Wszyscy tutaj mówią, że Jan Such budowniczy prawie jak Kazimierz Wielki

Rozmowa z Janem Suchem, siatkarzem i trenerem

55 lat temu zaczęła się pańska aktywność w siatkówce. Jak wyglądały początki pana kariery zawodniczej?

Pochodzę z Podkarpacia, z miejscowości Jedlicze. Gdy dostałem się do technikum mleczarskiego, tata wysłał mnie do internatu, choć nie miałem pieniędzy ani stypendium. Musiałem jakoś sobie radzić i właśnie sport mi w tym pomagał. Uprawiałem najróżniejsze dyscypliny, między innymi siatkówkę, a wcześniej, już jako 14-latek, grałem w drużynie piłki nożnej w klasie A. Niezależnie od dyscypliny wygrywałem mecze, czy to w nogę, czy w piłkę ręczną, czy w kosza – rzucałem po 60–70 punktów na mecz. Nasze technikum zwyciężyło w mistrzostwach szkół średnich Rzeszowa, potem wygraliśmy mistrzostwa województwa i na tej bazie powstał zespół Resovia.

14 marca 1976 r. Mecz półfinałowy w European Volleyball Cup pomiędzy TSV 1860 Monachium a Resovią. Jan Such pierwszy z lewej
Fot. PAP / DPA Klaus Heirler

Jednym słowem – był pan młodym, ambitnym i usportowionym chłopakiem. Właściwie nie musiał pan wybierać siatkówki, mógł pan zdecydować się na przykład na piłkę nożną.

Tak, choć Lewandowskim na pewno bym nie był.

Trzeba jednak przyznać, że nadal ma pan świetną formę!

To dlatego, że przez te 55 lat miałem łącznie trzy miesiące przerwy od sportu. Poza tym całe życie byłem aktywny. Dzisiaj wypoczywam tylko dlatego, że jestem na zasłużonej emeryturze.

Pamięta pan moment, w którym zdecydował się pan na siatkówkę?

Dostałem szansę gry, bo powstał nowy zespół w okręgówce. Pamiętam, że zajęliśmy wtedy 10. miejsce, a graliśmy z takimi zespołami, że po wsiach trzeba było jeździć. Gdy kończyłem szkołę, dostaliśmy się do drugiej ligi. Wtedy też powołano mnie do reprezentacji młodzieżowej, a rok później – do pierwszej reprezentacji Polski. Prezes, który na siatkówce za bardzo się nie znał, zwrócił się do mnie: „Jan, ty jesteś naszym wychowankiem, należysz do reprezentacji. Zbuduj mi zespół”. To był rok ’67.

To, co w ciągu następnych kilku lat, w latach 70., osiągnął pan z Resovią, było spektakularne.

Tak, zwyciężyliśmy w pucharze Europy, zdobyliśmy cztery mistrzostwa Polski w latach 1971–1975, nie udało się tylko w ’73, mieliśmy wtedy wicemistrzostwo. Zbudowałem cały ówczesny zespół Resovii, grali w nim Gościniak, Karbarz, Bebel, Jasiukiewicz, Świderek, Stefański. Dość powiedzieć, że byliśmy drugim zespołem na świecie, przegrywaliśmy tylko z CSKA Moskwa.

Po latach spędzonych w Rzeszowie zdecydował się pan na wyjazd do Francji. Jak wspomina pan ten czas?

Wyjechałem do zespołu AS Grenoble w ’78 roku, miałem 30 lat. Nie znałem nawet francuskiego i początkowo było naprawdę bardzo ciężko. Wyjechałem na oficjalny kontrakt jako pierwszy polski zawodnik, wcześniej nie było to możliwe ze względu na obowiązujące przepisy.

Dodam jeszcze, że miałem ofertę kontraktu rok wcześniej. Byli u mnie przedstawiciele Hamburga SV. Obiecano mi w kraju, że dostanę zgodę, ale niestety tak się nie stało. Udało się rok później z Francją. Pamiętam, że zapłacono za mnie pięć tysięcy dolarów. We Francji również odnosiłem sukcesy, byłem tam trenerem i zawodnikiem, wywalczyłem puchar Francji, zdobyliśmy wicemistrzostwo oraz mistrzostwo kraju.

Współpracowałem z nieżyjącym już Januszem Strzelczykiem, to była wówczas ikona siatkówki. Pomagał nam też Staszek Gościniak. To my wprowadzaliśmy słynną na cały świat podwójną krótką.

Pocztówka „CWKS Resovia – mistrz Polski w siatkówce – 1975”. Jan Such w górnym rzędzie, czwarty od prawej
Fot. profil Muzeum Resovii na portalu Facebook

Na czym polegała ta technika?

Chodziło o to, że jeden zawodnik szedł na krótką piłkę, a drugi gracz podawał hasło, czy chce dostać piłkę z przodu, czy za plecy, czy z prawej strony. Mówił na przykład: „1, 0, 3” i zgodnie z tym rozgrywano piłkę. To były akcje nie do zatrzymania, byliśmy doskonali technicznie i mimo niskiego wzrostu wygrywaliśmy mecze.

Po powrocie z Francji trafił pan ponownie do Resovii.

Tak, Resovia podupadła i po raz drugi odbudowywałem zespół. Wróciłem w ’80 roku, po dwuletnim pobycie we Francji. Wtedy trenerem Resovii był Janusz Strzelczyk. Przez dwa lata pełniłem funkcję drugiego trenera, a od ’82 do ’88, już jako pierwszy trener, odbudowywałem Resovię. Zdobyliśmy w tym czasie dwa brązowe medale i dwa puchary Polski. Mając dość przeciętnych zawodników, udało mi się doprowadzić drużynę do finału pucharu Europy w Bazylei. Po drodze pokonaliśmy zespół Turcji prowadzony przez Huberta Wagnera z zawodnikiem Wojciechem Drzyzgą, później w półfinale Dynamo Bukareszt. Tam mnie zauważono i dostałem propozycję kontraktu klubowego z Lozanną i z reprezentacją Szwajcarii. Znowu wyjechałem za granicę, spędziłem w Szwajcarii pięć lat. Do dziś szwajcarską emeryturę mam wyższą niż polską.

A jak wyglądała praca trenerska z reprezentacją Szwajcarii?

To było coś pięknego. Do dzisiaj odwiedza mnie Andrzej Wiącek, którego ściągnąłem właśnie do Szwajcarii. Andrzej był moim drugim trenerem w Resovii, a jeszcze wcześniej – moim zawodnikiem. W Szwajcarii dałem go do zespołu drugoligowego, znalazłem mu zawodników, trochę mu pomagałem w rozwoju trenerskim, wziąłem go też jako drugiego trenera reprezentacji Szwajcarii.

Dodam jeszcze, że byłem nie tylko w Szwajcarii i we Francji, lecz także w Japonii. To było przed igrzyskami w Monachium w ’72 roku. Myśmy wygrywali wtenczas 9 na 10 meczy, tymczasem to Japończycy wywalczyli złoto olimpijskie, a myśmy zajęli dziewiąte miejsce. To był błąd trenera Szlagora, ale co było, minęło. W każdym razie po jednym z meczów w Tokio poszliśmy do restauracji. Japończycy się nam kłaniają, my im również. Na stole stoją miseczki, obok ręczniczki. Chcieliśmy zabrać się do jedzenia, a to była… woda z mydłem do umycia rąk! Japończycy pokładali się ze śmiechu!

Podobne historie miałem we Francji. Któregoś razu pojechaliśmy do Cannes na turniej. Rano przy śniadaniu słyszę, jak zawodnicy i prezes klubu mówią: „Pape polonais, pape polonais!”. Zastanawiam się, co to znaczy. „Pape” – to wiem, że ojciec. Pomyślałem, że pytają o mojego ojca, więc im odpowiadam, że był szewcem i tak dalej. Dopiero żona prezesa, która była Polką, wytłumaczyła mi, że właśnie wybrano na papieża Karola Wojtyłę. Mam w domu gazetę „Le Monde” z tamtych dni. Na pierwszej stronie znajduje się informacja, że świat katolicki ma papieża, a Francuzi –
świetnego zawodnika z Polski, Jana Sucha. I obok moje zdjęcie.

Wracając do pana kariery trenerskiej: po powrocie ze Szwajcarii ponownie zajął się pan Resovią. Do trzech razy sztuka!

Tak, wówczas po raz trzeci budowałem Resovię. W Polsce nazywają mnie Jan Budowniczy, bo stworzyłem też mnóstwo innych zespołów.

W każdym razie był rok ’93. Gdy przyjechałem, Resovia właściwie już nie istniała – spadła do drugiej ligi, wszyscy sponsorzy się wycofali, na ostatni mecz do Szczecina zespół nawet nie pojechał. Odłączyłem siatkówkę od pozostałych 14 sekcji sportowych, które działały w Resovii. Wziąłem wszystko na siebie: byłem prezesem, sponsorem, menedżerem. Odbyły się baraże z Legią Warszawa o pozostanie w lidze. Udało się i nie spadliśmy jeszcze niżej. W sumie przez 55 lat swojej aktywności nigdy nie spadłem do niższej ligi.

Powstała wówczas Szkoła Mistrzostwa Sportowego w Rzeszowie. Koordynatorem z Warszawy był Irek Mazur, który też ma olbrzymie zasługi dla polskiej siatkówki, był trenerem reprezentacji juniorów. Zorganizowaliśmy nabór zawodników, przyjęliśmy 40 młodych chłopaków. Zajęcia trwały po 6–8 godzin, mnóstwo sportów uzupełniających, nowe systemy pracy. Odtąd nie było mistrzostw Europy czy mistrzostw świata juniorów, na których nie bylibyśmy mistrzami. Dzięki Irkowi dołączyła telewizja Polsat, a wyniki sportowe poszły w świat.

Niestety po czterech latach istnienia szkoły, w ’98 roku, przeniesiono ją do Spały. Byłem w zarządzie Polskiego Związku Piłki Siatkowej, nie zgadzałem się, ale nic to nie dało. Nie chciałem zostawiać Rzeszowa, a dostałem propozycję z Mostostalu Kędzierzyn-Koźle.

W ten sposób objął pan funkcję trenera w kolejnej drużynie, z którą zdobył pan mistrzostwo Polski?

Tak, najpierw mistrzostwo, potem wicemistrzostwo Polski. Zdobyliśmy te tytuły, mając czterech juniorów w drużynie! Kibice jeszcze dziś pamiętają tamte sukcesy. Ostatnio obchodzono 20-lecie pierwszego mistrzostwa, udział w obchodach wzięły nawet władze polityczne i sportowe.

Po Kędzierzynie spędziłem cztery lata w Jastrzębiu. Objąłem zespół, który walczył o utrzymanie w lidze, odbudowałem go, zdobyliśmy dwa brązowe medale. Niestety musiałem wrócić z powodów losowych. Moje dzieło dokończył rok później Igor Prieložný i Jastrzębie zdobyło tytuł mistrza Polski. Wszyscy w Jastrzębiu mówią jednak, że to moja zasługa. Gdy odchodziłem, zorganizowano specjalne pożegnanie na boisku piłkarskim, przyszło dwa tysiące kibiców. Tak samo zresztą było wcześniej w Jastrzębiu czy później w Wyszkowie. Wszędzie odnosiłem sukcesy z zespołami, nigdy nie rozstawałem się z drużyną po przegranej.

W sumie nigdy nie miałem większych konfliktów z zawodnikami. Owszem, rządziłem twardą ręką, tłumaczyłem, że to ja podejmuję decyzje i musi być ciężka praca, ale jednocześnie pomogłem setkom graczy. Zwracałem uwagę na ich problemy życiowe, pomagałem im wybrnąć z różnych trudności. Dzięki mnie wyjechało za granicę – do Szwajcarii, Francji, Włoch czy do Belgii – ponad 20 zawodników. Tamtejsi trenerzy prosili mnie, żebym znalazł im dobrych graczy, i w ten sposób ściągnąłem między innymi Marka Karbarza, Romana Borówko czy Bronka Bebla – on zajął moje miejsce w Grenoble, a potem w Szwajcarii.

Uchodził pan za twardego trenera, ale znalazłem niedawno wypowiedź Wojciecha Żalińskiego na temat relacji z panem. To była laurka.

Wojtek nadal do mnie dzwoni. Zresztą tak samo Sławek Gerymski, który był moim zawodnikiem. On ma zwyczaj mówić: „Sucha nie trzeba lubić, ale trzeba szanować go za osiągnięcia”. Twardo było, ale nigdy nie ukarałem zawodnika.

Trener Jan Such
Fot. Piotr Nowak / Newspix.pl

A skąd ta twardość?

W domu rodzinnym panował niesamowity rygor. Było nas siedmioro, wiadomo, że nieraz pocięglem się dostało. Byłem nauczony punktualności, obowiązkowości i ciężkiej pracy. To dlatego nigdy nie lubiłem leserów. Na treningach miałem alkomat, panowała dyscyplina. Ale gdy były sukcesy, potrafiłem zaprosić cały zespół na grilla u siebie w domu i wszyscy razem świętowaliśmy.

Łącznie wyszkoliłem kilkuset siatkarzy, w tym zawodników reprezentacji. Wolałem pracować z chłopakami pochodzącymi albo ze wsi, albo z rodzin bardzo biednych, nie z rozpieszczonymi maminsynkami, którym niczego w domu nie brakowało. Ci ostatni przychodzili na boisko tylko po to, żeby się pokazać, żeby było widać, że coś robią. Dzisiaj nie ma takich zawodników. Ja od początku kariery byłem wychowankiem Resovii, 15 lat tam grałem. Nigdy nie zmieniłem klubu, a miałem propozycje przejścia do Hutnika, AZS-u Olsztyn, do Legii Warszawa. Dzięki temu, że byłem wierny i 15 lat grałem w jednym klubie, publiczność pięknie mnie pożegnała. Do dziś mam wspaniałe puchary.

Czyli trudne warunki hartują?

Oczywiście. Tak jak powiedziałem, było nas siedmioro, więc było bardzo ciężko. Później pomogłem całej rodzinie się wykształcić, pobudować domy, mamy nadal bardzo bliskie relacje.

Byłem ambitnym zawodnikiem, a z racji niskiego wzrostu musiałem wykonać niezwykle ciężką pracę. Przysiadałem 300 kilogramów, po nocach biegałem po schodach, skakałem, trenowałem indywidualnie, żeby osiągnąć jak najwyższy poziom. Jeśli podejmuję się jakiejś rywalizacji, to daję z siebie wszystko.

Czy w sporcie praca jest ważniejsza niż talent?

Talent jest potrzebny, ale jeśli nie zostanie poparty ciężką pracą, nie będzie sukcesów. To są dwa konieczne elementy sukcesu. Było mnóstwo świetnie zapowiadających się zawodników i o nich zapomniano, a jednocześnie zawodnicy, co do których nikt nie miał wielkich nadziei, odnieśli olbrzymie sukcesy.

Śledzi pan losy swoich wychowanków?

Tak, kontaktują się ze mną bez przerwy. Mamy dobre stosunki, często ich zapraszam, odwiedzają mnie.

Bardzo cenię dzisiaj trenera Vitala Heynena. On też ma twardą rękę, ale potrafi porozmawiać z zawodnikami, czasami nawet się zabawić. Oczywiście, trzeba dbać o dyscyplinę. Nie może być tak, że gdy w zespole jest 12, 14 czy 16 zawodników, to ktoś jest uprzywilejowany. Wszyscy mają równe szanse, trzeba być w miarę obiektywnym przy doborze szóstki. To nie sztuka za ciężkie pieniądze kupić zawodników, Resovia się na tym przejechała. Kupiła gwiazdy i miała tragiczny sezon, zajęła 13. miejsce, bo to nie był zgrany zespół.

Już w młodości, gdy dobierałem zawodników, patrzyłem na cechy psychiczne, zachowanie, przysłuchiwałem się ich rozmowom. Wynajdywałem ambitnych siatkarzy, którzy chcieli coś osiągnąć. Jako rozgrywający miałem dobry przegląd sytuacji, wiedziałem, na co stać każdego zawodnika, i potrafiłem dobrać graczy w zależności od ich predyspozycji.

Czyli lepszy jest zespół nawet trochę słabszych zawodników…

Tak, słabszych, ale zgranych ze sobą – i nie chodzi tylko o zgranie na boisku. Jest wiele elementów, które wpływają na to, czy zespół będzie odnosił sukcesy. Bardzo ważne są cechy charakteru poszczególnych zawodników.

Skoro o trenerach mowa, chciałbym nawiązać do Huberta Wagnera. Nie jest tajemnicą, że była między panami rywalizacja.

Rzeczywiście rywalizowaliśmy z Hubertem Wagnerem. On był w Legii, a ja w Resovii, razem graliśmy też w reprezentacji. Wagner był piątym rozgrywającym, ale nie załapał się na olimpiadę do Monachium. Miał o to żal do trenera Tadeusza Szlagora.

Po olimpiadzie w Monachium nastąpiła zmiana na stanowisku trenera reprezentacji i został nim właśnie Hubert Wagner. Pamiętam, że gdy byliśmy na zgrupowaniu w Iwoniczu, zadzwonił do mnie w tej sprawie Staszek Gościniak. Napisaliśmy petycję przeciwko Wagnerowi, oznajmiliśmy, że się nie zgadzamy i chcemy, by reprezentację nadal prowadził trener Szlagor. Petycję podpisał również Edek Skorek, pozostali się wycofali. Pierwsze zgrupowanie odbyło się w Zakopanem, w pucharze świata zdobyliśmy srebrny medal, to był ’73 rok. Po powrocie na lotnisku w Warszawie Wagner zapytał mnie, czy nadal uważam, że nie nadaje się na trenera. Odparłem tylko: „Swojego zdania nie zmieniam” – i to był mój ostatni występ w reprezentacji.

Miałem więc krótką karierę reprezentacyjną, trwała 3–4 lata. Ale wziąłem udział w mistrzostwach świata, mistrzostwach Europy, w pucharze świata, no i na olimpiadzie. Na igrzyskach w Monachium nie odnieśliśmy wielkich sukcesów, ale już wtedy zespół stał na bardzo wysokim poziomie, a potem Wagner odpowiednio go ułożył.

Potem spotkałem się z Wagnerem jeszcze nie raz i przyznałem mu rację. On zmienił system, nie było dwóch rozgrywających. I Wiesiek Gawłowski, i Staszek Gościniak byli lepszymi rozgrywającymi niż ja, nie mogę zaprzeczyć. Mieli wspaniałe palce, świetne rozegranie, a ja dysponowałem głównie atakiem i ten mój atut stracił na znaczeniu na pozycji rozgrywającego. Z czterech rozgrywających zostało więc dwóch – i ja się nie załapałem.

Zwycięzców nikt nie sądzi. Wagner w końcu zdobył i mistrzostwo świata, i mistrzostwo olimpijskie. To smutne, że mnie tam nie było, za to skończyłem studia i zacząłem rywalizować jako trener. Wiadomo, że w trakcie rywalizacji ktoś musi wygrać, ktoś musi przegrać. Trzeba umieć przegrać, ale też jako wygrany nie wywyższać się, nie niszczyć przeciwnika.

Jak potem układały się panów relacje?

Rywalizowałem z Jurkiem, jeszcze jak byłem w Resovii. On wrócił z Turcji, przyjechał do Rzeszowa i powiedział, że nauczy Polaków, jak Turcy grają w siatkówkę. Niedługo potem stracił pracę, a drugi raz go zwolniono, gdy prowadziłem Resovię i walczyłem o utrzymanie się w lidze z Legią Warszawa.

Pamiętam dobrze sezon 1997/1998. Nasze drużyny grały mecz o tytuł mistrza Polski. Wagner prowadził drużynę Bosman Morze Szczecin, a ja – Mostostal Kędzierzyn-Koźle. Zdobyliśmy wtedy mistrzostwo Polski. Wygraliśmy, mając kilku młodych zawodników, takich jak Paweł Papke czy Marcin Prus, którzy wrócili akurat z mistrzostw świata juniorów. Trzeci i czwarty mecz graliśmy na wyjeździe, w Szczecinie, i sędziowie zagwizdali nam 36 piłek podwójnych – to właśnie wtedy jako pierwszy w Polsce wprowadziłem system przyjęcia na palce. Dziś już nie ma podwójnego odbicia, jest tylko piłka niesiona. Po konsultacjach z sędziami wygraliśmy decydujący mecz 3 : 0, do siedmiu, do pięciu i do dwóch – i zdobyliśmy tytuł mistrza Polski.

Przyjaźnił się pan z Wiesławem Radomskim. Kilka lat temu pożegnał go pan w poruszający sposób. Jak to jest tracić przyjaciół?

Wiesiek był dwa lata młodszy ode mnie. Kilkanaście lat tworzyliśmy razem zespół, coś wspaniałego. Nie byliśmy święci, tym bardziej że to nie było takie zawodowstwo jak dziś. Wtedy się grało mecze w sobotę, niedzielę, po meczu szło się na dyskotekę, brało flaszkę ze sobą. Ale już od poniedziałku na treningu była piłka nożna, sauna i ciężka praca, żeby wygrać następne mecze.

12 lutego 2010 r.: Jan Such jako trener Jadaru Radom podczas meczu PlusLigi siatkarzy między Jadarem a Zaksą Kędzierzyn-Koźle
Fot. PAP / Piotr Polak

Czy w dzisiejszym, skomercjalizowanym sporcie jest miejsce na taką przyjaźń, jaka łączyła panów?

Trudno powiedzieć. Uważam, że pieniądz poszedł za daleko. W piłce nożnej zarabia się jeszcze więcej, ale moim zdaniem pieniądz psuje ludzi. Oczywiście w Resovii także pracowaliśmy na lewych etatach, to trzeba przyznać. Zarabiało się ciut więcej, niż wynosiła średnia krajowa, i łatwiej było otrzymać mieszkanie, asygnatę na samochód. Gdy w reprezentacji dochodziło do jakichś niesnasek, wiadomo było, że chodziło o reklamy czy inne sprawy finansowe. Ale to nie były takie pieniądze jak dzisiaj. Dla nas sam wyjazd za granicę – a można było wyjechać, będąc właśnie w reprezentacji czy jadąc na puchar Europy – to był olbrzymi sukces.

Czy sama gra w siatkówkę również zmieniła się przez lata? Czy różni się od tej sprzed pół wieku?

Oczywiście! Teraz są specjalizacje. Wtedy nie było libero, każdy pracował na swojej pozycji, zawodnicy musieli być wszechstronnie wyszkoleni. Jak wspomniałem wcześniej, w Resovii graliśmy na dwóch rozgrywających, dopiero potem Wagner wprowadził system 5 : 1.

Co to dokładnie znaczy?

To znaczy, że gdy było dwóch rozgrywających, jeden stał pod siatką, atakował, a drugi był z tyłu i grali ze sobą po przekątnej. Ja miałem walory jako zawodnik rozgrywający z bardzo silnym atakiem. Skakałem na wysokość metra czternaście. Nie było sufitu w Polsce, którego bym nie zaliczył.

Całkowicie inna była również technika. Dzisiaj ludzie się zastanawiają, co by było, gdyby dawna reprezentacja spotkała się z aktualną…

Pan uważa, że jaki byłby wynik?

Moim zdaniem nasza dawna reprezentacja nie miałaby szans. Siatkówka tak ewoluowała, że to jest zupełnie inna gra niż kiedyś. Wtedy nie było chociażby specjalizacji. Było dwóch rozgrywających, z kolei zawodnik, który stał na środku, szedł na krótką, a gracze na skrzydłach atakowali. Nie było też drugiej linii, nie było przyjęcia piłki na palce.

Do tego zmienił się średni wzrost zawodników, tak jak zresztą w całej populacji. Ja mam metr osiemdziesiąt dwa. W Resovii, która była drugim zespołem na świecie, najwyższym zawodnikiem był Bronek Bebel, liczył metr osiemdziesiąt dziewięć. W reprezentacji najwyższy był świętej pamięci Zdzichu Ambroziak, redaktor sportowy, miał dwa metry.

Dziś pański wzrost byłby bardzo skromny.

Zgadza się. Teraz mamy zawodników atakujących, atakujących zza trzeciego metra, ze środka obrony, czyli właściwie atakują wszyscy zawodnicy poza wystawiaczem – chociaż i on może atakować, jeśli znajduje się na pierwszej linii.

To sprawia, że siatkówka stała się inna również z punktu widzenia widza.

Zgadza się. Kiedyś mecze się przeciągały. Grało się wprawdzie do 15 punktów, a nie do 25 jak dziś, ale punkt można było zdobyć tylko przy własnej zagrywce. Dziś są tie-breaki, mecze trwają zwykle półtorej godziny, najwyżej dwie, dwie i pół, ostatecznie trzy godziny. Pamiętam mecz w Nagasaki w Japonii. Temperatura sięgała 40 stopni, a graliśmy cztery i pół godziny. Mecz zakończył się wynikiem 3 : 2.

Trzy lata temu przeprowadził się pan w okolice Rzeszowa. Jak się pan czuje na emeryturze?

To nie do końca emerytura, bo dalej buduję – tylko że domy, a nie zespoły. Gdy byłem trenerem w Wyszkowie, córki poszły w świat i zostaliśmy z żoną w olbrzymim domu. Wziąłem mapę i cyrkiel, narysowałem koło o średnicy 30 kilometrów wokół Rzeszowa. Zaproponowałem żonie, żebyśmy wybudowali się blisko lasu, i znaleźliśmy miejsce na dom.

Wcześniej we Lwowie, gdzie prowadziłem ukraiński zespół, nawiązałem kontakty. Ściągnąłem stamtąd pracowników i odtąd buduję domy, tak zwane kanadyjki.

To rzeczywiście znalazł pan dla siebie nową dziedzinę.

Wszyscy tutaj mówią, że Jan Such budowniczy prawie jak Kazimierz Wielki. Dlaczego? Bo Kazimierz Wielki zastał Polskę drewnianą, zostawił murowaną, a Such wieś zastał murowaną, a robi drewnianą!

A jak dzisiaj dba pan o kondycję? Czy ma pan ochotę na sport, na aktywność?

Dziennie z żoną na rowerach robimy 20–30 kilometrów, dwa razy w tygodniu wybieramy się na basen, bardzo często na grzyby. Mam też siłownię, różne testery, tak że cały czas sport jest obecny w moim życiu.


Jan Such

ur. 8 lutego 1948 r. w Jedliczu, siatkarz i trener siatkarski, zawodnik reprezentacji Polski w 102 oficjalnych meczach w latach 1970–1973. Podczas igrzysk olimpijskich w Monachium w 1972 r. zajął z reprezentacją dziewiąte miejsce, w mistrzostwach świata w Sofii w 1970 r. – piąte, a w mistrzostwach Europy w Mediolanie w 1971 r. – szóste miejsce. Jako zawodnik Resovii czterokrotnie zdobywał mistrzostwo Polski (w 1971, 1972, 1974 i 1975 r.). Był pierwszym trenerem tego klubu w sezonie 2003/2004. Awansował z nim do Polskiej Ligi Siatkówki. Trenował także zawodników Jadaru Radom, Campera Wyszków oraz żeńskiego zespołu KS DevelopRes Rzeszów. W sezonie 2015/2016 trenował klub Barkom-Każany Lwów.