To były inne czasy. Z Rzymu przywiozłem butelkę coca-coli, wszyscy byli zachwyceni

Rozmowa z Januszem Różyckim, szermierzem, medalistą olimpijskim z Tokio (1964 r.), artystą malarzem

Janusz Różycki, fot. Mieczyslaw Swiderski -Newspix.pl

Przyszedł pan na świat trzy miesiące przed wybuchem drugiej wojny światowej.

Tak. Byłem sam z matką, ojciec wyjechał do Francji. Mam po nim różne pamiątki, zdjęcia, choć masa ludzi wzięła już sporo rzeczy. O ojcu nakręcono film, pułkownik Władysław Kozaczuk napisał książkę, jeszcze w czasach komuny.

Miał pan dwa i pół roku, kiedy ojciec zginął w dość tajemniczych okolicznościach.

Niestety, nie mam żadnych wspomnień związanych z ojcem.

Nie sposób jednak przejść do porządku dziennego nad tym, że jest pan synem genialnego matematyka.

Ojciec był jedną z trzech osób, które złamały kod Enigmy. Był najlepiej wykształcony z ich trójki. Miał dwa fakultety, mówił świetną niemczyzną.

Henryk Zygalski, Jerzy Różycki i Marian Rejewski
Repr. PAP

Genialny kryptolog
Jerzy Różycki, ojciec Janusza, był jednym z najzdolniejszych polskich matematyków i kryptologów międzywojnia. W roku 1932 razem z Henrykiem Zygalskim i Marianem Rejewskim złamał kod niemieckiej maszyny szyfrującej Enigma. Polacy zaprojektowali kopię maszyny szyfrującej. Kilka połączonych ze sobą urządzeń było w stanie automatycznie łamać niemiecki szyfr. Jeszcze latem 1939 r. polskie władze wojskowe udostępniły Francuzom i Brytyjczykom egzemplarze kopii Enigmy z informacjami dotyczącymi szyfru. Zdaniem historyków dzięki złamaniu szyfru Enigmy II wojna światowa trwała krócej o 2–3 lata. W lipcu 1938 r. Jerzy Różycki, pracownik Uniwersytetu Poznańskiego i członek Biura Szyfrów Oddziału II Sztabu Głównego Wojska Polskiego, ożenił się z Marią Barbarą Majką. W maju następnego roku urodził się ich jedyny syn Janusz. Po klęsce wrześniowej kryptolog trafił do Francji. Zginął w tajemniczych okolicznościach 9 stycznia 1942 r. w katastrofie na Morzu Śródziemnym, powracając z Algierii do zakonspirowanego ośrodka „Cadix”, zlokalizowanego w Uzès na południu Francji (w pobliżu Nimes i Marsylii). Ciała polskiego kryptologa nigdy nie odnaleziono.

Jak dziś, jako człowiek 82-letni, wyobraża pan sobie swojego ojca? Czy był jakimś punktem odniesienia w pańskim życiu?

Działalność ojca była głęboko skrywaną tajemnicą. Nigdy się nie dowiedziałem, co naprawdę się z nim stało, gdzie i w jakiej misji brał udział. Po wojnie matka pracowała w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego i ujawnienie faktu, że w czasach II RP ojciec działał w kontrwywiadzie, byłoby dla niej niebezpieczne. Matka nie wyszła za mąż po raz drugi. Dbała o to, żebym przeżył w tych trudnych czasach.

Żeby ochronić siebie i syna, dawkowała panu pamięć o ojcu?

Zgadza się. Dopiero gdy pułkownik Kozaczuk wydał książkę, wszystko zaczęło się zmieniać. Ojciec został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski. Pamiętam, że wręczał go Jerzy Buzek. A wcześniej wszystko to było ukryte. Każdy przyznawał się do Enigmy, tylko nikt nie wspominał, że to Polacy za tym stali.

Trzeba było wielu lat, by odzyskać sprawiedliwość w tej sprawie.

To prawda. Wkład Polaków w złamanie kodu Enigmy docenił Alan Turing, wybitny brytyjski matematyk i kryptolog. W trakcie wojny pracował w Bletchley Parku, gdzie wojsko korzystało z odkryć Polaków. Niestety Turing zginął tragicznie, popełnił samobójstwo. Po latach doceniono jego prace, postawiono mu pomnik. Byłem na tej uroczystości, widziałem rodzinę królewską. Wtedy prawda ostatecznie wyszła na jaw. Również potomek Turinga wydał książkę. Dziś publikacji na temat ojca i całej ich trójki jest już chyba z pięćdziesiąt. Dzięki złamaniu szyfru Enigmy wojna skończyła się dwa lata wcześniej.

Siedzimy w symbolicznym miejscu, w Hotelu Europejskim. Parę kroków stąd znajdowało się biuro, w którym pracował pański ojciec.

Tak. Stoi tam tablica upamiętniająca ich trójkę.

Być może w przyszłości odbudowany zostanie też Pałac Saski.

Idea, żeby ponownie go wznieść, jest moim zdaniem wspaniała.

Byłoby to symbolicznym aktem przywrócenia miejsca, w którym kryptolodzy odkryli coś, co zadecydowało o losach wojny.

Tak, oczywiście.

Pańska matka również była niebanalną postacią. Można powiedzieć, że ubierała pokolenia polskich dzieci.

Matka pracowała w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego, projektowała ubrania dla dzieci. Była solidnym pracownikiem, nie należała do żadnej partii. W głębokiej tajemnicy ukrywała działalność ojca – nie tylko przede mną, ale również przed całą rodziną. Bo co tu dużo mówić, jego praca nie była sprawą popularną, szczególnie w czasie rządów ubeckich.

Projekty Marii Różyckiej

Wzornictwo przemysłowe w PRL-u, przy wszystkich zastrzeżeniach do systemu, było dziedziną sztuki. Można powiedzieć, że pana matka była artystką.

Bez wątpienia. Niedawno w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego odbyła się wystawa poświęcona jej pracy.

Czy matka testowała na panu swoje pomysły?

Ze dwa razy pojechałem z nią na imprezy. Akurat jedna z nich przypadła na czas rozruchów w Poznaniu w ’56 roku. Miałem wtedy 17 lat. Pojechałem z mamą jako model. Znalazłem się w samym środku wydarzeń i o mało nie zostałem pobity. Impreza, na którą przyjechaliśmy, została przerwana, bo jak wiadomo, wydarzenia potoczyły się tragicznie.

Projektantka i łuczniczka
Maria Barbara Różycka (w PRL-u używała drugiego imienia) była jedną z najbardziej utalentowanych projektantek odzieży dziecięcej w Polsce. Pracowała w warszawskim Instytucie Wzornictwa Przemysłowego, gdzie stworzyła ponad 200 modeli ubrań i dodatków dla dzieci i młodzieży. Jej wyróżniające się prostotą i elegancją projekty były rozchwytywane na rynku. Jest również autorką poradników dotyczących tego, jak ubierać dzieci w różnym wieku, oraz publikacji „Od ściegu do haftu”. Odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Co ciekawe, Barbara Różycka także kochała sport – wywalczyła mistrzostwo Polski w strzelaniu z łuku.

Dzisiaj historycy mówią, że był to rodzaj rewolucji. A jakie ma pan wspomnienia z Czerwca ’56 roku z Poznania?

Niewielkie, praktycznie żadne. Mam 82 lata i mało już pamiętam.

Wychowywał się pan bez ojca. Czy to wpłynęło na pana wybory życiowe, na pana wrażliwość?

Nie. Matka dbała o mnie, o moje wykształcenie. Skończyłem podstawową edukację, zdałem maturę. Miałem inklinacje artystyczne, uczyłem się w liceum, a później dostałem się do akademii sztuk pięknych. Byłem tam asystentem znanego profesora i wspaniałego malarza, Tadeusza Dominika. Do dziś mam emeryturę właśnie dzięki pracy w akademii.

Kiedy zainteresował się pan sztuką? Czy to mama rozbudziła w panu tę pasję? Myślał pan jako 17-latek: „Będę malarzem”?

Miałem to szczęście, że matka miała w sobie naturę artysty i żyliśmy w otoczeniu ludzi, którzy zajmowali się sztuką. Profesor Tadeusz Łodziana, ten, który zbudował pomnik Piłsudskiego w Warszawie, był naszym sąsiadem na Starym Mieście. Początkowo mieliśmy mieszkanie służbowe. To była klitka w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego, zaledwie dwa pokoje. Warszawa dopiero się odbudowywała. Gdy przyjechali repatrianci ze Związku Sowieckiego, zabrano nam jeden pokój. Proszę sobie wyobrazić, że zamieszkała w nim świętej pamięci Irena Szewińska, wówczas Kirszenstein, wraz z matką! Rodzice Ireny byli rozwiedzeni, wrócili jako repatrianci z ZSRS. Zaprzyjaźniliśmy się. Nie miało znaczenia to, że ona była Żydówką, a ja Polakiem. Byliśmy razem na dwóch olimpiadach, w Rzymie i w Tokio. Irena startowała łącznie na pięciu igrzyskach, zrobiła niesamowitą karierę jako sportsmenka. Ja też dawałem sobie radę, byłem jednym z lepszych szermierzy.

Przyjaciele z dzieciństwa Irena Szewińska i Janusz Różycki podczas zwiedzania wystawy
FOT. Tomasz Prażmowski / Forum

Czy szedł pan do akademii sztuk pięknych z przekonaniem, że zostanie pan malarzem?

Z pewnością nie miałem zdolności matematycznych jak ojciec, od zawsze interesowała mnie sztuka. Skończyłem architekturę wnętrz, pasjonował mnie ten zawód. Moim profesorem był Jerzy Sołtan, wybitny architekt, który na tamte czasy osiągnął całkiem sporo, między innymi zaprojektował wnętrza dworca Warszawa-Śródmieście.

Któregoś razu kolega z drużyny, Wojtek Zabłocki – swoją drogą bardzo dobry architekt – zachęcił mnie, żebym wysłał swój obraz na ogólnoeuropejski konkurs. Dałem się namówić – i wygrałem! Dostałem nagrodę pieniężną. Odebrał ją w Barcelonie Zabłocki, bo on jeździł po świecie, ja nie mogłem wyjechać. Tamta wygrana to było dla mnie duże osiągnięcie. Później miałem szereg wystaw w Polsce, w tym jedną dużą – w warszawskiej Kordegardzie.

Szermierze to sportowcy niebanalni, ludzie wielu talentów, czego jest pan przykładem. Inny pański kolega z drużyny, Ryszard Parulski, był świetnym adwokatem.

Szermierka wymaga nie tylko siły fizycznej i sprawności, ale też sprytu i intelektu.

Szermierka – sport niezwykłych talentów
W latach 60. i 70. reprezentacja Polski w szermierce była zespołem nietuzinkowych osobowości. Odkrywcą talentów został m.in. mjr Władysław Dobrowolski, medalista olimpijski z Los Angeles (1932), legionista, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, dowódca batalionu w wojnie obronnej ’39, a także twórca polskiej gimnastyki radiowej i autor podręczników sportowych. Reprezentacyjny kolega Janusza Różyckiego i Egona Frankego, mistrz świata i czterokrotny mistrz Polski we florecie Ryszard Parulski studiował prawo i jeszcze w trakcie kariery sportowej został adwokatem. Ze względu na swoją pasję często reprezentował przed sądem sportowców i dziennikarzy sportowych. Zasłynął jako obrońca osób pokrzywdzonych w stanie wojennym, znajdował czas także na działalność społeczną, jest współzałożycielem fundacji „Gloria Victis”, „Olimpiada 2012” i Towarzystwa Olimpijczyków Polskich. Prawnikiem z wykształcenia był także Witold Woyda, czterokrotny medalista olimpijski, który w 1972 r. w Monachium wywalczył dwa złote medale (w turnieju indywidualnym i drużynowym).

I po trosze predyspozycji artystycznej, jak widać w pana przypadku.

Można to ze sobą połączyć. Mam wycinki zdjęć, na których w jednej ręce trzymam floret, a w drugiej – paletę z pędzlami.

Przeczytałem, że sport to był pomysł mamy na to, by okiełznać pana trudny charakter.

Trafiłem do Legii, czyli dawnego CWKS-u. Był tam przedwojenny pułkownik, Zygmunt Fokt, który angażował do swojego teamu szermierzy. Chodził po okolicznych szkołach i wyłapał między innymi mnie. Zaciekawił mnie szermierką i tak dostałem się do Legii. Przez całe życie byłem jej członkiem, mimo że nie miałem nic wspólnego z wojskiem.

Kiedy pan poczuł, że floret to jest to?

To pułkownik Fokt zaszczepił we mnie przeświadczenie, że powinienem uprawiać szermierkę. Najpierw odbywały się próby, by sprawdzić, kto się nadaje do tego sportu, a kto nie. Okazało się, że nieźle daję sobie radę, i w rezultacie nie zostałem bokserem, zapaśnikiem czy ciężarowcem, tylko właśnie szermierzem.

Dość szybko sięga pan po laury sportowe, już pod koniec lat 50. Na mistrzostwach Polski zdobywa pan medale wszystkich kolorów – i brąz, i srebro, i złoto.

Zgadza się, a przecież we florecie walczyli wtedy wybitni zawodnicy!

Trafił pan na niezwykły czas.

To prawda. Dość wymienić Ryszarda Parulskiego, Witolda Woydę czy Egona Frankego. To ludzie, którzy zdobyli tytuły mistrzów świata i mistrzów olimpijskich. Wszyscy byli moimi kolegami. Żeby zostać mistrzem Polski, musiałem wygrać z każdym z nich. Udało mi się w ’60 roku. Bardzo dobrze radziłem sobie także w drużynie, wystąpiłem drużynowo na dwóch olimpiadach i w licznych mistrzostwach świata.

To ciekawe, bo są sporty klasycznie indywidualne i klasycznie drużynowe, a w tym wypadku trzeba mieć predyspozycje do sportu indywidualnego, ale i umiejętności pracy w drużynie. Srebro olimpijskie zdobył pan w konkurencji drużynowej.

Tak, byłem mocnym punktem w drużynie.

Drużyna polskich szermierzy na igrzyskach olimpijskich w Tokio w 1964 r. Od lewej: Egon Franke, Ryszard Parulski, Janusz Różycki, Zbigniew Skrudlik, Witold Woyda, Henryk Nielaba
Fot. MIECZYSŁAW ŚWIDERSKI / NEWSPIX.PL

Współpraca była niezbędna, tymczasem drużyna składała się z indywidualności, jak Franke, Parulski, Woyda i pan.

Oczywiście, że tak. Myśmy się przyjaźnili. Różnie bywało z wykształceniem. Parulski był adwokatem, miał głowę na karku, Woyda też nie był głupi facet. Najmniej wykształcony był Franke, ale to nie miało znaczenia, ponieważ wszyscy odnosiliśmy sukcesy. Poza tym Franke miał powiązania niemieckie, to również się liczyło.

A jak wspomina pan Jerzego Pawłowskiego? Dopiero po latach dowiedzieliśmy się, że był amerykańskim szpiegiem.

Nie bardzo w to wierzę, szczerze mówiąc. Mało tego, była swego rodzaju nagonka na jego postać. Nigdy nie zapomnę, jak po tych wszystkich perypetiach wsadzono go do więzienia. Nic mu specjalnie nie udowodniono, a ludzie nagle przestali się z nim kontaktować, co wydawało mi się obrzydliwe.

Z wielkiego bohatera, któremu gratulowano, stał się wrogiem systemu.

Byłem z nim w bliskiej relacji, należeliśmy do tego samego klubu, z tym że on był wojskowym, a ja z wojskiem nigdy nie miałem nic wspólnego. Dobrze się znałem również z jego żoną Teresą Szmigielówną, aktorką.

Pawłowski był jednym z dwóch polskich sportowców, którzy sześciokrotnie wystąpili na igrzyskach olimpijskich.

Tak, to był wspaniały szermierz, absolutny geniusz. Takiego szermierza jak on nie było i nie będzie. Miał wyjątkowy talent.

Igrzyska olimpijskie są czymś, co rozpala wyobraźnię. Jak pan wspomina wyjazd do Rzymu? Nie zdobył pan medalu, ale z pewnością było to przetarcie drogi dla 21-letniego chłopaka.

W Rzymie zająłem indywidualnie ósme miejsce, czyli dość wysoką lokatę. To był dla mnie duży sukces. Sama olimpiada, Rzym to coś wspaniałego, nie ma o czym mówić! Były też różne śmieszne historie. Nasz oszczepnik, Janusz Sidło, to był wyjątkowy cwaniak. Pamiętam, że z wyposażenia stołówki zbierał keczupy i wysyłał je do Polski. Po prostu na tym zarabiał.

Wszyscy sportowcy przywozili coś z Zachodu.

To były inne czasy. Pamiętam, że z Rzymu przywiozłem butelkę coca-coli, wszyscy byli zachwyceni. Mówili: „A Jancyk – bo takie miałem przezwisko – ma coca-colę, przywiózł z Rzymu!”. Kiedy indziej, gdy policjanci zatrzymali mnie za przekroczenie prędkości, dałem im pończochy nylonowe i mnie puścili. Takie to były smutne czasy, co tu dużo mówić.

Później rok ’64 i olimpiada w Tokio. Jak pan zapamiętał podróż do Japonii?

Podróż była bardzo ciężka. Jechaliśmy przez Rosję, później rejs statkiem, cała logistyka okazała się dość skomplikowana.

Wiedział pan, że jedzie pan po medal? Czy było w drużynie takie poczucie, że możecie zawalczyć o najwyższą stawkę?

Nie mieliśmy takiego poczucia. Startowałem w drużynie, bo obowiązywał limit startujących indywidualnie, tylko trzy osoby mogły wystąpić. Pamiętam, że Franke wywalczył złoto.

Jakie to było uczucie stanąć na podium?

Wspaniałe! Myśmy tylko jednym trafieniem przegrali z Rosjanami, niewiele brakowało do złota. Zawiódł nieco Franke. Choć zwyciężył we florecie indywidualnie, tak się złożyło, że drużynowo wygrał bodajże tylko jedną walkę. Ale taki jest sport. Wtedy sport bardzo nobilitował. Pozwalał na inne życie, dawał większe pieniądze. Kraj był biedny, a życie siermiężne. Sportowcy, którzy odnieśli sukces, mogli czuć się wyróżnieni. Wtedy nie miałem też świadomości, czego dokonał mój ojciec, bo w czasie mojej kariery sportowej pozostawało to jeszcze w głębokiej tajemnicy.

Czyli stając na podium w ’64 roku, nie miał pan pojęcia, kim był pański ojciec?

Tak. Matka nie mówiła mi, co działo się z ojcem ani na czym polegała jego działalność. Bała się, że mogłoby to nam potwornie zaszkodzić, obawiała się utraty pracy.

Dlaczego nie pojechał pan na igrzyska do Meksyku?

Byłem na turnieju przedolimpijskim w Meksyku i wywalczyłem kwalifikację olimpijską. Niestety miałem tragiczny wypadek na mistrzostwach Polski. Mojemu przeciwnikowi Ryszardowi Kunzemu złamała się klinga i trafił mnie tą częścią, która została mu przy rękojeści. Przebiło mnie na wylot. Od razu trafiłem do szpitala, zoperowano mnie, do dzisiaj mam potężną szramę. Do igrzysk było już niewiele czasu, kontuzja okazała się na tyle poważna, że musiałem zrezygnować z wyjazdu.

To w zasadzie zakończyło pańską karierę sportową.

Zgadza się. Specjalnie się tym nie przejmowałem. Od ’68 roku pracowałem na ASP jako asystent Tadeusza Dominika. Pensję miałem dobrą, towarzystwo było sympatyczne. A że nie miałem predyspozycji trenerskich, to po zakończeniu kariery sportowej nie zostałem trenerem ani działaczem. Miałem swoje życie, przyjaźniłem się z Dominikiem. Spotykaliśmy się właśnie tym w hotelu, w którym teraz siedzimy.

Malarski mistrz szermierza
Prof. Tadeusz Dominik (1928–2014) był wszechstronnym artystą – malarzem, rzeźbiarzem, ceramikiem, twórcą tkanin artystycznych, grafikiem warsztatowym i komputerowym. Jego prace można oglądać w wielu polskich muzeach, a także w najsłynniejszych światowych świątyniach sztuki: MoMA w Nowym Jorku, wiedeńskiej Albertinie, Stedelijk w Amsterdamie. Pochodził z chłopskiej rodziny. Studiował na warszawskiej ASP w latach 1946–1951. Miał wówczas okazję zetknąć się z czołowymi przedstawicielami polskiej awangardy. Sam został cenionym dydaktykiem, przez dwie kadencje pełnił funkcję dziekana Wydziału Malarstwa warszawskiej ASP. Po śmierci w roku 2014 został pochowany w Alei Zasłużonych na cmentarzu na Powązkach w Warszawie Wpływ profesora Tadeusza Dominika – m.in. kontynuacja polskiego koloryzmu, zamiłowanie do pejzażu z pogranicza abstrakcji – widoczny jest w pracach jego asystenta Janusza Różyckiego. Obaj intensywnie uczestniczyli w życiu towarzyskim Warszawy lat 60.: spotkaniach artystów, literatów i ludzi związanych z filmem w Hotelu Europejskim, SPATiF-ie czy kawiarni Czytelnik.

W czasach jego świetności, w PRL-u, to był kawałek innego świata.

Tak, zupełnie inny świat. Tam na rogu był barek, przychodzili sami artyści.

Czy to był czas, kiedy intensywnie pan malował?

Nie, dopiero zaczynałem.

Dramaturg Ireneusz Iredyński napisał o panu tak: „Mówi się nieraz o pisarzach, że piszą jedną powieść, jeden wiersz, jedną sztukę. Mówią tak o pisarzach wybitnych, którzy są wierni swojej wizji. Myślę, że Janusz Różycki maluje ten sam obraz, przetworzony mazowiecki krajobraz. Obrazy Różyckiego to szarości, zgaszone błękity i zimne zielenie”.

Janusz Różycki w roku 1966
Fot. Tomasz Prażmowski / Forum

Iredyński napisał recenzję mojej wystawy w Kordegardzie, w dzisiejszym Ministerstwie Kultury. Wtedy wszyscy się przyjaźniliśmy.

Iredyński zmarł tragicznie, zapił się.

Ano tak, był alkoholikiem. Ale to wybitnie zdolny człowiek, podobnie zresztą jak Marek Nowakowski.

Zmarł kilka lat temu.

To był mój bardzo bliski przyjaciel. Również się tutaj spotykaliśmy.

Jego żona Jolanta była adwokatem. Czy ta Warszawa artystyczna, towarzyska stanowiła odskocznię od rzeczywistości PRL-u?

Jak najbardziej, to był inny świat. Oczywiście wiązało się to poniekąd z tym, że myśmy mieli pieniądze – ja jako były sportowiec, oni jako wybitni artyści. Spędzaliśmy czas albo tutaj, albo w Bristolu.

To dwa miejsca w sercu Warszawy, gdzie toczyło się życie jak przed wojną, w sensie życia artystycznego, wymiany myśli.

Oczywiście.

Kiedy wyjechał pan z Polski i w jakich okolicznościach?

Wyjechałem chyba w ’74 roku. Poznałem w Anglii swoją pierwszą żonę, Krystynę Podleską. Była aktorką, grała w „Misiu”. Ale życie w Anglii niespecjalnie mi odpowiadało.

Mimo to spędził pan tam sporo czasu.

Tak, dość długo byłem. Jakoś dawałem sobie radę.

I ciągle pan tam żyje.

Ciągle, tak, z kolejną żoną i dziećmi.

Można powiedzieć, że spędził pan większą część życia poza Polską?

Czy ja wiem… Bardzo często odwiedzałem nasz kraj.

W ostatnich latach pańska obecność w Polsce wiąże się też z próbą upamiętnienia dokonań ojca.

Tak, bo mam pretensje do ówczesnej władzy. Moja matka, która przez całe życie ciężko pracowała i była szalenie ostrożna w sprawach polityki, bała się wypowiadać na temat działalności ojca. Nigdy nie została za to uhonorowana, nie otrzymała żadnego wsparcia finansowego. A przecież mój ojciec to nie był biedny człowiek! Francuzi go ściągnęli, by pracował przy rozszyfrowaniu Enigmy. Niestety zginął tragicznie na statku na Morzu Śródziemnym, gdy przewoził ich osiągnięcia. Niemcy byli coraz bliżej i statek zatonął. To niemożliwe, żeby ojciec nie zostawił jakiegoś konta bankowego lub innych wartościowych rzeczy. To byli ludzie, którzy bardzo dobrze zarabiali. Już przed wojną Polacy sporo im płacili, potem również Francuzi. Nagle człowiek ginie i nikt się tym nie zainteresował! Nie chodzi tu nawet o mnie, bo całe życie dawałem sobie radę, ale że zostawili matkę bez pomocy finansowej, to jest skandal.

Kiedy zmarła pańska matka?

W 1991 r.

Kiedy kilkanaście lat temu pojawił się pomysł odbudowy Pałacu Saskiego, był pan jedną z osób, które się w tę inicjatywę angażowały.

Tak. Ale nie spodziewam się w związku z tym żadnych apanaży. Wystarczy mi, że pielęgnuje się pamięć o moim ojcu.

W Poznaniu przed Zamkiem Cesarskim stoi pomnik kryptologów upamiętniający między innymi pana ojca.

Tak, pomnik znajduje się również w Bletchley Parku, gdzie działał Turing. Alianci wykorzystali osiągnięcia Polaków, nie zatrudnili ich. Wszystko to sprawia, że świat przez długi czas niespecjalnie wiedział o wkładzie Polaków w rozpracowanie Enigmy.

Jednym z miejsc, gdzie bywa pan w Polsce, jest Wyszków. Tam pana ojciec również został upamiętniony.

Tak, ojciec skończył szkołę w Wyszkowie. Dziś znajduje się tam pomnik w postaci ławeczki, na której siedzi mój ojciec.

Jak dzisiaj wygląda pana życie, 82-latka?

Nie narzekam, jakoś sobie żyję.

Bardziej w Polsce czy bardziej w Anglii?

Bardziej w Anglii, ale wygląda na to, że przeniosę się do Polski, to są kwestie czysto finansowe. Trzeba mieć mieszkanie.

Czym zajmował się pan zawodowo po wyjeździe do Anglii?

Dosłownie wszystkim. Ze sztuki bardzo mało żyłem. Sprzedawałem samochody i różne inne rzeczy, zupełnie nietypowe. Przyjeżdżałem do Polski, reperowałem samochody, wracałem do Anglii, sprzedawałem i tak dalej. Nie dorobiłem się fortuny, ale zawsze dawałem sobie radę w biznesie.

Czy z perspektywy czasu żałuje pan czegoś albo coś szczególnie pana cieszy?

Wydaje mi się, że zbyt mało czasu poświęciłem na malowanie. Na stare lata wróciłem do tego, czerpię satysfakcję z pracy artystycznej. Namalowałem parę nowych obrazów. Szkoda, że wcześniej nie potraktowałem tego poważniej, dopiero teraz.

A co pan maluje?

Pejzaż jako taki, niekoniecznie mazowiecki.

Jest pan wierny swoim ulubionym kolorom, o których wiele lat temu pisał Iredyński?

Tak. Zieleń to mój ulubiony kolor.

Czy chętnie wraca pan do wspomnień sportowych czy tych związanych z akademią, ze sztuką, z malarstwem, z Tadeuszem Dominikiem?

Wszystko razem, po prostu czas ucieka. Jak człowiek ma osiemdziesiąt parę lat, to wspomnień jest coraz mniej. Staram się, żeby mój syn również osiągnął coś w życiu, to zdolny człowiek.

Czy z perspektywy lat uważa pan, że życie szybko upłynęło?

Tak, bardzo szybko. Wielu moich przyjaciół nie ma już na tym świecie, taka prawda. Ale trzeba żyć, bo jeszcze część przyjaciół ciągle mnie odwiedza.

Ma pan więc po co wracać do Polski?

Tak, oczywiście.

Janusz Różycki

Janusz Różycki
Urodzony 10 maja 1939 r. w Warszawie, szermierz, medalista olimpijski z Tokio (1964 r.), malarz. Syn Jerzego Różyckiego, jednego z kryptologów, którzy rozpracowali Enigmę. Ukończył warszawskie liceum plastyczne, a następnie stołeczną Akademię Sztuk Pięknych. Trafił pod opiekę znakomitego trenera szermierki Zygmunta Fokta. W mistrzostwach Polski w latach 1959–1967 zdobył medale wszystkich kolorów we florecie indywidualnie, drużynowo wraz z kolegami z Legii Warszawa siedmiokrotnie sięgał po złoto (we florecie i w szabli). Dwukrotnie startował w igrzyskach olimpijskich. W Rzymie w 1960 r. w rywalizacji indywidualnej dotarł do półfinału. W Tokio w 1964 r. zdobył srebrny medal w turnieju drużynowym (wraz z Egonem Frankem, Ryszardem Parulskim, Zbigniewem Skrudlikiem i Witoldem Woydą). Był drużynowym wicemistrzem świata w drużynie floretowej z Gdańska (1963 r.) i czterokrotnym brązowym medalistą (1961, 1962, 1966, 1967), a także dwukrotnym mistrzem uniwersjady w Porto Alegre (1963) w drużynowym turnieju floretu i szpady. W latach 1968–1975 pełnił funkcję asystenta i starszego asystenta na Wydziale Malarstwa ASP. Na organizowanym przez MKOl międzynarodowym biennale w Barcelonie w 1995 r. zdobył nagrodę za „Pejzaż”, a rok później – pierwszą nagrodę za obraz kubistyczny „Sześcian”. Szczególnie dumny jest z nagrody, którą otrzymał w 2013 r. To medal Kalos Kagathos (dosł. „piękny i dobry”), przyznawany wybitnym sportowcom, którzy osiągnęli sukcesy również w innych dziedzinach.