę. Zamieszkaliśmy wtedy w domach rodzin, których dzieci brały udział w tych samych zawodach. Zanim trener mnie tam zostawił, powiedział tylko: „«Hi» to «cześć». Widzimy się jutro o 9.00 na treningu, teraz radź sobie sama”. To było zderzenie z prawdziwym życiem: w wieku 11 lat człowiek dowiaduje się, że skarpetki same się nie piorą, że jak nie zje, to będzie głodny. Sport uczy samodzielności, ogarnięcia się, daje niesamowitą dozę pewności siebie. Teraz gdzieś to gubimy i myślę, że robimy swoim dzieciom krzywdę, upośledzając je życiowo.

A z drugiej strony dzieciństwo to czas beztroski. Kiedy obserwowała pani wówczas swoje koleżanki i swoich kolegów, którzy nie mieli harmonogramu ani zobowiązań, nie myślała sobie pani, że ich życie jest przyjemniejsze?

Na pewno było inne. Część puszczano samopas, bo wiadomo: rodzice pracują, i to też wyrabiało zaradność życiową. Tyle że ta sportowa zaradność to jednak coś innego niż zaradność życiowa z nudy, bo z nudy przychodzą do głowy różne rzeczy. Ja na przykład nie miałam czasu na używki, a dziecko, które się nudzi, chętniej będzie eksperymentować. Teraz jest inaczej: żyjemy w dobie internetu, 10-latkom rosną garby od telefonów, a my nie zwracamy na to uwagi, bo dzieci są grzeczne, nie łażą po mieście, nie snują się po parkach. Ale siedząc w domu, siedzą tak naprawdę w świecie internetu, co chyba niesie jeszcze większe niebezpieczeństwo. Tymczasem dzieci, które uprawiają sport, potrafią lepiej zarządzać swoim czasem. Widzę to po sobie: nigdy nie spędzałam godzin nad książkami, bo po prostu nie miałam na to czasu ani siły. Musiałam się uczyć szybko i efektywnie.

Czyli można powiedzieć, że sport nauczył panią życiowej optymalizacji?

Tak. Miałam swój rytm dzienny: szkoła, obiad, trening, lekcje, kolacja, do tego normalne domowe obowiązki, opieka nad młodszym rodzeństwem. I to wszystko było zoptymalizowane. Kiedy dzisiaj słyszę, że 12-latek uczy się do pierwszej w nocy, chociaż nie ma zajęć dodatkowych, to zastanawiam się, czy po prostu nie umie się uczyć, czy robi zupełnie co innego. To zarządzanie czasem, którego sama się nauczyłam w tym wieku, sprawia, że do dzisiaj jestem dobrym organizatorem czasu własnego. Innych również.

Okres, w którym pani dorastała, czyli lata 90., to czas intensywnych przemian. Polska zaczęła się westernizować, pojawiły się pierwsze telefony komórkowe, sam do dziś pamiętam charakterystyczny dźwięk nokii… Czy coś z tamtego klimatu szczególnie mocno utkwiło pani w pamięci?

Do dzisiaj przejeżdżając przez granicę Słowacja–Austria, wspominam, jak długo tam koczowaliśmy, żeby wyjechać z bloku wschodniego. To fantastyczne, że teraz po prostu wsiadamy w auto i droga zajmuje nam 7 godzin, a nie 17! Cała Europa i cała Polska zmieniały się w tym czasie na naszych oczach. Na przykład z tego pierwszego wyjazdu do Holandii zapamiętałam pomidory w lutym.

Jako symbol pewnego luksusu?

Kobieta, u której wtedy mieszkałam – i z którą zresztą mam kontakt do dzisiaj – musiała zabierać mnie ze sobą na zakupy, bo nie zostawiłaby przecież 11-letniego dziecka samego w domu. Kiedy wchodziłam z nią do supermarketu, widziałam to, czego moi rówieśnicy jeszcze przez dobrych kilka lat nie mogli oglądać. Później wracałam do szarej Polski, opowiadałam o tym rodzicom, którzy wyjeżdżali wcześniej na Zachód, i widziałam w ich oczach zachwyt, że ja też już poznałam ten świat. Te doświadczenia wykształciły we mnie tolerancję wobec drugiego człowieka, życia, systemów politycznych. W tym sensie sport też mi mnóstwo dał.

Z drugiej strony lata 90. to czas, kiedy państwo porzuca mecenat nad sportem, zwłaszcza nad niszowymi dyscyplinami. Należy pani do pierwszego pokolenia sportowców, którzy od początku do końca musieli o wszystko walczyć.

Rzeczywiście, przyszło mi trenować w najcięższych czasach, jeżeli chodzi o sport niszowy. Na początku należałam do klubu Górnik Sanok, należącego do Nafty Gaz, czyli bardzo zamożnej instytucji, i to były dobre czasy, żeby zacząć. Swój pierwszy rower i pierwsze łyżwy dostałam jeszcze z klubu. Sport wciągnął mnie wtedy na tyle, że już wiedziałam, że chcę robić to dalej. Ale potem skończył się mecenat wielkich korporacji państwowych, skończył się mit sportowca herosa i musieliśmy dbać o wszystko sami. A u schyłku mojej kariery pojawiły się sponsoring prywatny, media społecznościowe i komercyjne zarabianie na sporcie. Musiałam się umiejscowić gdzieś pośrodku.

Między dwiema dobrymi falami: państwową i tą, która wyniknęła ze zmian przyniesionych przez ostatnią dekadę.

Tak. W latach 90. i w pierwszej dekadzie XXI w. sportom innym niż drużynowe, a nieco później skoki narciarskie, było bardzo trudno o sponsora. Ciężkie to były czasy, bo nawet w powrót do łyżwiarstwa po ciążach ładowałam prywatne środki. Co zarabiałam na sporcie, to wydawałam na to, żeby móc go uprawiać. Koło się zamykało. Czy mam o to żal do świata? Na pewno nie. Sport nie rozpieścił mnie pod względem finansowym, wszystko to, co mam, osiągnęłam dzięki swojej ciężkiej pracy i jestem za to wdzięczna losowi. Jednak trzeba się cieszyć, że czasy się zmieniły i młodzi zawodnicy mogą czerpać ze sportu przyjemność, jednocześnie na tym zarabiając. Aczkolwiek z drugiej strony nie powinni go też traktować jako maszynki do zarabiania pieniędzy, bo zatracą gdzieś ideę i cel, czyli coraz lepsze wyniki.

Zanim przejdziemy do wspomnień z czasów kariery sportowej, porozmawiajmy o kilku silnych kobietach, które musiały być dla pani pewnym punktem odniesienia. Czy miała pani okazję poznać nestorki swojej dyscypliny: Elwirę Seroczyńską i Helenę Pilejczyk?

Panią Elwirę znałam chyba najsłabiej ze wszystkich kobiet, które były przede mną w łyżwiarstwie szybkim w Polsce, bo zmarła, kiedy miałam 24 lata. Natomiast pani Helena Pilejczyk, obecnie po dziewięćdziesiątce, to niesamowity człowiek, czysta energia – tacy ludzie się już chyba nie rodzą. Miałam przyjemność spotkać ją ostatnio na stuleciu Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego. Zobaczyła mnie i mówi: „Słuchaj, Kasia, wyobraź sobie, prawo jazdy mi zabrali, powiedzieli, że jestem za stara”. Kojarzę ją właśnie z takimi historiami. Obie te kobiety są częścią historii polskiego łyżwiarstwa i częścią pokolenia herosów sportowych.

Nestorki łyżwiarstwa szybkiego
Polskie panczenistki Elwira Seroczyńska (z prawej) i Helena Pilejczyk były wychowankami trenera Kazimierza Kalbarczyka, współtwórcy elbląskiego zagłębia łyżwiarskiego. Obie w latach 50. i 60. zaciekle ze sobą rywalizowały, ale też potrafiły stworzyć ciepłą, przyjacielską relację, która przetrwała przez kilkadziesiąt lat. 21 lutego 1960 r. na zimowych igrzyskach olimpijskich w Squaw Valley dokonały największego po dziś dzień wyczynu w historii tej dyscypliny sportu w Polsce. Seroczyńska w rywalizacji na 1500 m z czasem 2:25:07 prowadziła aż do pojedynku ostatniej pary, w którym zmierzyły się ze sobą Pilejczyk i Lidia Skoblikowa. Ostatecznie reprezentantka ZSRS wyprzedziła Seroczyńską, a Pilejczyk uplasowała się na 3. pozycji. Elwira Seroczyńska wielką szansę na złoty medal olimpijski miała w wyścigu na 1000 m. Biegła we wspaniałym tempie, a trener Kalbarczyk krzyczał do niej, że zmierza po złoto. Niestety, mocno świecące słońce nieco roztopiło taflę toru, a Polka na wejściu w ostatni wiraż zahaczyła o odłamek lodu i zaliczyła upadek, który zniweczył jej marzenia o triumfie.

A także silnymi osobowościami, bo i Elwira Seroczyńska, i Helena Pilejczyk żyły w czasach, kiedy kobietom musiało być pod wieloma względami jeszcze trudniej.

Na pewno przecierały kobietom szlaki w czasach, kiedy w sporcie patrzyło się na nie ze zdziwieniem. One po prostu zadawały kłam narzuconej odgórnie roli kobiety. Stawały w tych strojach, wtedy jeszcze łyżwiarskich, na torach polskich i światowych i dzielnie walczyły nie tylko o zwycięstwo, lecz także o równouprawnienie i wolność, które mamy teraz.

Pewnie dzięki temu następnemu pokoleniu było już łatwiej. Zmarła w kwietniu 2022 r. Erwina Ryś-Ferens to kolejna ważna postać pani dyscypliny. Startowała w igrzyskach cztery razy i zawsze kończyła w pierwszej dziesiątce, raz nawet na piątym miejscu, a więc blisko podium – ale nigdy na nim nie stanęła.

Myślę, że akurat najpoważniejsze sukcesy Erwina – z której odejściem tak trudno się pogodzić – odnosiła pomiędzy igrzyskami. To chyba największa bolączka sportu wyczynowego. Przykładem może też być Piotr Michalski, którego na tegorocznych igrzyskach olimpijskich od medalu dzieliło zaledwie osiem setnych sekundy. My, sportowcy, nigdy nie wiemy, czy za cztery lata będziemy równie blisko, czy dużo, dużo dalej. Ale Erwina Ryś-Ferens wywarła na mnie największy wpływ spośród Polaków. Poznałam ją jako małe dziecko na klubowym zgrupowaniu w Czarnej, w Bieszczadach. Mogliśmy wtedy korzystać z ośrodka Nafty Gazu i ona przyjechała tam z trenerem. Patrzyliśmy z podziwem na jej trening na rolkach łyżwiarskich, które były wtedy nowością. Pamiętam to, bo wywarło na mnie wrażenie. Potem bardzo, bardzo długo byłam do niej porównywana, w pewnym momencie zaczęło mnie to nawet irytować. Jednak na to, żebyśmy mogły spotkać się na torze, była między nami zbyt duża różnica wieku.

Setne sekundy od medalu
Piotra Michalskiego można uznać za jednego z największych pechowców zimowych igrzysk olimpijskich w Pekinie w 2022 r. Panczeniście w biegach na 500 i 1000 m do medalu zabrakło odpowiednio 0,03 i 0,08 sek. Polak uplasował się na pozycjach 5. i 4. Niewykluczone, że Michalski stanąłby na olimpijskim podium, gdyby nie zachowanie Kaia Verbija. Holender, startujący na 1000 m w parze z Kanadyjczykiem Laurentem Dubreuilem, zrezygnował z jazdy w trakcie biegu, czym niewątpliwie ułatwił uzyskanie lepszego czasu przeciwnikowi. Verbij tłumaczył później, że brakowało mu odpowiedniej prędkości, by móc przejechać przed rywalem podczas zmiany torów jazdy. Ostatecznie Dubreuil zepchnął Polaka na 4. miejsce.

Dwadzieścia pięć lat.

Właśnie. Nigdy nie spotkałyśmy się na torze, a ja całą swoją karierę łyżwiarską, już jako doskonała juniorka, słyszałam: Erwina to, Erwina tamto… W końcu jako 18-latka pobiłam jej brodaty, jak go nazywaliśmy, rekord Polski. Przeskoczyłam wtedy Erwinę nie tylko wynikiem, ale też gdzieś w sobie, bo wreszcie mogłam przestać być do niej porównywana i zacząć pisać własną historię.

Nieprzypadkowo wspomniałem o tym, że Erwina Ryś-Ferenc, znakomita zawodniczka, nie zdobyła medalu olimpijskiego. Pani na swój pierwszy też musiała chwilę poczekać.

Tak. Ale razem z trenerem Niedźwiedzkim robiliśmy wszystko, co byliśmy w stanie przy ówczesnych możliwościach. Trenowaliśmy na światowym poziomie i niczego nam nie brakowało. Jeśli nie mogliśmy czegoś uzyskać od Związku, działaliśmy prywatnie. Czy można było trenować więcej, inaczej? To już chyba nie ma znaczenia. Medal olimpijski, który zdobyłyśmy drużynowo na igrzyskach w Vancouver w 2010 r., i następny w Soczi, były rezultatem tego, jak dobra wtedy byłam i ile potrafiłam zrobić dla drużyny. Myślę, że przyszły w odpowiednim czasie.

Na swoich pierwszych zawodach w 2002 r. sklasyfikowała się pani powyżej 25. miejsca, w 2006 r. poszło nieco lepiej. Czy miała pani poczucie, że to kolejne kroki, które do czegoś doprowadzą? Często – na szczęście nie w pani przypadku – nieudany start w igrzyskach potrafi przesądzić o tym, że sportowiec już nigdy niczego nie osiągnie, bo nie wytrzymuje presji.

Po to sportowcy trenują, poświęcają swoje życie i zdrowie i jadą na igrzyska, żeby ziścić ten olimpijski sen, czyli zdobyć medal. Ja akurat jestem osobą, która jak usłyszy, że się nie da, odpowiada: to ja ci pokażę, że się da. Tyle że łyżwiarstwo to bardzo wymierny sport. Jeżeli się w nim nie osiągnie pewnego poziomu, nie da się nagle pojechać wyniku dającego medal olimpijski.

Katarzyna Bachleda-Curuś podczas igrzysk olimpijskich w Turynie w 2006 r.,
fot. Piotr Bławicki / EAST NEWS

Czyli, przy całym szacunku dla skoków narciarskich, nie ma tu miejsca na skok Fortuny?

Nie, nie ma takiej opcji, żeby zawodniczka, która jeździ 3 kilometry w, powiedzmy, 4 minuty 20 sekund, nagle pojechała poniżej 4 minut. To po prostu niemożliwe. Każdy mniej więcej wie, w którym momencie swojej kariery się znajduje i które miejsce może zdobyć, plus minus 2–3 pozycje, bo można mieć lepszy dzień i zrobić swój rekord życiowy. Jadąc na igrzyska po całym sezonie, wie się, co można osiągnąć: czy to będzie pierwsza dziesiątka, czy pierwsza piątka. Jednak będąc w pierwszej piątce, można być równie dobrze pierwszym, jak piątym. Moimi najlepszymi igrzyskami, jeżeli chodzi o dyspozycję fizyczną i formę sportową, były te w Soczi w 2014 r. Osiągnęłam tam top swoich możliwości, byłam najbliżej medali indywidualnych: zajęłam szóste miejsce na dystansie 1500 metrów indywidualnie i szóste czy siódme na 3000 metrów, chociaż ten wyścig zakończył się dyskwalifikacją.

Polskie panczenistki na podium po finałowym wyścigu drużynowym podczas igrzysk olimpijskich w Soczi 2014. Nasze reprezentantki przegrały z Holenderkami i zdobyły srebrny medal. Od lewej: Katarzyna Bachleda–Curuś, Natalia Czerwonka, Katarzyna Woźniak i Luiza Złotkowska,
fot. Grzegorz Momot / AGENCJA FORUM

A miała pani wtedy 34 lata, niemało jak na zawodowego sportowca.

To prawda. Ale lata 2006–2014 były bardzo dobre, jeżeli chodzi o moją sportową karierę, zaczynając od ósmego miejsca na igrzyskach w Turynie w 2006 r. Na każdej olimpiadzie pokazałam, kim jestem i co robię. Myślę, że dla wszystkich sportowców igrzyska są czymś magicznym. Dla jednych to taki lot w kosmos, że są w stanie pojechać swoje życiowe wyniki, a obok nich są absolutni mistrzowie w swoich dziedzinach, którzy właśnie na igrzyskach nie potrafią tego pokazać.

W Turynie wydarzyło się też coś, w co trudno uwierzyć: Holendrzy zaproponowali pani znaczącą kwotę, 50 tysięcy euro, za to, żeby zrezygnowała pani ze startu i tym samym otworzyła drogę do medalu ich reprezentantce.

Ta sprawa miała swój finał w sądzie w Holandii, zostały wyciągnięte konsekwencje i wobec trenerki, i wobec zawodniczki. System kwalifikacji na tych igrzyskach był taki, że do wyścigu na 5 kilometrów brało się pierwsze 12 zawodniczek z 3 kilometrów. Holendrzy chyba w ogóle nie dopuszczali do siebie myśli, że Gretha Smit może nie zmieścić się w tej dwunastce, a tak się akurat zdarzyło. Były dwie zawodniczki, które nie miały żadnych rezerw: ja, jako jedyna z kraju, i Austriaczka, też jako jedyna, tyle że ona była najlepsza na 5 kilometrów, więc było nie do pomyślenia, że się wycofa. A mnie ten dystans zawsze wychodził najsłabiej i po tym, jak się zakwalifikowałam, mój trener podjął decyzję, że nie będę startować. Gdyby holenderska trenerka do mnie przyszła i zapytała, jakie są moje plany wobec tego wyścigu, usłyszałaby, że nie wezmę w nim udziału.

I nie byłoby afery.

Nie byłoby. Natomiast ona powiedziała wprost: „Jeżeli nie wystartujesz, zarobisz duże pieniądze”. Pomyślałam wtedy: „O cholera, muszę jechać 5 kilometrów”. Wiedziałam, że nawet jeżeli zrezygnuję, tak jak zaplanowaliśmy, i nie wezmę za to ani grosza, to oni tak tego nie zostawią, bo nie byłam pierwszą osobą, do której podeszli. Od razu udałam się do trenera i powiedziałam, jaka jest sytuacja. On na to: „No to trudno, postartujesz te 5 kilometrów”. Potem były telefony z różnych źródeł holenderskich, kwota rosła, poza tym zginęło moje zgłoszenie do startu. To jedyny cień, który położył się na Turynie. Ale i tak mam stamtąd najwięcej dobrych wspomnień, uważam te igrzyska za moje najpiękniejsze. Może też dlatego, że sytuacja z Grethą Smit pokazała mój charakter, to, że dążę do wyznaczonych sobie celów sportowych w duchu fair play.

Pani życie rodzinne to ważny punkt odniesienia w sportowej historii. Kilka lat temu wzięła pani udział we wzruszającej kampanii, w której dziękowała swojej mamie.

To nie jest tak, że rodzice pokierowali mnie w sport wyczynowy, sama w to poszłam. Ale jestem im wdzięczna za to, że mnie nie powstrzymywali, że dołożyli wszelkich starań, żeby moje sportowe życie wyglądało tak, a nie inaczej. Żeby robić to, co kocham, czyli jeździć na łyżwach, musiałam spełnić jakieś podstawowe warunki, ale nie było albo-albo. Czyli nie: albo lekcje, albo trening, tylko: najpierw lekcje, potem trening. Rodzice wytłumaczyli mi, jakie są zasady i priorytety w życiu, i pozwalali mi dokonywać własnych wyborów. To właśnie za ten zrównoważony rozwój intelektualno-fizyczny im dziękuję.

A jak pani sądzi, za co po latach będą dziękować pani córki?

Staram się przekazać im to, co rodzice przekazali mnie, pokazać im różne drogi w życiu. Jeżeli będą chciały pójść w zawodowy sport, to zrobię wszystko, żeby im pomóc. Ale jeżeli będą chciały grać zawodowo na skrzypcach, to też pomogę osiągnąć im mistrzostwo w tej dziedzinie. Na pewno nie będę ich do niczego przymuszać, będę je po prostu wspierać w ich decyzjach. Jednak z ich konsekwencjami będą musiały zmierzyć się same.

A widzi pani w córkach kontynuację swojego temperamentu i swojej sportowej pasji?

To trudne pytanie, bo one są od siebie zupełnie różne. Tak naprawdę nie wiem, czybym chciała, żeby zawodowo jeździły na łyżwach, bo wtedy porównywano by ich osiągnięcia do moich. Wiem, jakie to ciężkie – miała tak moja siostra, która również świetnie radziła sobie na łyżwach, ale cały czas słyszała: a Kaśka już zrobiła to w tym momencie, a Kaśka osiągnęła tamto… Dlatego najpierw przeszła na short track, a w końcu powiedziała: „Nie mam siły ani ochoty użerać się z twoją legendą”. Nie wiem, czy jako trenerzy jesteśmy już na tyle odpowiedzialni, żeby pozwolić dziecku tworzyć własną historię i nie porównywać jej do osiągnięć rodzica.

A jak czuje się pani w swojej nowej sportowej roli: komentatora?

Cieszę się, że nie przyszła od razu po zakończeniu kariery sportowej. Zawodnicy często szybko wchodzą w nowe role – na przykład działaczy czy trenerów – a wydaje mi się, że na ochłonięcie z pewnych emocji potrzeba czasu. Kiedy w tej chwili komentuję wyścig na 5 kilometrów czy na 3 kilometry kobiet, jestem w stanie podejść do tego obiektywnie, profesjonalnie, skupiając się na czasach czy technice jazdy.

Bez nadmiernie osobistego kontekstu.

Tak, nie kolebie mi się nigdzie z tyłu głowy, jak ja bym to przejechała i czy byłabym w stanie pobić ten wynik. Mało tego: jeżeli zawodniczka z Polski będzie jechać na rekord Polski na 3 kilometry, który należy do mnie, będę jej kibicowała. Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie zostanie pobity. Bo po to są rekordy.

Może będzie tak brodaty, jak rekord pani znakomitej poprzedniczki.

Zaczynam się tego obawiać. Ale podnoszenie poprzeczki to idea sportu, więc czekam na to pobicie rekordu z niecierpliwością. Ochłonęłam już na tyle, że łyżwiarstwo znów zaczęło być dla mnie fascynującą dyscypliną, bo nie jestem zmęczona trenowaniem, systemem. Potrafię docenić wysiłek i styl jazdy zawodników i zawodniczek i przedstawiam je sympatykom sportu tak, żeby pokazać im piękno tej dyscypliny, zafascynować ich nią. Nie wracam ckliwie do własnych osiągnięć. To było i minęło.

Katarzyna Bachleda-Curuś
Urodzona 1 stycznia 1980 r. w Sanoku, łyżwiarka szybka, wielokrotna mistrzyni Polski, pięciokrotna olimpijka: Salt Lake City (2002), Turyn (2006), Pjongczang (2018), brązowa medalistka w wyścigu drużynowym w Vancouver (2010, wraz z Luizą Złotkowską i Katarzyną Woźniak) i srebrna medalistka w wyścigu drużynowym w Soczi (2014, z Luizą Złotkowską, Katarzyną Woźniak i Natalią Czerwonką). Zawodniczka klubów: sanockiego Górnika, AZS Zakopane oraz LKS Poroniec Poronin. Podczas zawodów pucharu świata w łyżwiarstwie szybkim (Berlin 2009) zajęła 2. miejsce w biegu na 1500 m. Karierę zawodniczą zakończyła oficjalnie w 2018 r. Odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (2010) i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2014).