Nie dopuszczałem do siebie myśli, że przyjechałem po złoto

Rozmowa z Robertem Syczem, wioślarzem, dwukrotnym mistrzem olimpijskim i dwukrotnym mistrzem świata

Robert Sycz, fot. Przemysław Wierzchowski / REPORTER / EAST NEWS

Urodził się Pan w 1973 r. Lata 80. XX wieku to czas schyłkowego PRL-u. Jak wyglądała codzienność dorastającego nastolatka?

Przesiadywaliśmy z kolegami na ławce na podwórku między blokami, czasem chodziliśmy na działki, zdarzało się nam popalać papierosy. To był świat młodych ludzi znudzonych życiem, bez pomysłu, co ze sobą zrobić.

Jakiej muzyki pan wtedy słuchał?

Najpierw heavy metalu, później przyszedł okres buntu i zabawy w „punkowanie”: słuchaliśmy punk rocka, wkładaliśmy glany, farbowaliśmy spodnie na czerwono, niektórzy nosili irokezy. Dla mnie to był czas beztroski, w ogóle wówczas nie myślałem, że będę zawodowym sportowcem. Kiedy mama zapisała mnie do szkoły sportowej ze względu na skrzywienie kręgosłupa, bawiłem się tym – sport dawał mi możliwość wyrwania się z podwórka i poznania nowych ludzi. A podwórkowe życie całkiem się skończyło, kiedy poszedłem do zasadniczej szkoły zawodowej, bo zbiegło się to w czasie z poważniejszym traktowaniem sportu: codziennymi treningami oraz regularnymi wyjazdami na zgrupowania i zawody.

A przykładał się pan do nauki w zawodówce dla mechaników samochodowych? Potrafiłby pan teraz naprawić samochód?

Proste rzeczy jak najbardziej tak. Ale mój rozwój zatrzymał się na autach, które jeszcze nie miały komputerów: maluch, duży fiat, nysa, żuk, jelcz… Auta współczesne, skomputeryzowane, są dla mnie za trudne.

To właśnie w trakcie uczęszczania do szkoły zawodowej zaczął pan poważniejszą przygodę ze sportem. Skąd pomysł na wioślarstwo, a nie bardziej popularne dyscypliny?

Jako młody człowiek próbowałem swoich sił w piłce nożnej. Kiedyś nie było szkółek, do których rodzic zapisuje dziecko i płaci co miesiąc składkę, by mogło chodzić na zajęcia. Wtedy trzeba było zdać testy, żeby się dostać do drużyny. Zapamiętałem je jako ogromny szok i rozczarowanie. W siódmej czy ósmej klasie byłem dość sprawny jako sportowiec, wygrywałem dzielnicowe biegi przełajowe, ale w tych testach ani wytrzymałość, ani sprawność, ani umiejętności techniczne nie miały żadnego znaczenia – liczyło się tylko to, kto jest największym samolubem i najdłużej utrzyma się przy piłce podczas gry. Jak ktoś myślał na boisku, podawał piłkę innym, to nie był brany pod uwagę.

Taki był futbol tamtego czasu – żyliśmy kultem Diego Maradony!

Nie odpowiadało mi takie podejście. Jak wspomniałem, do klasy wioślarstwa sportowego w szkole podstawowej nr 54 zapisała mnie mama. Nie miałem wówczas żadnego wyobrażenia o sporcie, poszedłem tam jedynie ze względów zdrowotnych, trochę też za namową koleżanki mamy, która powiedziała: „Zapisz go, to będzie miał wakacje i obiady za darmo, do tego będzie dostawał sprzęt”. Na początku nawet nie wiedziałem, że to profil wioślarski, bo piąta i szósta klasa były ogólnorozwojowe i braliśmy udział w rozgrywkach dzielnicowych we wszystkim, w czym się dało: koszykówce, piłce ręcznej, piłce nożnej, bieganiu… Stąd moje ogromne zdumienie – zresztą nie tylko moje, bo większości dzieciaków z klasy – jak poszliśmy na pierwsze zajęcia do klubu wioślarskiego, posadzono nas na basenie wioślarskim i kazano nam machać trzymetrowymi wiosłami. Nikt nas nie uprzedził. We wszystkich ćwiczonych dyscyplinach dobrze sobie radziłem. Tyle że w innych nie było nikogo, kto by mnie zauważył, a w wioślarstwie miałem fajnych trenerów. I to chyba dzięki ich osobowości podjąłem decyzję, że zostanę przy wiosłach.

Lata 90. to czas gwałtownych przemian. Rodzi się kapitalizm, nareszcie można zostać kimś. Jak na tę zmieniającą się rzeczywistość patrzył chłopak, który postawił na sport? Co pan zapamiętał z tego szczególnego okresu?

Mieszkałem wtedy jeszcze u rodziców, ale byłem gościem w domu – cały czas na zgrupowaniach, wyjazdach, zawodach krajowych i zagranicznych. Byłem całkowicie skoncentrowany na sporcie i nie za bardzo przejmowałem się tym, co dzieje się obok mnie, w brutalnym świecie, gdzie ludzie przepychają się łokciami o stanowiska w firmach i myślą o tym, żeby jak najwięcej zarobić. Nie zależało mi na pieniądzach ani też, niestety, na wykształceniu, bo chociaż po skończeniu zawodówki podjąłem naukę w technikum wieczorowym, ze względu na treningi nie mogłem wyrobić frekwencji i porzuciłem tę szkołę. Skupiłem się na tym, żeby osiągnąć sportowy sukces, a czas dzieliłem między sport i relacje z moją sympatią, obecnie żoną. Po kilkunastu latach wróciłem jednak do nauki, skończyłem studia w Wyższej Szkole Gospodarki w Bydgoszczy na kierunku organizacja i zarządzanie sportem.

Jak wyglądała pańska droga do pierwszych igrzysk olimpijskich – w Atlancie w 1996 r.?

W latach nieolimpijskich wszystkie osady przyjeżdżają na wszystkie zawody i ścigają się w każdym pucharze świata, więc po kilku startach można określić ich poziom. Natomiast lata olimpijskie są specyficzne: niektóre osady wybierają inny system przygotowań i omijają część zawodów. My z Grzegorzem Wdowiakiem startowaliśmy bardzo dużo i z dotychczasowych wyników wychodziło nam, że na igrzyskach powinniśmy co najmniej powtórzyć piąte miejsce z mistrzostw świata w Tampere w 1995 r.

Ostatecznie skończyło się siódmym miejscem.

Nie mówiliśmy głośno o naszych nadziejach, ale trener przy wsiadaniu do samo-lotu nieopatrznie rzucił do jednego z dziennikarzy: „Jedziemy po złoto”. Po tym siódmym miejscu się to na nas odbiło. Było nas stać na więcej, jednak zostało wówczas popełnionych kilka błędów, i to nie z naszej winy. Przede wszystkim polecieliśmy w złym terminie, jeśli chodzi o aklimatyzację. Poza tym trener narzucał nam pewne rzeczy, które teraz, z perspektywy czasu i doświadczenia, oceniam jako niewybaczalne. Choćby sposób robienia wagi, bo po prostu nas zamęczał, każąc nam wiosłować na ergometrze, kiedy my chcieliśmy biegać. Myślę, że gdybyśmy mieli możliwość robienia wagi w wypracowany wcześniej sposób, mogłoby – choć oczywiście nie musiało – być lepiej.

VII Mistrzostwa Polski na Ergometrze Wioślarskim “Ergowiosła 98 “.
Na pierwszym planie Robert Sycz zwycięzca w kategorii lekkiej,
fot. PAP/ CAF / Adam Hawałej

A jak wyglądała relacja z partnerem z osady, Grzegorzem Wdowiakiem?

Na pewno nie mogę narzekać na naszą współpracę. W pierwszych latach wspólnego pływania to ja jako lepszy zawodnik na jedynce szlakowałem, czyli narzucałem rytm i decydowałem o rozkładzie sił, i tak było jeszcze na mistrzostwach w Tampere. Natomiast Grzegorz nie chciał się temu poddać, był starszy, miał mocniejszy charakter – choć nie wiem, czy do walki – i bardzo chciał szefować. W trakcie sezonu w roku olimpijskim trener zamienił nas miejscami. Nie miałem nic przeciwko, bo zawsze wychodziłem z założenia, że podstawa to współpraca w osadzie, tyle że moim zdaniem decyzja o zmianie została podjęta za późno, do tego w złej atmosferze, co trochę zepsuło nastrój. No ale trener chciał podkreślić, że to on rządzi, że jest najważniejszy w zespole i decyduje o wszystkim.

Jakie emocje towarzyszyły temu siódmemu miejscu?

Wtedy jeszcze potrafiłem bawić się sportem, nie miał na mnie takiego silnego wpływu, dlatego wracałem do kraju delikatnie rozczarowany, lecz już z myślą o mistrzostwach Polski: chciałem wystartować, pokazać, że to jednak ja jestem lepszy w tej naszej dwuosobowej grupie, wygrać jedynkę. Po prostu szedłem do przodu.

Cały sezon ’97 aż do mistrzostw świata, a właściwie jeszcze i po nich, wciąż był bez-troski, z przyjemnością uprawiania sportu, startowania z uśmiechem na twarzy, trenowania w grupie fajnych, wesołych, młodych ludzi, którzy bawili się sportem bez poczucia, że niosą ciężar polskiego wioślarstwa na swoich barkach. Ale był też inny od poprzednich sezonów – wcześniej działaliśmy tylko we dwóch, z Grzegorzem, natomiast wtedy powstała koncepcja stworzenia grupy czteroosobowej i wyłonienia z niej dwójki przy jednoczesnym starcie czwórki. Czyli mieliśmy podjąć ryzyko startowania w dwóch konkurencjach w mistrzostwach świata. I chociaż ten pomysł nie wypalił, bo okazało się, że starty są godzina po godzinie, czyli technicznie i fizycznie nie do zrobienia, to przez cały sezon trenowaliśmy z takim nastawieniem.

Rok 1997 to moment, kiedy spotykają się dwie ważne postaci polskiego wioślarstwa –  pan i Tomasz Kucharski. Efektem waszej współpracy są dwa złote medale na igrzyskach olimpijskich: w Sydney w 2000 i w Atenach w 2004 r. A jak wyglądały początki relacji, pierwsze kroki na drodze do sukcesu?

Początkowo wygraliśmy z Tomkiem jedną z edycji pucharu świata w czwórce podwójnej wagi lekkiej. Potem przyszło do startów w dwójce, choć początkowo nie sadzano nas razem ze względu na wagę. Ja miałem startować z Robertem Laskowskim na mistrzostwach Polski i z Tomkiem Fiłką w pucharze świata w Paryżu. Zajęliśmy tam szóste miejsce, na tyle zadowalające dla trenera i dla mnie, że stwierdziliśmy, że to chyba będzie zamknięty skład. Przygotowywaliśmy się więc z Tomkiem Fiłką do kolejnego pucharu świata – w Lucernie. To najbardziej obsadzony i pozwalający najlepiej określić poziom osady puchar świata. No ale w jeden weekend Tomek Fiłka musiał pojechać na wesele, bo był świadkiem swojego przyjaciela, a został Tomek Kucharski, z którym nie mieliśmy wcześniej żadnych prób na dwójce. Trener Jerzy Broniec zaproponował: „Usiądźcie i zróbmy trening, nie można odpuszczać”. Akurat wypadły nam przejazdy na odcinkach ograniczonych. I okazały się o dobrych kilka sekund szybsze niż z Tomkiem Fiłką, o 4–5 sekund lepsze niż z Grzegorzem! Trener przecierał oczy ze zdumienia, ja także. Uwielbiam, jak łódka szybko płynie, uwielbiam czuć ten ślizg, sprawia mi to ogromną satysfakcję, więc miałem uśmiech od ucha do ucha, kiedy dobiliśmy do pomostu. Potem trener wziął mnie na bok – bo miał taki zwyczaj, że rozmawiał tylko ze szlakowymi –  i zapytał, co sądzę. Odpowiedziałem, że dwójka z Tomkiem Kucharskim to jedyna możliwość, żeby dobić do światowej czołówki. Trener podjął ryzyko i zgodził się wysłać nas na puchar świata, ale pod warunkiem że na tydzień przed osiągniemy określoną wagę, chyba kilogram więcej niż waga startowa.

Tomasz Kucharski i Robert Sycz po zwycięstwie na igrzyskach olimpijskich w Sydney,
fot. Marek Żochowski / NEWSPIX.PL

Trener Broniec chyba nie wierzył, że się uda.

Tak, uważał, że nie damy rady zrobić wagi, zresztą obaj mieliśmy z tym problemy. A jednak się udało i pojechaliśmy do Lucerny. Tam też się jeszcze bawiliśmy. Nie ustaliliśmy wcześniej, czy wchodzimy z przedbiegu bezpośrednio do finału, czy chcemy wystartować w repasażu przed południem następnego dnia – a półfinał miał być po południu. Jeszcze w torze o tym dyskutowaliśmy, dając się wyprzedzać, potem wyprzedzając, potem znowu dając się wyprzedzać. Ostatecznie zajęliśmy pierwsze miejsce i podjęliśmy ryzyko wejścia do półfinału bezpośrednio, co niestety poskutkowało tym, że musieliśmy doczekać do ważenia o godzinie 15.00, niewiele jedząc, nic nie pijąc, do tego biegając i robiąc wagę. A gdybyśmy przechodzili przez repasaże, mielibyśmy ważenie o 8.00 i później moglibyśmy już normalnie jeść, pić i przygotowywać się do startu.

Wymęczeni wystartowaliśmy w półfinale. No i tam wyskoczyliśmy jak królik z kapelusza. Wydawało nam się, że wiosłujemy bez siły, że nie idzie nam zbyt dobrze, a mieliśmy dużą przewagę nad przeciwnikami i ostatecznie zajęliśmy trzecie miejsce, szokująco dobre. Gdyby nie to robienie wagi i krótki staż wspólnego trenowania, pewnie byłoby jeszcze lepiej. Ale i tak cały świat wioślarzy wagi lekkiej patrzył na nas z podziwem. My też nie stawialiśmy na to, że możemy być taką markową osadą.

Robert Sycz, trener Jerzy Broniec i Tomasz Kucharski,
fot. Marek Żochowski / NEWSPIX.PL

Jak wyglądała praca nad tą relacją?

Z Tomkiem nie musieliśmy się docierać w żaden sposób. Jak wsiedliśmy razem do łódki, to od razu zagrało. Mieliśmy dar wyczuwania łódki i siebie nawzajem. Mało ze sobą rozmawialiśmy, a płynąc, nie rozmawialiśmy wcale lub rzucaliśmy tylko krótkie hasła w stylu „jedziemy”, „teraz”, „odpuszczamy”. Ale mogę to na palcach jednej ręki policzyć – zwykle obywało się bez słów. Tomek wspaniale wyczuwał moje ruchy. Oczywiście w pierwszych miesiącach treningu trzeba było to ćwiczyć, więc czasami go testowałem: nagle przyspieszałem, wzmacniałem, podnosiłem tempo. Zawsze to wyczuwał i jak kończyliśmy, pytał: „Dlaczego tak zrobiłeś?”. Tłumaczyłem, że w torze może dojść do takiej sytuacji, więc fajnie, że się przed tym nie broni.

Jeśli chodzi o wykonywaną pracę, nic się nie zmieniło, bo trening zawsze traktowałem poważnie i starałem się nigdy nie odpuszczać. Zmieniły się za to podejście i otoczka wokół nas. Wcześniej nie odczuwało się presji, waga lekka pozostawała gdzieś na boku. Gdy jechałem na pierwsze swoje mistrzostwa świata, w 1993 r., dostałem inne dresy niż cała reprezentacja, jakieś czystki z magazynu, bo byłem tylko dodatkiem. To się zmieniło, kiedy zajęliśmy z Grzegorzem Wdowiakiem szóste miejsce – nagle okazało się, że już od przyszłego sezonu jesteśmy częścią re-prezentacji na pełnych warunkach, nie źrebaczkiem, który plącze się przy klaczy.

Polacy na igrzyskach olimpijskich w Sydney
Rok 2000 przyniósł Polsce 14 olimpijskich medali. Do Sydney pojechało 195 zawodników (startowało 187 – 58 kobiet i 129 mężczyzn) w 19 sportach. Pierwsze sukcesy naszych zawodników nadeszły w szóstym dniu igrzysk olimpijskich. Było to złoto Renaty Mauer- -Różańskiej w strzelectwie oraz srebro kanadyjkarzy górskich w slalomie –Krzysztofa Kołomańskiego oraz Michała Staniszewskiego. Dwa dni później po tytuł mistrza w chodzie na 20 km sięgnął Robert Korzeniowski, Agata Wróbel zaś wywalczyła srebro w podnoszeniu ciężarów. Na tych samych igrzyskach Korzeniowski obronił też tytuł mistrza olimpijskiego sprzed czterech lat w chodzie na 50 km. Złote medale z Sydney przywieźli także Szymon Ziółkowski (rzut młotem), Kamila Skolimowska (rzut młotem) oraz wioślarze Robert Sycz i Tomasz Kucharski. Srebro drużynowo wywalczyły florecistki w składzie Sylwia Gruchała, Magdalena Mroczkiewicz, Anna Rybicka oraz Barbara Wolnicka. Wicemistrzem w podnoszeniu ciężarów został Szymon Kołecki. W kajakarstwie (kanadyjki dwójka) Paweł Baraszkiewicz i Daniel Jędraszko. Brązowe medale zdobyli Leszek Blanik (gimnastyka), czwórka kajakarzy: Dariusz Białkowski, Grzegorz Kotowicz, Adam Seroczyński, Marek Witkowski oraz dwójka kajakarek: Aneta Pastuszka i Beata Sokołowska-Kulesza.

Przejdźmy do igrzysk olimpijskich w Sydney w 2000 r. Pamiętam, jak w redakcji radiowej Trójki, gdzie wówczas pracowałem, przyglądaliśmy się zmaganiom, i potrafię odtworzyć je dzień po dniu. Zaczęło się 20 września od Renaty Mauer, dwa dni później Robert Korzeniowski, a 24 września okazał się potrójnie radosny: podwójnie za waszą sprawą, a do tego złoto Szymona Ziółkowskiego. Jak to wyglądało z perspektywy wioski olimpijskiej?

Nie dopuszczałem do siebie myśli, że przyjechałem po złoto – marzyłem o nim, ale nie wychodziłem z założenia, że mi się należy, bo zawsze uważałem, że w sporcie wszystko się może wydarzyć. Mieszkaliśmy w wiosce olimpijskiej, lecz dla spokoju psychicznego izolowaliśmy się od życia zewnętrznego, nie udzielaliśmy się publicznie w ogóle. Oczywiście informacje o medalach do nas docierały i cieszyły, ale to działo się gdzieś w innym świecie, poza tym naszym kloszem. My skupialiśmy się na tym, co przed nami.

Jak wyglądał dzień triumfu?

Był bardzo trudny i męczący. Nie tylko ze względu na wysiłek sportowy – musieliśmy wstać o godzinie 3.50, chociaż startowaliśmy dopiero o 8.50. Ale trzeba było zrobić poranny rozruch, wybiegać te ostatnie pół kilograma. Ludzie, którzy już skończyli swoje starty, wracali wtedy z imprez, głośno śpiewając. My też chcieliśmy już mieć ten stres za sobą. A potem jeszcze musieliśmy dojechać na tor  40 minut busem. Jedziemy, ja mam zamknięte oczy – i nagle słyszę, jak Tomek podniesionym głosem nakazuje kierowcy zmienić trasę. Jak się okazało, pomylił się i chciał nas zawieźć w zupełnie inną stronę, gdzieś na drugi koniec Sydney. Na szczęście nie wybiło nas to z rytmu. Dopiero po startach zaczęliśmy to sobie opowiadać w charakterze anegdoty i śmiać się, że kierowca mógł nas pozbawić całej przyjemności wygranej. Spokój przyszedł dopiero po kilku dniach.

Poczuł pan, że życie po złocie olimpijskim się zmieniło?

Przez krótki okres tak: były popularność, zaproszenia, spotkania. Przez 2–3 miesiące wiedliśmy życie bardziej publiczne niż prywatne, praktycznie nie mieliśmy czasu dla siebie. Uspokoiło się to dopiero pod koniec roku i wtedy zaczęło się normalne, zwykłe życie sportowca. Działacze ze związku zresztą szybko nas uświadomili, że to, co było, to historia, a teraz trzeba pisać nową, czyli kolejne mistrzostwa świata. Sukces w wioślarstwie przemija dużo szybciej niż w innych dyscyplinach. Wracają szara rzeczywistość i konieczność udowadniania światu, że jest się najlepszym.

W roku 2004 ponownie to pokazaliście. Jak pan wspomina igrzyska w Atenach?

To były zupełnie inne igrzyska. Po pierwsze w Sydney trener nie dawał nam odczuć ciężaru oczekiwań, że mamy zdobyć złoto, a teraz byliśmy bardziej zdani na siebie. Po drugie w sezonie przygotowawczym nie startowaliśmy razem, ponieważ Tomek miał kontuzję. I chociaż bardzo szybko po kontuzjach dochodził do formy, nie zawsze starczało mu czasu, żeby wrócić do niej w stu procentach, i wtedy właśnie tak było. A trener realizował przygotowania tak, jak sobie zaplanował, więc dostawaliśmy niesamowity wycisk. Dlatego na igrzyska pojechaliśmy zmęczeni i do pierwszego startu nie zdążyliśmy złapać świeżości. Przedbieg przegraliśmy z Danią i Niemcami, przekonanymi, że będą faworytami do złota. Ale między repasażem a półfinałem odzyskaliśmy lekkość wiosłowania, a to od razu odświeżyło nam głowy i przywróciło wiarę w siebie. No a finał to już była euforia, która przełożyła się na złoty medal.

Jak smakowało to drugie olimpijskie zwycięstwo, tak inne od pierwszego ze względu na okoliczności?

Na pewno bardzo cieszyło, ale okupiliśmy je o wiele większym wysiłkiem fizycznym. Tomek zresztą kiedyś przyznał, że te igrzyska nie były w stu procentach na miarę jego możliwości. Tak naprawdę cudem dowieźliśmy ten medal, bo na ostatnich 200 metrach już mi nie pomagał, tylko spławiał wiosła, tak był wycieńczony. Na pierwszych 1500 metrach nic na to nie wskazywało, bo wiosłowaliśmy z łatwością i odpływaliśmy przeciwnikom – jednak później dał o sobie znać ten okres absencji w treningu ze względu na kontuzję i Tomek opadł z sił. Na szczęście ma taki charakter, że nie położył się w łodzi, lecz próbował ze mną wiosłować, i dopłynęliśmy do mety.

Ale za każdym razem, kiedy wspominam tę atmosferę na igrzyskach w Atenach, tor, dekoracje i nasz powrót do wspólnej sali, gdzie wszyscy z radości podrzucali nas pod sufit, przypominam sobie też trenera, który podszedł do nas i powiedział, że nie potrafi się cieszyć z naszego złotego medalu, bo postawił na osadę kobiet, a ta nie zajęła wysokiego miejsca, więc te igrzyska są dla niego przegrane. To było naprawdę przykre. Uważam, że mógł się ugryźć w język.

Z perspektywy kibiców był to wspaniały sukces, potwierdzający waszą klasę. Robert Korzeniowski czwartym złotym medalem olimpijskim, zdobytym właśnie w Atenach, postanowił zamknąć karierę sportową. A wy podjęliście walkę i chcieliście raz jeszcze wystartować na igrzyskach. Jak pan dzisiaj ocenia tę decyzję?

Cały czas chcieliśmy z Tomkiem trenować, dlatego postanowiliśmy wystartować w igrzyskach w Pekinie w 2008 r. Tyle że trzy lata wcześniej Tomek znowu doznał kontuzji, która wyeliminowała go z mistrzostw świata. Wystartowałem w nich z Pawłem Rańdą i zdobyliśmy brązowy medal. Wróciła wtedy ta fajna atmosfera sprzed 1995 r., trener również miał w tym nowym zestawieniu inne podejście. Jednak już w kolejnym sezonie, w 2006 r., Tomek wrócił do osady – i wróciła rywalizacja między nim a Pawłem, taka jak w 2000 r. Tomek ją wygrał, ale chociaż czucie w łodzi było jak należy, jeszcze byliśmy zgranym zespołem, jeśli chodzi o technikę wiosłowania, to wytrzymałościowo coś nam uciekło.

Kończąc karierę, powiedział pan: „Schodzę ze sceny pokonany”. Czy gdyby dziś pan wiedział, jak to się potoczy, miałby pan inny pomysł na zakończenie kariery sportowej?

Tak. Marzyłem o tym, żeby pojechać na jeszcze jedne, pożegnalne igrzyska. Uważam, że gdyby nie te zawirowania pomiędzy 2004 a 2008 r., moglibyśmy w Pekinie przynajmniej być w finale. Każdy z nas podjął pewne decyzje, a potem Tomek zrezygnował. Próbowałem jeszcze startować z innymi kolegami, ale to już nie było to. Żaden z nich nie miał umiejętności identycznych z moimi.

Duet Sycz–Kucharski zdarzył się tylko raz. A jak wygląda życie Roberta Sycza dekadę po zakończeniu kariery, na rok przed pięćdziesiątką, gdy już umilkły oklaski?

Życie mam nadal bardzo sportowe, tyle że już nie jako czynny sportowiec, lecz trener. Pracuję w reprezentacji w kadrze narodowej – jestem trenerem współpracującym z trenerem głównym krótkich wioseł Aleksandrem Wojciechowskim. On pływa bezpośrednio za czwórką, a ja za dwójką podwójną. Od 2006 r. pracuję z grupą krótkich wioseł. A kiedy nie jestem na zgrupowaniach, to zajmuję się rodziną – żoną i trójką dzieci. Nie mam czasu się nudzić.

Ślubowanie olimpijczyków przed wyjazdem na igrzyska w Tokio (2020).
Na pierwszym planie tenisistka Iga Świątek i Robert Sycz,
fot. Anna Klepaczko / FOTOPYK / NEWSPIX.PL

Robert Sycz
Urodzony 15 listopada 1973 r. w Warszawie, wioślarz, zdobywca złotych medali na igrzyskach olimpijskich w Sydney (2000) i Atenach (2004), dwukrotny mistrz świata (1997, 1998). Uważany za jednego z najwybitniejszych polskich wioślarzy w historii. Karierę sportową rozpoczął w 1986 r. w Szkolnym Wojewódzkim Ośrodku Sportowym w Warszawie. W latach 1996–1998 reprezentował klub Zawisza Bydgoszcz, a od 1999 do 2012 r. występował w barwach RTW Bydgostia-Kabel Bydgoszcz (obecnie LOTTO-Bydgostia Bydgoszcz) – założonego w 1928 r. najbardziej utytułowanego klubu wioślarskiego w Polsce. W 2022 r. objął w nim funkcję prezesa. W 1996 r. pierwszy raz reprezentował kraj podczas igrzysk olimpijskich. W Atlancie zajął 7. miejsce. Od 1997 r. tworzył duet z Tomaszem Kucharskim pod okiem trenera Jerzego Brońca. Podczas mistrzostw świata w Aiguebelette (1997) Sycz z Kucharskim zdobyli złoty medal w kategorii dwójka podwójna. Był to pierwszy złoty medal zdobyty przez reprezentantów Polski w wioślarskich zawodach tej rangi. W następnym roku duet powtórzył sukces na mistrzostwach świata w Kolonii. Po niespodziewanym spadku formy na zawodach w St. Catharines dzięki intensywnym treningom para wioślarzy zakwalifikowała się na igrzyska olimpijskie w Sydney (2000). Zdobyli wtedy dla Polski pierwszy w historii złoty medal olimpijski w wioślarstwie. Po olimpijskie złoto sięgnęli powtórnie podczas igrzysk w Atenach (2004). Na mistrzostwach świata w Lucernie (2001), Sewilli (2002) i Mediolanie (2003) duet zdobył tytuł wicemistrzów świata. W Gifu (2005) Sycz w duecie z Pawłem Rańdą zdobył brązowy medal. Robert Sycz dziesięciokrotnie zdobył tytuł mistrza Polski: pięciokrotnie w kategorii jedynki wagi lekkiej (1993, 1994, 1995, 1996, 1998), czterokrotnie w kategorii dwójki podwójne (1994, 1995, 1996, 1997), jednokrotnie w kategorii czwórki podwójne wagi lekkiej (1997). Karierę sportową zakończył w 2012 r. Został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.