Olimpijskie wspomnienia wracają

Rozmowa z Janem Balachowskim

Czym się pan zajmował po zakończeniu kariery?

Dyrektorowałem przez 25 lat, najpierw w szkole podstawowej, potem w Zespole Szkół Ogólnokształcących numer 17 w Krakowie. Od utworzenia gimnazjów do ostatniego roku byłem wicedyrektorem Gimnazjum numer 13 w Krakowie. Oprócz tego prowadziłem zajęcia z wychowania fizycznego i udzielałem się w uczniowskim międzyszkolnym klubie sportowym, który założyłem i którego byłem prezesem przez 20 lat. Teraz chwileczkę odpoczywam, bo to jednak było absorbujące zajęcie, wymagające pracy 7 dni w tygodniu.

Co panu dała wieloletnia praca w szkole?

Poznałem trochę życia, dlatego że w sporcie to było takie głaskanie… „Jesteś dobry, będziesz jeszcze lepszy”, „Nie przejmuj się”.

Miał pan dobre relacje z młodymi ludźmi?

Bardzo dobre, zresztą kontakt z młodzieżą był dla mnie bardzo ważny. Uważam, że tego nie da się nauczyć i żeby młodzież zaakceptowała drugą osobę – trenera, nauczyciela, dyrektora czy pedagoga – dorosły musi zachowywać się naturalnie. Owszem, powinien być przygotowany do zawodu, ale nie może być sztuczny. Młody człowiek od razu wyczuwa naturalność i stara się naśladować tych dorosłych, którzy są dla niego autorytetami.

Utrzymuje pan kontakty z byłymi uczniami?

Wczoraj właśnie byliśmy na obiedzie poza Krakowem. Wstyd to przyznać, ale już nie poznaję niektórych osób. To są moje pierwsze roczniki, ’56, ’57, czyli 60-latkowie. Ale tak to jest – tylu uczniów się przewinęło, że nie sposób wszystkich spamiętać. Kojarzę oczywiście tych, co osiągnęli bardzo duże sukcesy naukowe, sportowe, albo przeciwnie – tych najgorszych.

Dla młodzieży miało znaczenie to, że ich nauczycielem i dyrektorem jest były olimpijczyk?

Zdecydowanie. Nigdy nie miałem problemu z frekwencją. Choć bywały też nieprzyjemne sytuacje związane z moją olimpijską przeszłością. Otrzymywałem na przykład zaproszenia na Dni Sportu z prośbą, żebym coś powiedział, rozpoczął uroczyście jakieś biegi. A ja przecież miałem robotę – jedna nauczycielka chora, druga nie radziła sobie z problemami wychowawczymi, 1000 dzieci pod opieką. I ja teraz miałem rzucić te 1000 dzieci i jechać do Brzeska, do Tarnowa, do Bochni, żeby jakiś piknik rozpocząć? A potem ktoś się gniewał, robił wyrzuty i zarzucał, że w głowie mi się poprzewracało. To bolało.

Sama praca z dziećmi była jednak bardzo przyjemna. Miałem w grupie wybitnych uczniów, którzy grali w klubach i osiągali sukcesy sportowe, ale i słabszych. Musiałem poświęcić uwagę im wszystkim.

Przez kilka roczników tworzyłem klasy sportowe, jednak przyznam, że były w nich duże problemy wychowawcze. Wielu myśli, że będąc w takiej klasie, można zaniedbywać naukę, bo sport da zabezpieczenie finansowe. To dotyczy tylko wybitnych jednostek. Nie wszyscy osiągają sukcesy. Granie w czwartej, trzeciej czy nawet piątej lidze daje zaledwie kilkaset złotych miesięcznie. Z tego nie sposób utrzymać rodziny. Potrzebny jest dodatkowy zawód, który pozwoli zarobić na życie.

Zdarza się, że ambicje młodego zawodnika zostaną rozbudzone, a później przychodzi zderzenie z rzeczywistością?

Tak, i to jest najgorsze. Przyglądałem się poczynaniom niektórych uczniów, którzy osiągali sukcesy i grali w Wiśle czy Cracovii. Czasami było tak, że większe ambicje mieli rodzice czy dziadkowie. Mimo że nie czuli tego sportu, to na podstawie gazet czy innych przekazów medialnych wydawało im się, że ich wnuczek jest najlepszy, bo gra w takiej a takiej drużynie. A potem pytali: „To dlaczego on siedzi na rezerwie?”. Albo: „Czemu trener każe mu grać w obronie, skoro miał być w ataku?”. W młodszych rocznikach wszyscy chcą grać w ataku, ewentualnie stać na bramce.

Na szczęście rodzice nie wywierali na mnie takiej presji, nie mówili: „Jak nie będziesz się uczył, to będziesz u wujka tapicerem”. Zresztą ja i tak chciałem zostać kominiarzem!

Kiedy narodziła pasja do sportu?

Od dziecka fascynowałem się sportem. Ojciec był kibicem, choć nigdy nie uprawiał sportu. Już od dziecka, gdy skończyłem 5 lat, chciałem grać. Marzyłem, by zapisać się do Wisły. W końcu się udało, jednak nabawiłem się kontuzji. Złamałem palce u nogi, nie mogłem nawet kopnąć piłki. Kolega, który chodził do technikum budowlanego, powiedział mi: „Chodź do nas pobiegać”. Przyszedłem i po tygodniu okazało się, że zostałem mistrzem województwa na 300 metrów.

Ale z piłki jeszcze wtedy nie zrezygnowałem – pojechałem z juniorami Wisły do Jeleniej Góry. Podobało mi się, graliśmy sparingi. W tym ośrodku olimpijskim przygotowywali się do olimpiady w Tokio m.in. Janusz Sidło, Teresa Ciepła, Maria Piątkowska. Nie przypuszczałem, że 2 lata później będę razem z nimi w reprezentacji Polski.

Później dostałem powołanie do Węgierskiej Górki na obóz kadry młodzików Krakowa w lekkoatletyce. Spóźniłem się i musiałem mieszkać w namiocie. Po 3 dniach uciekłem! Zaczął padać deszcz, jeden dzień, drugi, ciągle zimno. Myślę sobie: „Rany boskie!”. I uciekłem.

Trener Witold Białokur namawiał mnie jednak, żebym nadal trenował. Więc trenowałem: jeden dzień – piłka, drugi dzień – lekkoatletyka. Zacząłem odnosić sukcesy. Za rok byłem już w kadrze.

Miał pan dylemat, co wybrać: lekkoatletykę czy piłkę nożną?

Tak, dylemat był duży, bo trudno pogodzić jedno i drugie, a przyjemniej było spędzać czas po meczu z kolegami, pójść razem na winko. Z lekkoatletyką jest inaczej, zawodnikom doskwiera samotność. Nawet w sztafecie trzeba liczyć głównie na siebie. Ale potem już sobie nie wyobrażałem, że może być odwrotnie. Z piłki nożnej zrezygnowałem, mając 15,5 roku.


17-latek z Cracovii

Kiedy przyszło zawiadomienie o powołaniu 17-letniego Jana Balachowskiego do kadry narodowej, wszyscy w klubie Cracovia uznali je za pomyłkę.

– Uszyto mi na wyjazd na zgrupowanie w Bydgoszczy garnitur. Wystrojony pojechałem i dobrze mnie przyjęto, bo wówczas nikt nie uznawał mnie za konkurenta – wspomina Jan Balachowski. Gdy olimpijczycy z Tokio usłyszeli, że w biegu na 400 m osiąga czas 50 s, uśmiechali się. Podczas zgrupowania robił jednak postępy i już pod koniec osiągał czas 47,9. „Przegląd Sportowy” napisał wtedy o nim, myląc nazwisko (Nowakowski). Ówczesny trener Gerard Mach napisał sprostowanie: „Nazywa się Balachowski, ma 17 lat i należy do Cracovii”.

Dla młodego zawodnika ćwiczenie w Cracovii było powodem do dumy. – Miała biało-czerwone pasy. To był symbol niepodległości (…). Władze i działacze sportowi nie rozpieszczali tego klubu, ale my, młodzi sportowcy, nie rozmawialiśmy wtedy o pieniądzach. Po prostu garnęliśmy się do sportu, porywał nas zapał, chęć biegania – mówił w jednym z wywiadów.

Dla młodych sportowców ważna była także możliwość wyjazdów zagranicznych. Jan Balachowski wspomina, że po każdym wyjeździe opowiadał bliskim i znajomym, jak „tam” jest. – W Cracovii spotkałem sympatyczne towarzystwo, oddanych działaczy i trenerów. Zasłużony działacz lekkoatletyczny, były zawodnik Aleksander Moroz powiedział po obserwacji moich treningów, że w pierwszym roku pobiję jego wyniki. Tak się stało – wspominał Balachowski w wywiadzie dla „Dziennika Polskiego”.

Źródło: J. Otałęga, Biało-czerwone bieganie, „Dziennik Polski”, 3.07.2006


Wraca pan często do wspomnień z Meksyku, z Monachium?

W ostatnim miesiącu śnili mi się Andrzej Badeński i Jan Werner, z którymi startowałem tam w sztafecie. Tragiczna śmierć Andrzeja wstrząsnęła mną. Ostatnie lata był w takim stanie, że żył praktycznie na ulicy. Janek z kolei miał raka, bardzo się przyjaźniliśmy. W Meksyku zajęliśmy czwarte miejsce, choć mieliśmy szansę na medal.

Wspomnienia powracają?

Muszą powracać i wydaje mi się, że już nie chodzi o ewentualną emeryturę olimpijską, bo po przepracowaniu 45 lat zabezpieczyłem sobie żywot na stare lata. Mieliśmy pecha i mam wrażenie, że zostaliśmy nieco skrzywdzeni. W Meksyku ex aequo powinny być dwa medale.


 O krok od medalu

Mimo kontuzji mięśnia dwugłowego Jan Balachowski pojechał na igrzyska olimpijskie w Meksyku. – To była jesień 1968 r. Niesamowita olimpiada, pełna wielkich wydarzeń i także cierpień sportowców z powodu braku tlenu na wysokości 1800 m n.p.m. Zawodnicy mdleli po wysiłku, ale niektórzy bili fenomenalne rekordy. Pojawił się tartan, który pomagał w szybkości, na moich oczach Amerykanin Bob Beamon ustanowił superrekord w skoku w dal – 8,90 m!

Podczas igrzysk Balachowski startował indywidualnie oraz w sztafecie. W biegu na 400 m doszedł do ćwierćfinału, jednak dla polskich lekkoatletów najważniejsza była sztafeta. – Badeński był już po czterech biegach indywidualnych, Werner po trzech, ja po dwóch. Zabrakło nam świeżości, co w tamtym klimacie było rzeczą decydującą – mówił Jan Balachowski w wywiadzie dla „Dziennika Polskiego”. Polacy byli o krok od medalu. Badeński i Niemiec Jellinghaus wbiegli jednocześnie. Zawodnicy długo oczekiwali na werdykt i mieli nadzieję na brązowy medal. – Po nerwowym oczekiwaniu sędziowie ogłosili brąz dla Niemców, Jellinghaus o milimetry znalazł się w przodzie na mecie, po prostu był o wiele wyższy od drobnego Badeńskiego.

Źródło: J. Otałęga, Biało-czerwone bieganie, „Dziennik Polski”, 3.07.2006


Gdyby miał pan doradzać rówieśnikom, którzy nie byli aktywni fizycznie, co by pan im polecił?

Na pewno nie siedzenie cały dzień przed telewizorem ani nawet czytanie książek od rana do wieczora. Aktywność jest pewnym biologicznym nakazem. Wypełniamy go przez codzienne chodzenie po schodach, zakupy, prace domowe, jednak często na niewystarczającym poziomie. Spotykam ludzi w moim wieku, czy nawet młodszych, którzy mają problemy z układem ruchu, szczególnie z kolanami, biodrami, ze stopami, chodzą o lasce. To wszystko efekt braku ruchu.

Poznałem kiedyś pewnego lekarza – bardzo znany chirurg, ortopeda. Pracował na trzech etatach i miał problemy ze zdrowiem, podejrzewali u niego nawet nowotwór. Powiedziałem, żeby podjął aktywność, najpierw niezbyt intensywną – marsze, lekkie biegi. Po kilku latach wysłał mi widokówkę z informacją, że zaliczył w Warszawie maraton. A dolegliwości minęły!

Przychodzą do pana seniorzy i proszą o rady?

Zdarza się, a ja staram się doradzić i zachęcić. Chociaż w niektórych przypadkach, na przykład w razie problemów z biodrami czy kolanami, kiedy seniorowi grozi wstawienie sztucznych stawów, jestem przeciwnikiem podejmowania aktywności. Oczywiście, można popływać, pospacerować, ale z dużą ostrożnością, bo organizm jest jak struna. Jeśli przesadzimy, będziemy mieli problemy.

Pływanie jest bezpieczniejszą formą aktywności?

Tak, bardzo dobrą, dlatego że woda stawia mniejszy opór. Nie polecam jednak zimnej wody. Zamiast lodowatej rzeki czy jeziora lepiej wybrać się na kryty basen.

Często jest tak, że motywacją dla osób w wieku emerytalnym jest możliwość spędzenia czasu z wnukami.

Relacja dziadek – wnuk jest bardzo dobra, z pewnością lepsza niż relacja zabiegany rodzic – dziecko. Lepsze zrozumienie, więcej czasu. Takie międzypokoleniowe spędzanie czasu z pewnością jest szansą na aktywizowanie seniorów.


Sylwetka

Jan Balachowski urodził się 28 grudnia 1948 r. w Krakowie. Lekkoatleta czterystumetrowiec, medalista mistrzostw Europy, olimpijczyk. Dwukrotnie startował w igrzyskach olimpijskich. W Meksyku w 1968 r. odpadł w ćwierćfinale biegu na 400 m, a w sztafecie 4 × 400 m zajął 4. miejsce. W Monachium w 1972 r. wystąpił tylko w sztafecie 4 × 400 m, która zajęła 5. miejsce. Dwa razy był uczestnikiem mistrzostw Europy. W Atenach w 1969 r. zajął 4. miejsce w sztafecie 4 × 400 m, a w Helsinkach w 1971 r. zdobył srebrny medal w tej samej konkurencji. W 1967 r. w halowych mistrzostwach Europy w Pradze zdobył srebrny medal w sztafecie 4 × 2 okrążenia, w Madrycie w 1968 r. był trzeci na 400 m i pierwszy w sztafecie 4 × 2 okrążenia. W Belgradzie w 1969 r. wygrał bieg na 400 m, a także sztafetę 4 × 2 okrążenia, w Wiedniu w 1970 r. zdobył srebrny medal w sztafecie 4 × 2 okrążenia, a w Sofii w 1971 r. i Grenoble w 1972 r. – złoty medal w tej samej konkurencji. Po zakończeniu kariery zwodniczej pracował jako trener i nauczyciel.