Gdy się wygrywa, wszyscy się cieszą. Ale siła dobrego zespołu tkwi w tym, jak reaguje on na przegraną

Rozmowa z Piotrem Gruszką, siatkarzem, trenerem siatkówki, trzykrotnym olimpijczykiem

Piotr Gruszka w finale Mistrzostw Polski 2007,
fot. Katarzyna Plewczyńska / REPORTER

Niewiele osób ma świadomość, że zaczynał pan od lekkiej atletyki, a nie od piłki siatkowej.

W dzieciństwie chwytałem się wszystkiego, co związane ze sportem. Pochodzę z małego miasteczka, z Kęt. Na podwórku, czy raczej „na polu”, jak u nas się mówiło, aktywność fizyczna była czymś normalnym. Śmieję się, że już od żłobka wyróżniałem się pod względem wzrostu. Do tego byłem sprawny fizycznie, co sprawiało, że nauczyciele brali mnie na wszystkie możliwe zawody w szkole. Biegałem, skakałem wzwyż, rzucałem oszczepem, skakałem w dal i tak dalej. Sprawiało mi to przyjemność i w porównaniu z niektórymi dzieciakami miałem całkiem dobre wyniki na zawodach.

W jaki sposób poznał pan siatkówkę?

W siatkę grał mój tato i brat, który jest sześć lat ode mnie starszy. Gdy rodzice pracowali, brat mnie pilnował, a gdy akurat miał treningi, zabierał mnie na salę i sadzał na materacu. Z początku tylko się przyglądałem, ale z nudy zacząłem podawać chłopakom piłki. Później też odbijałem z nimi, szło mi coraz lepiej i w początkowej fazie treningu mogłem nawet pograć z chłopakami. W ten sposób się rozwijałem.

Czy tata widział w panu nadzieję na spełnienie własnych ambicji siatkarskich?

Tata oczywiście mi kibicował, podobnie jak wszyscy w rodzinie. Chyba nie oczekiwał, że spełnię jego marzenia. On raczej bawił się w siatkówkę, nie grał na takim poziomie, do jakiego ja doszedłem. Na pewno cieszył się z tego, że byłem aktywnym dzieckiem i miałem zajęcia sportowe. Sam, jako rodzic, zwracam na to uwagę. Na aktywność fizyczną można patrzeć bardzo szeroko. Nie chodzi tylko o to, by odnieść sukces, ale przede wszystkim o to, by dziecko rozwijało się fizycznie. Również gra zespołowa dużo daje i uczy dziecko współpracy z innymi. To przydaje się później w życiu.

Wiele osób twierdzi, że siatkarze wyróżniają się spośród innych sportowców.

Kiedyś mówiono, że to sport dla ludzi inteligentnych. Chodzi tu o pewną mądrość związaną ze współpracą w grupie. Siatkarz musi umieć przewidywać, co się wydarzy, być dobrym obserwatorem, umieć współpracować. W siatkówkę na boisku gra sześciu zawodników plus libero. Zawodnik może przechylić szalę zwycięstwa, ale sam meczu nie wygra. Dlatego umiejętność obserwacji, współpracy, analizy sytuacji na boisku sprawia, że to sport dla osób kreatywnych. Myślę, że jeśli ktoś woli działać na własną rękę, to większy sukces odniesie w dyscyplinach indywidualnych. Z drugiej strony indywidualiści też są potrzebni w drużynach.

Był pan częścią zespołu indywidualistów, którzy zmienili oblicze polskiej siatkówki na przełomie XX i XXI wieku. Trafił pan do juniorskiej reprezentacji Ireneusza Mazura, która przyniosła chlubę polskiej siatkówce. Jak wspomina pan trenera Mazura i kolegów z drużyny?

Przede wszystkim cieszę się, że mogłem być częścią tego pokolenia. Są takie roczniki, w których trafia się dwóch czy trzech świetnych zawodników, a ja miałem to szczęście, że było nas kilkunastu chłopaków, którzy prezentowali najwyższy poziom. Chcieliśmy wygrywać, chcieliśmy walczyć o swoje, tak jak wcześniej na podwórku. Udało się zebrać kilkunastu chłopa w jednym miejscu i trenować pod wodzą trenera Mazura. Był bardzo wymagający, niektórych chłopaków starał się wychowywać. Zresztą na tym też polega rola trenera. W każdym razie tworzyliśmy bardzo fajną, charakterną grupę. To widać nawet dzisiaj, bo wiele osobowości tamtych czasów nadal prężnie działa w siatkówce. Kibice nas pamiętają, bo dawaliśmy im wiele radości. Decydujące było to, że ciągle walczyliśmy o swoje, o to, by iść do przodu, a nie spoczywaliśmy na laurach. Trener Mazur nie pozwalał nam na to.

Mówiono o was „armia Mazura”, co było pewną aluzją do tego, że Mazur lubił wojskowy dryl.

Na pewno obowiązywała u niego dyscyplina. Trener Mazur miał wyjątkowy charakter i chciał pokazać, że to się liczy w sporcie. Ja też jestem charakterny. Bo przy zwycięstwach zawsze jest łatwo. Gdy się wygrywa, wszyscy się cieszą. Ale myślę, że siła dobrego zespołu tkwi w tym, jak reaguje on na przegraną. To wtedy jest odpowiedni moment na budowanie charakteru grupy. Zwycięstwa usypiają, nikt nie analizuje gry, nie patrzy do przodu. Dziś wygraliśmy, więc jutro znowu wygramy i tak dalej.

A drużyna Mazura była mocno zdyscyplinowana – i dzięki treningom, i za sprawą osobowości trenera. To właśnie charakter tej ekipy pozwolił na zdobycie mistrzostwa Europy i mistrzostwa świata. Przez cztery lata pracy juniorskiej z Mazurem zagrałem w większości oficjalnych meczów. Później trener przejął grupę seniorską, w której też już grałem.

Mistrzostwa Europy w Turcji, r. 2009 r, radość polskiej drużyny po zwycięstwie 3 : 0 nad Bułgarią. Piotr Gruszka w koszulce z numerem 3,
fot. Conny Kurth / REPORTER / EAST NEWS

W seniorskiej kadrze zadebiutował pan już jako 18-latek, jeszcze zanim przyszły wielkie sukcesy kadry Mazura.

Tak, byłem w seniorach, gdy w ’96 roku w Izraelu zdobywaliśmy mistrzostwo Europy juniorów. Już rok wcześniej, w ’95 roku, występowałem na mistrzostwach Europy seniorów. Tak że początek mojej kariery był bardzo dynamiczny.

Czy drużyna Wagnera stanowiła dla was istotny punkt odniesienia? Mieliście świadomość, że mierzycie się z legendą kolegów, którzy świętowali największe sukcesy, zanim się urodziliście?

Myślę, że nie. Oczywiście na początku Mazur nam o tym opowiadał. Wielu z nas miało przyjemność pracować z Hubertem Wagnerem w seniorach. Dobrze pamiętaliśmy, co ci ludzie zrobili dla polskiej siatkówki, choć może nie byliśmy do końca świadomi, co to znaczy zdobyć medal na igrzyskach olimpijskich czy wywalczyć mistrzostwo świata seniorów.

Gdy mierzyliśmy się z innymi reprezentacjami, wiedzieliśmy, że czeka nas kawał pracy. Część z nas już wcześniej grała w seniorach – oprócz mnie także Dawid Murek, Paweł Zagumny czy Paweł Papke. Później całą ławą weszliśmy do seniorów i pierwszy rok Ligi Światowej był dla nas potężnym zderzeniem z dorosłą siatkówką. Na początku trudno było nam walczyć z zespołami na naszym poziomie, mimo to w pojedynczych meczach potrafiliśmy zaskoczyć nawet tych największych. To mobilizowało nas do tego, żeby pracować, i kolejne lata były coraz lepsze. Sukcesy z lat 2006 czy 2009, czyli wicemistrzostwo świata i mistrzostwo Europy, zdobywaliśmy już pod wodzą innych trenerów, co pokazuje, że znaczenie miała właśnie jedność drużyny. Poza tym sukcesy zawsze przychodziły po wcześniejszych porażkach, co potwierdza to, o czym mówię od początku.

Wiktor Krebok był pierwszym znaczącym trenerem na pańskiej drodze. Debiutował pan u niego w lidze jako 16-latek.

Tak. Przechodząc do Bielska-Białej, trafiłem w juniorach na trenera Bućkę. Mieliśmy świetną grupę zawodników, grał tam chociażby Kuba Bednaruk, który dzisiaj jest trenerem. Wygrywaliśmy sporo meczów w naszej grupie wiekowej. Wtedy właśnie dostrzegł mnie Wiktor Krebok, ówczesny trener reprezentacji. Dał mi szansę i trafiłem do pierwszego składu w klubie, mając 16 lat, a później do reprezentacji, gdzie grali zawodnicy w wieku dwudziestu kilku czy nawet 30 lat. Wiktor widział we mnie olbrzymi potencjał na zawodnika atakującego i to właśnie pod jego wodzą debiutowałem na igrzyskach olimpijskich w ’96 roku, mając zaledwie 19 lat.

Jakim trenerem był Wiktor Krebok? To wielka osobowość polskiej siatkówki.

Wiktor był szczerym trenerem. Oczywiście każdy szkoleniowiec ma swoje poglądy na siatkówkę, ale praca, którą wykonywał, wyniki, które osiągaliśmy w klubie, pozwalały wierzyć w to, co robi. Miał olbrzymią wiedzę i charyzmę. Drużyny, które prowadził, wspaniale się rozwijały. Wiktor twierdził, że siłownie można by zamknąć, bo w siatkówkę trzeba umieć grać. W tamtych czasach brzmiało to kontrowersyjnie. W każdym razie ja rozwinąłem się pod jego wodzą, co pozwoliło mi później ruszyć w świat. Trafiłem do Częstochowy, walczyłem w mistrzostwach Polski, a później także w reprezentacji.

Czym był dla pana wyjazd na igrzyska w Atlancie? Wydawało się, że po latach posuchy polska siatkówka ma szansę zaistnieć na międzynarodowej arenie, ale wynik rozczarował. Wiktor Krebok do dzisiaj ma poczucie, że niesprawiedliwie go oceniono. Jak postrzega pan to po latach?

Drużyna, która awansowała na igrzyska, z pewnością była bardzo silna. Nie byliśmy jednak taką reprezentacją jak dzisiejsza, gdy chłopaki grają we wszystkich najważniejszych rozgrywkach. Wtedy graliśmy mniej meczów, nie było możliwości, by ciągle rywalizować. Z pewnością jednak tkwił potencjał w drużynie. Grali w niej bracia Stelmach, Mariusz Szyszko, Mariusz Sordyl, Witold Roman – długo by wymieniać… Wszyscy zawodnicy byli bardzo wysocy i świetnie grali. Przykładowo Krzysiek Stelmach był jednym z najlepszych przyjmujących w lidze włoskiej.

Na igrzyska w Atlancie awansowaliśmy dosyć niespodziewanie, zwyciężyliśmy w turnieju kwalifikacyjnym. Wiedzieliśmy, że jesteśmy zespołem, który może podjąć walkę. Wynik był jednak kompletnie rozczarowujący. Na pewno nie zasługiwaliśmy na taki rezultat, natomiast dla mnie, młodego chłopaka, igrzyska były cennym doświadczeniem, przetarciem drogi do rywalizacji z tymi najlepszymi. Wyjazd do Atlanty pozwolił mi poznać atmosferę igrzysk. Dzięki temu na kolejną olimpiadę jechałem już z innym nastawieniem. Byłem starszy, wiedziałem, jak to wszystko wygląda i jakie mamy szanse.

Powitanie złotych medalistów mistrzostw Europy na placu Defilad w Warszawie, r. 2009, Piotr Gruszka z pucharem, fot . PIOTR BŁAWICKI / EAST NEWS

Ma pan za sobą 450 meczów w reprezentacji, i to na różnych pozycjach. Czy ma pan poczucie, że jest częścią pokolenia, które stanowi łącznik między starymi a nowymi latami?

Grałem z zawodnikami z różnych pokoleń. Na samym początku trafiłem do reprezentacji, w której grali ludzie o 10 lat starsi ode mnie, byłem wśród nich młodzieniaszkiem. Później reprezentacja trochę się odmłodziła, dołączyło młode pokolenie graczy. Zaszły zmiany w przepisach, ale i w stylu gry.

W reprezentacji trenera Mazura grałem jako atakujący, podobnie jak Paweł Papke i później Grzesiek Szymański. Jednocześnie byłem na tyle wszechstronnym zawodnikiem, że radziłem sobie z przyjęciem i w klubach grałem również na pozycji przyjmującego. To dlatego moje sukcesy reprezentacyjne dotyczą gry w ataku, a sukcesy klubowe odnosiłem na pozycji przyjmującego. Moja wszechstronność pozwalała trenerom stawiać mnie na różnych pozycjach bez szkody dla jakości gry zespołu.

Pamiętam, jak zdobywaliśmy mistrzostwo Polski w Częstochowie z trenerem Gościniakiem. Graliśmy z Mostostalem Kędzierzyn-Koźle i w finałowej rywalizacji przegrywaliśmy 1 : 2. Czekał nas czwarty mecz w Kędzierzynie. Trener widział, że sytuacja wymyka się spod kontroli, więc zebrał nas wieczorem i powiedział: „Musimy dobrze przyjmować, żeby być jeszcze mocniejszymi w ataku”. Grałem wtedy cały sezon na pozycji przyjmującego, ale trener postawił mnie na ataku. To była dobra decyzja i w efekcie zdobyliśmy mistrzostwo Polski! W tak trudnym momencie moja wszechstronność sprawiła, że poziom gry zespołu nie obniżył się, ale jeszcze wzrósł w ofensywie.

Miał pan bezpośredni kontakt z trenerami, którzy tworzyli historię polskiej siatkówki. Czy pańskim zdaniem pielęgnowanie tradycji i pamięć o wielkich siatkarskich osobowościach są dziś istotne?

Bez wątpienia! Historia siatkówki na pewno jest ważna, warto ją znać. To dla mnie wielkie szczęście, że spotkałem na swojej drodze najważniejszych ludzi dla polskiej piłki siatkowej. Mogłem zobaczyć, jak pracują najwięksi trenerzy: jak prowadzą trening, jak budują zespół, ale też co jest dla nich ważne, jakie wyznają wartości. To było wyjątkowe doświadczenie i staram się nim dzielić z innymi.

Dziś sam jest pan trenerem i ktoś za kilka czy kilkanaście lat będzie mógł powiedzieć, że spotkał na swojej drodze wielką osobowość polskiej siatkówki – Piotra Gruszkę. Czy to, jakim jest pan dzisiaj trenerem, wynika z pana doświadczeń? Bo nie ulega wątpliwości, że siatkówka bardzo się zmieniła…

Piotr Gruszka jako trener GKS-u Katowice w meczu PlusLigi przeciwko Indykpolowi AZS Olsztyn, r. 2018, fot . Kacper Kirklewski / 400mm.pl / NEWSPIX.PL

Oczywiście, to sport, który stale się zmienia. Nie chcę jednak być niczyją kopią. Mam w pamięci wspomnienia z pracy z różnymi trenerami i staram się po trochu czerpać od każdego z nich: od Kreboka, Mazura, Gościniaka, Boska czy Wagnera. To są najważniejsze postacie w historii polskiej siatkówki. Grałem też kilka lat za granicą, poznałem wielu znakomitych zawodników i trenerów. Miałem to szczęście, że dołączyłem do reprezentacji w latach 90., kiedy siatkówka w Polsce nie stała na najwyższym poziomie, ale każdy z nami się liczył – czy to Holandia, czy Włosi, czy później Jugosławia i Rosjanie. To były potęgi. Rywale zdawali sobie sprawę, że Polacy mają wielki zapał do gry. Tamte drużyny, tworzone przez znakomite osobowości, potwierdzały swoją jakość z pokolenia na pokolenie. Gdy dziś rozmawiam z kibicami, wszyscy wymieniają zawodników właśnie z tamtych lat. To dla mnie wielki zaszczyt, że miałem przyjemność z nimi rywalizować i uczyć się od nich.

Był pan trzykrotnym uczestnikiem igrzysk olimpijskich. Czy jako sportowiec, który tak wiele osiągnął, ma pan poczucie, że czegoś zabrakło?

Medal olimpijski to jedno z moich niespełnionych marzeń. Olimpiada to fantastyczna impreza, miałem zaszczyt trzykrotnie reprezentować Polskę. Niestety medalu nie udało się zdobyć, za każdym razem czegoś brakowało. To pozostaje w pamięci, ale nie rozpaczam, bo na tym świat się nie kończy. Chciałbym jeszcze raz spróbować powalczyć, oczywiście tym razem w innej roli niż kiedyś. Mimo to jestem spełnionym człowiekiem, bo wiem, że życie nie jest łatwe. Trzeba walczyć i korzystać z każdego dnia.

Dzisiaj kibice siatkówki są poobijani po Tokio, bo chyba jak nigdy wcześniej rozbudzono nadzieje na to, że reprezentacja wróci z igrzysk z medalem. Czego pana zdaniem zabrakło do sukcesu i przerwania tej klątwy ćwierćfinału, która od lat nam towarzyszy?

Myślę, że to nie jest klątwa. Igrzyska to wielki turniej. Ci, co chcą walczyć o medale, muszą wygrać mecz ćwierćfinałowy, taka jest kolej rzeczy. Graliśmy w tym meczu słabiej od Francji i dlatego odpadliśmy.

Zresztą w dalszym przebiegu turnieju Francja potwierdziła swoją klasę.

Francuzi na początku grali słabo, w pewnym momencie mogli odpaść z igrzysk. Było dla nas 2 : 1 i prowadziliśmy w czwartym secie. Niewiele brakowało, by dla Francuzów turniej zakończył się totalną klęską, ale karta się odwróciła. To pokazuje, jak niewiele dzieli porażkę od zwycięstwa.

Nie rozpatrywałbym tego w kategoriach szczęścia czy nieszczęścia. Szczęście oczywiście zawsze się przydaje, ale zabrakło nam jakości w tym turnieju, żeby rywalizować o medale. Gdybyśmy awansowali, to z pewnością moglibyśmy powalczyć o złoto. Niestety czasami cała otoczka medialna i presja ze strony kibiców potrafią przytłoczyć. Uważam, że nasza reprezentacja była bardzo mocna – i nadal jest. Sam liczyłem na to, że chłopaki awansują do pierwszej czwórki, wtedy szanse medalowe byłyby potężne. Pamiętajmy, że to jest zespół mistrzów świata, do którego później dołączył jeszcze Wilfredo León, jeden z najlepszych siatkarzy na świecie – od tego czasu moc zespołu wzrosła potężnie. Graliśmy po prostu słabiej niż inni. To boli. Tym bardziej, że apetyty samych kibiców i ludzi związanych z siatkówką były większe.

To wszystko tylko potwierdza, że nie powinno się rozdawać medali przed zawodami. Igrzyska to specyficzna impreza, faworyci nie zawsze wygrywają. Wiarę w sukces podsycali też sami zawodnicy, mówiąc, że jadą po złoto, że jadą po medal. Trudno dziwić się kibicom, że również mieli takie oczekiwania. Jednocześnie nie sposób nie wymagać od mistrzów świata walki o medal. To wszystko wywiera ogromną presję na zespole i nie zawsze dobrze się kończy.

Siatkówka dla każdego
Sześć lat temu Piotr Gruszka obmyślił i zorganizował w Legnicy piknik siatkarski z elementami turnieju dla rodzin. Dziś Gruszka Cup to największy w południowo-zachodniej Polsce turniej siatkarski, promujący sport i aktywność dla każdego. Do rozgrywek mogą zgłaszać się całe rodziny, dorośli i dzieci. Równie ważna, jak trening pod okiem mistrza, jest dobra zabawa, dlatego podczas każdej edycji turnieju zapewniane są specjalne atrakcje. W 2021 r. impreza odbyła się na świeżym powietrzu, a jej gościem był m.in. popularny aktor Janusz Chabior.

Dlaczego po zakończeniu kariery zaangażował się pan w propagowanie aktywności fizycznej?

Należę do pokolenia siatkarzy, którzy zawsze o wszystko walczyli, brali odpowiedzialność za swoje życie i za relacje, które nawiązywali. Mimo że już nie gramy w siatkówkę i każdy poszedł w swoją stronę, ludzie nas pamiętają. Nadal jesteśmy swego rodzaju idolami. Dawaliśmy kibicom dużo radości, spotykaliśmy się z nimi, byliśmy otwarci, dzięki czemu utożsamiali się z naszymi sukcesami. Ludzie do dziś to pamiętają.

Jestem ojcem i wiem, jak ważna jest aktywność fizyczna. Ba, samo spędzanie czasu z dziećmi jest bardzo ważne, bo rodzic towarzyszy dziecku na etapie, na którym ono buduje swój charakter, szuka tożsamości. Dlaczego miałbym nie pokazywać dzieciom swojego świata? Dzisiaj rodzice mają trudne zadanie, bo młodym ludziom imponują osoby, które nie zawsze stanowią najlepsze wzory. Dzieciom nic się nie chce, albo szybko zaczynają wątpić w coś, co robią. A przecież dopiero życie weryfikuje nasze działania. Uważam więc, że dawanie przykładu swoim życiem jest bardzo potrzebne.

Gruszka Cup, Legnica, 19 czerwca 2021 r.,
fot . Piotr Krzyżanowski / POLSKA PRESS / EAST NEWS

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie zawsze rodzice mają tyle czasu dla dzieci, ile by chcieli. Sam tego doświadczam. Właśnie dlatego, tworząc turniej Gruszka Cup, za główną ideę przyjąłem to, by brały w nim udział dzieci razem z rodzicami. To ważne, bo pozwala rodzinom wzmacniać relacje. Dla wielu rodzin to jedna z niewielu okazji, by być ze sobą przez cały dzień, czasem dwa dni.

Niejednokrotnie rodzice przychodzą do mnie i dziękują za to, że mogli spędzić czas z dzieckiem. Gdy widzę, jak dziecko przytula się do taty po przegranym meczu albo jak cieszą się razem z wygranej, daje mi to dużo satysfakcji. Dlatego chcę działać dalej. Wydaje mi się, że moi koledzy myślą podobnie. Każdy ma swoje do zrobienia, a ja postawiłem na promowanie aktywności. Grunt, by robić to, co się robi, z uśmiechem. I przede wszystkim dla ludzi.

Piotr Gruszka
Urodzony 8 marca 1977 r. w Oświęcimiu, jeden z najbardziej rozpoznawalnych polskich siatkarzy. Rekordzista pod względem liczby meczów rozegranych w kadrze (450), a także jej kapitan, występujący na pozycji atakującego bądź przyjmującego. Trzykrotny uczestnik igrzysk olimpijskich (Atlanta 1996, Ateny 2004 i Pekin 2008). W 2006 r. wywalczył z reprezentacją Polski srebrny medal mistrzostw świata w Japonii. MVP mistrzostw Europy w 2009 r., w których Polska zdobyła złoty medal. Uczestniczył w 11 edycjach Ligi Światowej (w latach 1998–2008). Jako licealista trafił do BBTS-u Włókniarz Bielsko-Biała i został podopiecznym trenera Wiktora Kreboka (od 1994 r. selekcjonera reprezentacji Polski). To właśnie w barwach Włókniarza w sezonie 1993/1994 Gruszka jako 16-latek zadebiutował w pierwszej lidze i europejskich pucharach. W roku 1996 razem z kadrą juniorów, prowadzoną przez Ireneusza Mazura, wywalczył mistrzostwo Europy juniorów w Izraelu. Rok później z tą samą reprezentacją sięgnął po złoty medal mistrzostw świata juniorów w Bahrajnie. Występy w kadrze seniorów rozpoczął już w 1995 r.
Oficjalnie zakończył karierę podczas ceremonii otwarcia mistrzostw świata w Polsce w 2014 r. Został trenerem BBTS-u Bielsko-Biała, a następnie GKS-u Katowice, Asseco Resovii Rzeszów i pierwszoligowego Norwid Częstochowa. Przez kilka miesięcy był asystentem szkoleniowca Ferdinando de Giorgiego w reprezentacji Polski siatkarzy. Uznany ekspert ds. siatkówki i komentator.