Nam potrzeba było gry i zwycięstwa!

Rozmowa z Magdaleną Śliwą, siatkarką, rekordzistką pod względem liczby meczów rozegranych w reprezentacji Polski

Magdalena Śliwa jako trener Tauronu MKS Dąbrowa Górnicza, r. 2017,
fot. PAP / Tytus Żmijewski

Wisła Kraków to klub, w którym zaczynała pani karierę, a dzisiaj, już jako trenerka kolejnego pokolenia siatkarek, znowu jest pani wiślaczką. Czym jest dla pani Wisła?

Wisłę mam w sercu. Wisła była od zawsze w moim życiu. Przygodę z siatkówką zaczynałam jako dziecko, od podawania piłki. Biłyśmy się z koleżankami o to, która z nas przyjdzie na mecz, żeby popatrzeć, a przede wszystkim podawać piłkę i być blisko zawodniczek. Nie mogłam opuścić żadnego spotkania. Kiedy ogłoszono stan wojenny, nie wiedzieliśmy, co będzie z meczem w niedzielę, 13 grudnia. Nie jeździły tramwaje ani autobusy, trzeba było iść na piechotę. Wszyscy czekali pod halą Wisły. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam na ulicy Wiesię Holocher, jedną z moich idolek. Dotychczas widziałam ją tylko na parkiecie, w trakcie meczu. To było wielkie przeżycie, że idzie obok mnie, ubrana jak wszyscy. Też przyszła na mecz, który jednak się nie odbył.

Spotykamy się chwilę po premierze książki „Dziewczyny z brązu, chłopaki ze złota”, o siatkarkach i siatkarzach będących medalistami olimpijskimi. Zamieściłem w niej dwie rozmowy z wiślaczkami, z Józefą Ledwig i Wandą Wiechą-Wanot. Nie zdążyłem porozmawiać z Elżbietą Porzec-Nowak, która zmarła w 2019 roku, ale ona również jest tam wspominana. Zawodniczki z Tokio ’64 i Meksyku ’68 sięgnęły po brąz. Znała je pani?

Oczywiście! Pani Józia Ledwigowa przychodziła na wszystkie mecze, razem z moją pierwszą trenerką, również byłą zawodniczką Wisły, Romą Karolczyk. To były czasy, kiedy mało pisało się o siatkarkach, które zdobyły medale na igrzyskach, ale wiedziałam, kim jest pani Józia. Do dziś pozostaje w świetnej formie, w ogóle się nie zmienia. Z panią Elżbietą miałam natomiast przyjemność poznać się kilka lat temu przy okazji mistrzostw Europy.

Siatkarki Wisły w reprezentacjach olimpijskich
Magdalena Śliwa jako wiślaczka była następczynią znakomitych zawodniczek, medalistek olimpijskich: Józefy Ledwig, Wandy Wiechy-Wanot i Elżbiety Porzec-Nowak. W krakowskim klubie zdobywczynie medali na mistrzostwach Europy oraz igrzyskach olimpijskich w Tokio ’64 i Meksyku ’68 nie były tylko legendami: przychodziły na mecze, pojawiały się na imprezach sportowych. Wisła słynęła z serdecznej atmosfery. „To był bardzo duży, wielosekcyjny klub, ze znanymi zawodnikami – koszykarzami czy lekkoatletami – a nie zauważyłam, żeby ktoś zadzierał nosa, bo zdobył mistrzostwo i czuł się lepszy” – opowiada Wanda Wiecha-Wanot w książce „Dziewczyny z brązu, chłopaki ze złota. Rozmowy o siatkówce i nie tylko z medalistami igrzysk olimpijskich”. Wspomina też renomę krakowskiego zespołu w latach 60. i 70.: „Najlepszym klubem jest wtedy Wisła Kraków. Grać tam to jak wygrać piątkę, może nawet szóstkę w totolotka”.
Wandę Wanot witała w Wiśle Józefa Ledwig, opromieniona sławą brązowej medalistki z Tokio ’64 ikona krakowskiego klubu i jedna z najlepszych polskich siatkarek. Była oddaną zawodniczką, broniła barw Wisły przez 12 lat (1961–1972), zdobywając w tym czasie aż 11 medali mistrzostw Polski. Miała opinię pracowitej, konsekwentnej siatkarki. Po zakończeniu kariery sportowej pozostała w klubie jako asystentka trenera, z pasją kibicowała kolejnym pokoleniom. „Siadałam na trybunie i obserwowałam wszystkie mecze (…). Śledziłam losy wielu zawodniczek. To normalna kolej rzeczy: jedne zaczynają, drugie kończą kariery” – mówiła w wywiadzie do książki „Dziewczyny z brązu, chłopaki ze złota”.
Kolejną siatkarską gwiazdą Wisły była zmarła w roku 2019 Elżbieta Porzec-Nowak, zawodniczka o świetnym ataku i wyszkoleniu technicznym. Krakowski klub reprezentowała w latach 1964–1977. W tym czasie wzięła udział w ponad 150 meczach reprezentacji Polski, zdobyła brązowy medal olimpijski w Meksyku w 1968 r. i tytuł wicemistrzyni Europy w Izmirze w 1967 r.

Jaka była Wisła drugiej połowy lat 70. i początku lat 80., kiedy przychodziła pani na mecze jako dziewczynka?

Przede wszystkim były tłumy na widowni. Zawsze przychodziło wielu kibiców, a dziewczyny grały o medale, więc mocno to przeżywaliśmy. Pamiętam znakomite mecze na szczycie z ŁKS-em. Trenerem był Jerzy Matlak, grały gwiazdy reprezentacji. Wtedy właśnie zaraziłam się siatkówką. Starałam się nie opuścić żadnego treningu. Najgorszą karą, jaką mógł dać mi tata, był dla mnie zakaz wyjścia z domu. Gdy już byłam juniorką, musiałam wybrać, czy kontynuować naukę w normalnym liceum, czy w liceum dla pracujących. Jako 17-latka zadebiutowałam w ekstraklasie. Trudno byłoby mi pogodzić szkołę ze sportem profesjonalnym, więc zdecydowałam się na liceum zawodowe. Dzięki temu mogłam codziennie rano przychodzić na indywidualne treningi z trenerem Leszkiem Kędryną, a po południu – na zajęcia z drużyną. Bardzo szybko weszłam w zawodową siatkówkę. Absolutnie tego nie żałuję.

Leszek Kędryna był ważnym trenerem w pani karierze sportowej?

Bardzo! Wcześniej zajmowała się mną Roma Karolczyk, z którą zaczęłam przygodę siatkarską w podstawówce, w klasie sportowej działającej pod patronatem Wisły. Natomiast prawdziwym trenerem był właśnie Leszek Kędryna. Miał lepsze zawodniczki ode mnie na rozegraniu, ale postawił na mnie.

Magdalena Śliwa z córką Izabelą i trenerem Leszkiem Kędryną,
fot. Tomasz Markowski / Agencja Przegląd Sportowy / NEWSPIX.PLN/Z. IZABELA SLIWA

Czuł, że to inwestycja, która się zwróci.

Tak. Zdobyłyśmy złoto na olimpiadzie młodzieżowej, później były srebra w juniorkach. Dziś wiem, że starszym, bardziej doświadczonym dziewczynom mogło się nie podobać, że siedzą na ławce, a gra młodsza. Później to zrozumiały, bo się rozkręcałam i z meczu na mecz grałam coraz lepiej. Rok później, kiedy byłam 18-latką, zdobyłyśmy srebro. Wtedy Leszek Kędryna postawił też na moją rówieśniczkę, Elę Wronę, teraz Malinowską, i obie znalazłyśmy się w pierwszej szóstce. Bardzo dobrze przyjęła nas stara gwardia. Osiągnęłyśmy sukces, zdobyłyśmy wicemistrzostwo, później był brąz… Tak że inwestycja trenera we mnie się powiodła.

Wisła dała pani fundament, który później procentował?

Jeszcze jako zawodniczka Wisły miałam propozycję wyjazdów do Austrii, Niemiec. Niestety przepisy w polskiej siatkówce nie pozwalały na wyjazd za granicę przed ukończeniem 27. roku życia. Natomiast jako młoda kadrowiczka zdecydowałam się, wraz z Gośką Niemczyk i Kaśką Zubel, na zmianę barw klubowych. Przeszłyśmy do Chemika Police, choć nie grał w ekstraklasie, ale w pierwszej lidze. W Policach w pierwszym sezonie wszystkie mecze wygrałyśmy 3 : 0. Z roku na rok zdobywałyśmy medale – złoto mistrzostw Polski jako zespół w ekstraklasie, Puchar Polski. To były świetne czasy.

Jest pani dwukrotną mistrzynią Europy, współtwórczynią sukcesu, dzięki któremu siatkarki znalazły się na topie. Andrzej Niemczyk obiecywał wam, że podpiszecie kiedyś wielkie kontrakty, ale w 2003 roku myślałyście o tym z niedowierzaniem.

Uważam, że bardzo dużo dał nam, zawodniczkom z kadry Niemczyka, wyjazd do Włoch. W zespole, który zdobył pierwsze złoto na mistrzostwach Europy, były grające wcześniej we włoskich klubach Dorota Świeniewicz, Gośka Niemczyk i Małgosia Glinka. To był inny poziom, jeśli chodzi o treningi czy samo spojrzenie na siatkówkę. Kiedy pojechałam grać w Perugii, dostałam torbę i nie wiedziałam, co zrobić! Koszulki na dwa tygodnie, skarpetki na dwa tygodnie. Każda zawodniczka była ubrana od góry do dołu i tylko tak miałyśmy się ubierać – dzięki temu wyglądałyśmy od razu jak drużyna. Włochy były lekcją zawodowego sportu. Później podpowiadałyśmy sporo młodszym zawodniczkom w reprezentacji, przenosiłyśmy nasze doświadczenie na polskie parkiety.

Tymczasem realia w kadrze były jak z innego świata. Jadąc na mistrzostwa Europy, nie miałyśmy nawet jednakowych spodenek do rozgrzewki. Po drodze, na bazarze przed Pałacem Kultury, kupiłyśmy sobie stroje. Z kolei na mistrzostwach świata w Niemczech miałyśmy wprawdzie zielone koszulki, ale z paprykami i napisem „Węgry”, który zaklejałyśmy plastrem.

Trafiłyśmy jednak w czas, kiedy coś zaczęło się zmieniać. Wreszcie w klubach traktowano wszystko bardziej serio. Wcześniej rzadko organizowano odprawy przed meczem stricte pod przeciwnika. Pamiętam, jak na mistrzostwach świata chłopak ze sztabu, który przygotowywał nas do meczu, stwierdził, że ulubioną zagrywką Brazylijek jest zagrywka w piątą strefę. Przerwałam i mówię: „Przepraszam, nie mogę tego słuchać. Ulubiona zagrywka?! One zagrywają taktycznie!”. O ulubionej zagrywce możemy mówić w trzeciej lidze, kiedy dziecko nie umie inaczej zagrać. Tak wyglądała wtedy odprawa w reprezentacji Polski. Niemczyk, który przyjechał z Zachodu, wiedział, jak powinna wyglądać gra w reprezentacji. Zaczęły się zmiany.

Rzeczywiście Andrzej Niemczyk wrócił z Niemiec, ale w szczególnym dla siebie czasie, trudnym, mówiąc dyplomatycznie. Już wcześniej, jako młody człowiek, prowadził reprezentację Polski kobiet – bez oszałamiających rezultatów. Może to zrodziło w nim determinację, żeby tym razem pokazać coś innego?

On od początku wiedział, jaki ma materiał i co jest w stanie z nami zrobić. Był trenerem, który dawał kompletną swobodę. Mogłyśmy przyjechać na zgrupowanie z mężami, chłopakami, pod warunkiem że nie będą spać w tym samym hotelu co my. Ja na zgrupowania kadry jeździłam z córką, odkąd skończyła półtora roku. Nie każdy trener pozwala na coś takiego w sporcie zawodowym. Ale chodziło głównie o nasz spokój i komfort gry, kiedy trzeba było zasuwać na treningach.

Mistrzostwa Europy w Chorwacji 2005: Małgorzata Glinka, Magdalena Śliwa, Izabela Bełcik, Mariola Zenik, fot. Cornelia Kurth/REPORTER

Same treningi też stanowiły dla nas pewną nowość. Niemczyk wprowadzał ćwiczenia, których wcześniej nie wykonywałyśmy. No bo kto odbija piłkę głową, nogą czy łokciem? A on nas szkolił bardzo wszechstronnie. Mówił o panoramicznym widzeniu, uczył, żeby patrzeć na wprost, a jednocześnie widzieć to, co jest obok. Tak wyćwiczyłyśmy zachowanie na boisku, że podczas odpraw potrzebowałyśmy znikomej liczby informacji. Bazowałyśmy przede wszystkim na czytaniu gry. Potrafiłyśmy zareagować na to, co zrobi nasz blok i jak zachowa się nasza obrona. Byłyśmy nauczone patrzenia. Wystrzegałyśmy się schematów, a w zamian reagowałyśmy na to, co się w danym momencie działo. Myślę, że nasz zespół znacznie przewyższał inne, jeśli chodzi o spryt na boisku.

Droga do Złotek
W 2003 r. żeńską kadrę siatkarską znów obejmuje Andrzej Niemczyk (wcześniej był trenerem w latach 1975–1977). Jak wspominał, pensję od PZPS-u dostał wystarczającą akurat na… benzynę, by jeżdżąc po Polsce, wybrać siatkarki do kadry. Nie miał łatwego zadania ani dużo czasu – do mistrzostw Europy w Turcji zostało zaledwie kilka miesięcy. Na początek postanowił przekonać do występów w kadrze dziewczyny, które grały w zagranicznych klubach: Dorotę Świeniewicz, Magdalenę Śliwę, Małgorzatę Glinkę.
Nie było to proste. W ówczesnych realiach, gdy siatkarki grały w Polsce w kiepskich warunkach i nawet dresy dziedziczyły po innych ekipach, zachodnie kluby dawały stabilizację i szansę na rozwój, a kadra… Niemczyk sam przyznawał, że siatkarki wolały grać za granicą, niż narażać się na kontuzje w reprezentacji, z którą i tak nie odnosiły sukcesów. Ale przekonał je. Na zawody do Turcji siatkarki pojechały bez presji; media bardzo mało interesowały się tym wydarzeniem. Na początek Polki wygrały 3 : 2 z Holenderkami i to zwycięstwo je poniosło. W kolejnych meczach grały nierówno, ale wygrały z ekipami Ukrainy, Bułgarii i Czech, przegrały natomiast z Włoszkami 1 : 3. Półfinał naszych siatkarek z Niemkami był niesłychanie zacięty, jednak Polki zwyciężyły. W finale bez problemu pokonały Turcję. Wróciły ze złotem! W 2005 r. Polki jechały do Chorwacji na kolejne ME bronić tytułu, tym razem pod większą presją. Siatkarki znowu, jak dwa lata wcześniej, rozegrały zacięty, pięciosetowy mecz z Niemkami. I znowu wygrały go w tie-breaku (15 : 13). Dramatyczny półfinał z Rosją również rozstrzygnął się w tie-breaku wynikiem 22 : 20 dla Polek. W finale z Włoszkami, mistrzyniami świata, Złotka zagrały jak z nut, zaskakując nawet swojego trenera. Wynik 3 : 1 po fantastycznym widowisku był idealną nagrodą za trudy całego turnieju.
Pełny skład Złotek w 2003 r. (ME w Turcji): Magdalena Śliwa, Izabela Bełcik, Agata Mróz, Katarzyna Skowrońska, Maria Liktoras, Dominika Leśniewicz, Dorota Świeniewicz, Małgorzata Glinka, Joanna Mirek, Małgorzata Niemczyk-Wolska, Aleksandra Przybysz, Anna Podolec.
Pełny skład Złotek w 2005 r. (ME w Zagrzebiu): Magdalena Śliwa, Izabela Bełcik, Natalia Bamber, Katarzyna Skowrońska, Sylwia Pycia, Mariola Zenik, Dorota Świeniewicz, Małgorzata Glinka, Aleksandra Przybysz, Milena Rosner, Agata Mróz, Joanna Mirek.

Niemczyk świetnie się znał na kobietach i to był jego wielki atut. Wiedział, do której z nas może powiedzieć ostrzej, a którą należy pochwalić. Wiedział, jak każdą zmobilizować, jak zdopingować, jak prowadzić rozmowy. Dziewczyny są bardzo pracowite, ale czasami drobny szczegół może zgasić zapał. My, kobiety, jesteśmy wrażliwe. I niewiele trzeba, żeby nas wkurzyć. Niemczyk umiał rozeznać, co nas zmobilizuje do pracy, a co – wręcz przeciwnie – mogłoby sprawić, że się zatniemy, zatrzymamy. Poznanie dobrze kobiety to naprawdę wyższa szkoła jazdy.

To pierwsze mistrzostwo Europy otworzyło XXI wiek w polskiej siatkówce. Wcześniej, w 1997 roku w Bahrajnie, zawodnicy z kadry U-21 Ireneusza Mazura zdobyli złoto mistrzostw świata. Czy panie miały świadomość tego, że również są częścią wielkiej zmiany? Co prawda po was już takich sukcesów kobiet nie było, ale klimat wokół siatkówki jako drugiego sportu narodowego, po piłce nożnej, budował się właśnie na przełomie XX i XXI wieku.

My to zaczęłyśmy. Pokazałyśmy, że się da. Natomiast z bólem serca obserwuję następne pokolenia. Mam wrażenie, że towarzystwo stało się zbyt wygodnickie, że to nie są dziewczyny, które, jak my kiedyś, oddałyby wszystko za grę w reprezentacji. Priorytety są inne. My na początku nie dostawałyśmy ani grosza. Po prostu byłyśmy dumne z samego faktu, że gramy w reprezentacji. Na urlopie byłam tylko dwa razy. Z drugich wczasów zostałam ściągnięta do reprezentacji, gdy się okazało, że jestem potrzebna. I dla mnie najważniejsze było to, żeby występować dla Polski. Nie rozumiem dziewczyn, które wybierają pracę w klubie, a nie grę w reprezentacji.

Powrót mistrzyń Europy do Warszawy. Od lewej: Małgorzata Glinka, Katarzyna Skowrońska
i Magdalena Śliwa, 2003 r., fot . Kacper Pempel / REPORTER / EAST NEWS

Pieniądze bardzo zmieniły sport, w piłce nożnej widać to jeszcze wyraźniej.

Tylko czy Messi, Ronaldo, Lewandowski odmówili kiedyś reprezentacji? Nie odmówili. Mają w sobie ducha prawdziwego sportowca. Nie rezygnują z reprezentacji dlatego, że muszą wypocząć przed meczami klubowymi, dzięki którym zarabiają.

Z takim podejściem musi być czymś szczególnie przykrym brak medalu na igrzyskach. Czy niechętnie wraca pani do turnieju przedolimpijskiego w Baku?

Niestety tak. Przyszedł do mnie trener Niemczyk i mówi: „Co myślisz o tym, żebyśmy odpuścili mecz?”. Ja na to: „Trenerze, do mnie z takimi tematami absolutnie proszę nie przychodzić. Nawet nie chcę o tym słyszeć!”. Ale przed meczem z Azerkami zwrócił się do nas: „Dziewczyny, ten mecz musimy przegrać, żeby później było nam łatwiej, i dlatego wystawiam drugą szóstkę”. W tym momencie wszystko się posypało. Bo dziewczyny, które wcale nie były słabsze, stały się zawodniczkami, które mają przegrać mecz.

A więc ten psycholog kobiet popełnił błąd.

Bardzo duży błąd! Nam potrzeba było gry i zwycięstwa. A wtedy nasz duch zgasł, spadło morale zespołu. To rzecz, którą ciężko wybaczyć i zapomnieć…

Zwłaszcza że ten taktyczny pomysł był błędem, bo przegrałyście później z Turczynkami, i cała układanka okazała się bez sensu. Nawet powtórne mistrzostwo Europy tego nie osłodziło?

Nie osłodziło, bo igrzyska to igrzyska. To spełnienie marzeń każdego sportowca. A byłyśmy bardzo blisko sukcesu!

Niemniej rok później sięgnęły panie ponownie po mistrzostwo Europy.

Na pewno pierwsze zdobycie mistrzostwa było silnym bodźcem i dodało nam wiary, że jesteśmy zawodniczkami, z którymi trzeba się liczyć. Mistrzostwa w Chorwacji były zupełnie inne niż te pierwsze. Pamiętam dramatyczny mecz z Rosjankami. Niemczyk uważał, że nie ma po co stać w tym „cielętniku” – tak nazywał kwadrat rezerwowych. W każdej dyscyplinie wszyscy siedzą, tylko w siatkówce zawodnicy stoją. Więc też siadłyśmy. Była końcówka trzeciego seta, prowadziłyśmy. Zdążyłam tylko powiedzieć: „Nie wierzę, że tak gładko poradziłyśmy sobie z Rosjankami”.

I wtedy straciłyśmy seta, przegrałyśmy czwartego, zaczęły się nerwy. Skończyło się dobrze, ale już nigdy nie mówię, że coś się łatwo wygra, ani nie zgaduję, jaki będzie wynik.

Magdalena Śliwa, fot: Wacław Klag / REPORTER

Jak zmieniło się pani życie po tych dwóch mistrzostwach Europy?

Na pewno stałyśmy się rozpoznawalne. Dużo nas było i w prasie, i w telewizji. Doświadczyłyśmy wielu miłych sytuacji. Pamiętam, jak na dworcu w Warszawie zaczepił mnie pewien pan i stwierdził: „Jak powiem żonie, że spotkałem panią na dworcu, to nie uwierzy!”. Dużo było zaproszeń do szkół, spotkań z młodzieżą. Zaczął się boom na siatkówkę. Nie można było ogarnąć tłumów dzieciaków. A rozpoznawalność nie mija… Do tej pory spotykam ludzi, których nie znam, a którzy na mój widok krzyczą: „Złotko, Złotko!” – choć już od paru lat nie gram.

Kiedy zdobyła pani pierwsze mistrzostwo Europy, pani córka Izabela miała 13 lat. Wiedziała pani, że siatkówka jest jej pisana?

Córka już trenowała, kiedy w ’98 roku pojawiła się pozycja libero. Byłyśmy akurat na męskiej siatkówce i zapytała: „Dlaczego on ma inną koszulkę? Ja też tak chcę”. Wtedy sobie zakodowała, że chce być libero. I tak zostało. Jej pierwszą idolką była Dominika Leśniewicz.

Rzadko się zdarza, żeby matka i córka występowały w jednej drużynie. Panie grały razem przez jeden sezon w Treflu Sopot.

Tak. A wcześniej jeszcze tutaj, w Wiśle. Iza od zawsze jeździła ze mną na mecze. Wszystkie moje koleżanki traktowała jak swoje ciocie, w tym Dorotę Świeniewicz, z którą mieszkałyśmy razem w pokoju. Po latach w szatni Iza mówi przed meczem: „Cześć, ciociu!”, a Dorka: „Iza, ja ci dam »ciociu«! Ja Dorka jestem”. Dla Izy to było niecodzienne przeżycie, by przestawić się na mówienie do dziewczyn po imieniu.

Mnie też na parkiecie nie mogła nazywać mamą, to byłoby śmieszne, więc zwracała się do mnie po imieniu. Podobnie koleżanki Izy z zespołu – Ewelina Sieczka i Natalia Nuszel-Skrzypkowska – też musiały się przestawić na mówienie do mnie po imieniu. A grałam z zawodniczkami z pokolenia mojej córki dlatego, że skończyłam karierę dopiero w wieku 46 lat.

To ciekawe wspomnienie, bo pani starsze koleżanki opowiadają, że jako młode dziewczyny zwracały się do starszych zawodniczek per pani: „Pani Krysiu, proszę podać piłkę”.

To utrudnia komunikację. Pamiętam, jak Niemczyk przyszedł do nas i powiedział: „Mówcie do mnie na ty”. Protestujemy: „Jak to, panie trenerze?”. „No to mówcie mi »tato«”. „Ale jak to »tato« do trenera?” – dziwimy się. I zostało po staremu. Czasami zażartowałyśmy sobie: „Ej, Andrzej”, ale w istocie nikt po imieniu do niego nie mówił.

Izabela Lemańczyk, fot. Maciej Zdziarski

Wróćmy jeszcze do sezonu, kiedy grała pani razem z Izą. Jakie to uczucie dla matki, ale i siatkarki z wielkimi sukcesami, kiedy widzi najpierw dorastanie, a później zawodniczą sprawność i dojrzałość swojej córki?

Jestem dumna i cieszę się, że Iza wcześnie przeszła na zawodowstwo. Jeśli chodzi o żywienie, o odpoczynek, całościowe przygotowanie do meczu, to bardzo szybko zaczęła być profesjonalnym sportowcem. Wiedziałam, że nie da plamy, bo napatrzyła się w domu. Widziała, jak podporządkowuję życie treningom i meczom. Naszym trenerem w Sopocie był Alessandro Chiappini, z którym pracowałam wcześniej w Bergamo i Perugii, tak że byłam spokojna o poziom sportowy, o treningi.

Matka i córka
Córka Magdaleny Śliwy, Izabela Lemańczyk (ur. 1990), twierdzi, że do siatkówki nikt jej nie zmuszał, ale wychowywała się na hali. Karierę siatkarską rozpoczęła w Wiśle Kraków, w sezonie 2006/2007 wywalczyła ze swoją drużyną srebrny medal mistrzostw Polski kadetek. Została wtedy wybrana najlepszą libero turnieju i otrzymała powołanie do juniorskiej reprezentacji Polski. W 2009 r. wystąpiła na mistrzostwach świata juniorek w Meksyku, zajmując 13. miejsce. W sezonie 2010/2011 z Treflem Sopot zdobyła wicemistrzostwo Polski. Matka i córka występowały wówczas wspólnie na parkiecie, wzbudzając wielkie zainteresowanie kibiców. Obecnie Iza Lemańczyk gra w klubie DPD Legionovia Legionowo.

Jak sama pani wspomniała, grała pani bardzo długo. To nie zdarza się często. Nawet dziś, formalnie rzecz biorąc, może pani wejść na boisko z pozycji trenera. W czym tkwi sekret pani formy?

Przede wszystkim kocham to, co robię. Gdyby ktoś mi dziś powiedział: „Jedziesz na kadrę”, to zgodziłabym się bez wahania. Dopiero później zastanowiłabym się, czy dam radę. Po prostu w dalszym ciągu uwielbiam grać w siatkówkę, to mi nie przeszło. Poza tym jestem cały czas aktywna. Może nie chodzę na siłownię i nie świruję na punkcie bycia fit, ale nie potrafię usiedzieć bezczynnie. Mam też ogródek, w którym cały czas coś robię. Może dlatego nie widzę problemu, by włożyć strój i zagrać mecz.

Chciałem zapytać jeszcze o Złotka po tych niespełna 20 latach – bo w 2023 roku będzie okrągła rocznica waszego pierwszego złota mistrzostw Europy. Czy coś zostało z ducha tamtej drużyny? Jak dzisiaj wyglądają wasze relacje?

Mamy grupę na WhatsAppie, na której często się komunikujemy. Pandemia troszeczkę nas zatrzymała, ale zaczęłyśmy już organizować zloty Złotek. Jesteśmy porozrzucane po Polsce, każda mieszka gdzie indziej. Niektóre dziewczyny mają kontakt ze sobą, więc nasze spotkania są rewelacyjne. Nie wyobrażam sobie, żeby za rok takiego zlotu nie było.

Ten za dwa lata musi być szczególnie uroczysty!

Oczywiście, jak to przystało na jubileusz! Niestety nie wszystkie dziewczyny dają się namówić na grę. W ostatnich latach podczas naszych spotkań grałyśmy mecze jako Złotka, ale dziewczyny są w różnej formie i niektóre już się wstydzą.

Pani nie.

Ja bym jeszcze sobie pograła!

Magdalena Śliwa
Urodzona 17 listopada 1969 r. w Makowie Podhalańskim, siatkarka grająca na pozycji rozgrywającej, zawodniczka drużyny Złotek prowadzonej przez Andrzeja Niemczyka, reprezentantka kraju w latach 1990–2007. Rekordzistka pod względem liczby rozegranych meczów w reprezentacji (359). Wychowanka Wisły, w której zadebiutowała jako 17-latka (w meczu ligowym). W macierzystym klubie występowała do roku 1992, zdobyła z nim m.in. wicemistrzostwo Polski (1989/1990). Na krajowych parkietach największe sukcesy odnosiła z Chemikiem Police, z którym dwukrotnie stanęła na najwyższym stopniu podium rozgrywek ligowych, trzykrotnie sięgnęła po Puchar Polski oraz po trzecie miejsce Pucharu Zdobywców Pucharów. W 1998 r. przeniosła się do ligi włoskiej, w której przez trzy pierwsze sezony występowała razem z Dorotą Świeniewicz w Desparze Perugia. Z tym klubem zdobyła Puchar Włoch w 1999 r. W 2000 r. zdobyła Puchar Zdobywców Pucharu – odpowiednik pucharu CEV.
Największe sukcesy reprezentacyjne przyszły w 2003 r., kiedy z drużyną prowadzoną przez Andrzeja Niemczyka wywalczyła awans do World Grand Prix, a następnie zdobyła złoty medal mistrzostw Europy, na których została wybrana najlepszą rozgrywającą turnieju. Dwa lata później ponownie sięgnęła po mistrzostwo Europy. W 2007 r. przez kilka miesięcy była asystentką trenera reprezentacji Polski Marco Bonitty. Wówczas też, podczas Pucharu Świata w Piłce Siatkowej Kobiet w Japonii, rozegrała swoje ostatnie mecze w biało-czerwonych barwach. Następnie skupiła się na pracy trenerskiej, okazjonalnie wracając do gry. W sezonie 2010/2011 wraz z córką Izabelą reprezentowała barwy PGE Atomu Trefla Sopot, z którym wywalczyły srebrny medal mistrzostw Polski. Obecnie trenuj drużynę siatkarek Wisły. Bierz