Napędza mnie ciekawość badacza

Rozmowa z prof. Janem Chmurą

Sąsiedzi byli zdziwieni?

Bardzo. Biegałem wcześnie rano na stadionie. Doszło do tego, że panowie, którzy tam pracują, odśnieżali bieżnię specjalnie dla mnie!

O której godzinie?

O wpół do szóstej rano. Panowała zupełna ciemność. Grudzień, styczeń, luty, a starszy pan wybiega na trening.

Byli tacy, co pukali się w czoło i mówili: „Profesor Chmura zwariował”?

Oczywiście, że tak. Kto zimą biega o takiej porze! Często miałem przez to całe buty zaśnieżone, przepocone, a nawet oblodzone, bo pot zamarzał, i obuwie bardzo szybko się niszczyło.

Dlaczego tak późno, po sześćdziesiątce, postanowił pan biegać maratony?

Już w młodych latach uprawiałem wiele dyscyplin sportowych: kolarstwo, piłkę ręczną, piłkę nożną i kulturystykę. Właściwie nic nie osiągnąłem poza reprezentacją szkolną czy uczelnianą. Przypuszczam, że nie trafiłem na odpowiedniego trenera. Później moje zainteresowania sportowe cały czas się rozwijały, ale bardziej w aspekcie teoretycznym, naukowym. Pasjonowały mnie granice biologicznych możliwości organizmu, jego reakcje na wysiłek o różnym charakterze obciążeń oraz przełamywanie bariery zmęczenia w mózgu.

Treningi maratońskie rozpocząłem przed niespełna czterema laty, w wieku sześćdziesięciu dwóch lat. Skończyła się moja kadencja dziekana na uczelni we Wrocławiu, zyskałem troszeczkę więcej czasu i chciałem odreagować problemy związane z pełnieniem trudnej funkcji.

Od lat zawodowo zajmuję się na uczelni fizjologią wysiłku fizycznego i przygotowaniem motorycznym. Przekładam te zagadnienia na język praktyczny i pokazuję studentom, jak można kształtować poszczególne zdolności motoryczne na tle zmian fizjologicznych. Dlaczego to jest tak ważne? Chodzi o to, żeby trening był skuteczny, żeby dostosować obciążenie treningowe do możliwości biologicznych każdego zawodnika, tak by nie były to puste przebiegi, para nie szła w gwizdek, jak również żeby nie dopuścić do groźnych dla organizmu przeciążeń.

Uczył pan studentów i myślał sobie: „Ciekawe, jakby to było ze mną”?

Należę do wykładowców, którzy nieustannie szukają nowości treningowych i starają się przekazywać najnowszą wiedzę studentom i trenerom, stąd też prowadzę wiele nowatorskich projektów badawczych. Badań odnoszących się do zawodników w moim wieku jest niestety niewiele. Chciałem więc zdobyć doświadczenie i wiedzę na temat tego, jak mój organizm reaguje na wysiłek startowy w różnych warunkach klimatycznych.

Żeby w tym wieku osiągać wyniki na moim poziomie, na trening trzeba przeznaczać mniej więcej od dwóch do trzech i pół godzin, w zależności od cyklu treningowego. Jeśli dodać do tego organizację treningów, przygotowanie sprzętu sportowego, napoju, wspomagania energetycznego – zajmuje to w sumie jeszcze więcej czasu.

Dlatego zdecydowałem się na bieganie o świcie, żeby pogodzić je z zajęciami na uczelni. Gdy wracałem do domu, była niemalże noc.

Od czego pan zaczął?

Na początku swojej przygody z bieganiem trenowałem co drugi dzień, a w weekendy – codziennie. Łącznie nawet pięć dni w tygodniu. Ale to była zła strategia, organizm nie wytrzymywał tego obciążenia i nie był w stanie zregenerować się do następnego treningu. Musiałem szybko skorygować plan. Ostatecznie okazało się, że obciążenie treningowe co drugi dzień jest optymalne, bez względu na to, czy biegam rano czy wieczorem. W ten sposób trenuję już od niemal czterech lat. Przez kilka pierwszych miesięcy treningu biegałem w granicach 40–45 kilometrów tygodniowo.

Od razu planował pan występy w maratonach?

Pierwszy był Półmaraton Ślężański, który odbył się 24 marca 2012 roku. Moim celem było przełamanie granicy dwóch godzin. I się udało! Osiągnąłem czas 1:48:50. Nie był to może rewelacyjny wynik, ale nie był też zły jak na mój wiek. Byłem tak skrajnie wyczerpany, że powiedziałem sobie wtedy: „Nigdy więcej półmaratonów!”. Ale ta ocena okazała się zbyt pochopna i krótkowzroczna.

Była to ocena zmęczonego zawodnika, a nie profesora fizjologa.

Tak jest. Po upływie mniej więcej dwóch tygodni poczułem smak tego biegu i zacząłem się zastanawiać, czy nie spróbować sił na dłuższym dystansie. Urzekła mnie atmosfera półmaratonu, ta barwna rzeka biegnących zawodników. Wywarło to na mnie tak głębokie wrażenie, że zechciałem przeżyć wszystko raz jeszcze, ale na większej imprezie, maratońskiej. Zdecydowałem się na Wrocław Maraton. Do niego również odpowiednio się przygotowałem.

Ile trwały przygotowania?

Pół roku. Zwiększyłem kilometraż i tempo biegu. Na treningu pokonywałem dystans od 18–22 do 30–35 kilometrów, a w mikrocyklu tygodniowym – od 65–75 do ponad 100 kilometrów. Jako ciekawostkę zdradzę, że najdłuższa trasa wiodła przez trzy powiaty: świdnicki, jaworski i średzki.

Przed rozpoczęciem przygotowań wykonałem odpowiednie badania, zorientowałem się, jaki jest poziom mojej wydolności fizycznej, poziom wytrzymałości i jakie obciążenia mogę zastosować na treningu. Wiedziałem, że przy maksymalnym obciążeniu ujawniają się różne ukryte wady organizmu, które w skrajnym przypadku mogą doprowadzić do tragedii. Dlatego każdy swój trening monitoruję pod kątem kardiologicznym i rejestruję intensywność pracy serca. Ponadto w wybranych treningach kontroluję poziom zmęczenia mięśni. Chciałbym też podkreślić, że każdemu mojemu treningowi i startowi w zawodach towarzyszy nieustanna modlitwa, zwłaszcza za zmarłych członków mojej rodziny, bliskich i znajomych.

Moim marzeniem było przełamanie bariery czterech godzin. Miałem wtedy sześćdziesiąt trzy lata, więc musiałem realistycznie ocenić możliwości organizmu pod względem wytrzymałościowym. Doszedłem do wniosku, że właśnie cztery godziny jestem w stanie osiągnąć, i taki cel sobie założyłem.

I znowu się udało?

Udało się, ale nie do końca. Przybiegłem na metę, patrzę na zegarek i widzę: 4:02:30.

A to był czas brutto.

Tak. Wtedy w ogóle nie rozróżniałem czasu brutto i netto. A ostatecznie mój czas netto wyniósł 3:57:46. To zmotywowało mnie do dalszej pracy.


Czas brutto i netto

Czas brutto liczony jest od momentu wystrzału z pistoletu startowego do osiągnięcia przez zawodnika linii mety. Nie wyraża on wprost czasu, w jakim dany zawodnik pokonał maraton, ponieważ uczestnicy biegu ustawiają się do startu często wiele metrów przed linią startu. Ci, którzy stoją z przodu, osiągają więc lepszy wynik.

Czas netto służy do rzeczywistego pomiaru czasu pokonanego dystansu od przekroczenia linii startu do minięcia mety. Jest to jednak tylko ciekawostka, która pozwala np. ustalić rekord życiowy. Oficjalnie rezultaty biegów podaje się bowiem w wyniku brutto.



Co się dzieje z zawodnikiem w drugiej części maratonu? Co odróżnia charakter wysiłku od biegu w półmaratonie?

Słabszy organizm, nieprzygotowany do wysiłku maratońskiego, po prostu nie wytrzymuje i mówiąc trywialnie, pęka. Dzieje się to zwykle w okolicach 30., 32., 35. kilometra.

To jest ten przeklęty moment próby dla maratończyków?

Tak jest. Wtedy natrafia się na tak zwaną ścianę, czyli kompletne wyczerpanie energetyczne glikogenu mięśniowego. Wtedy biegniemy na oparach węglowodanowych, organizm musi przejść na inny rodzaj przemian energetycznych, mianowicie na przemianę tłuszczową. Konsekwencją tego jest znacznie mniejsza intensywność wysiłku. Zawodnik jest skrajnie zmęczony, czuje się tak, jakby ciągnął za sobą kilkutonowy wagonik. Zanim to się stanie, może dojść do zaburzeń świadomości, koordynacji, a czasem nawet utraty świadomości.

Gdy dotarł pan na metę we Wrocławiu, nie miał pan tego uczucia co po półmaratonie: że to jednak nie dla mnie?

W mojej psychice nastąpiła już znaczna zmiana. Dlaczego? Mózg oswoił się z tym poziomem zmęczenia. A kiedy doszedłem do wniosku, że reakcja organizmu wcale nie była zła, dowiedziałem się o tak zwanej Koronie Maratonów Polski, którą trzeba zdobyć w ciągu dwóch lat.

Aby zdobyć Koronę, musiałem pokonać jeszcze cztery maratony: w Dębnie, Krakowie, Warszawie i Poznaniu. Udało się, zacząłem walczyć o wyniki. W każdym starcie ustanawiałem rekord życiowy. W rezultacie poprawiłem swój czas aż o 19 min i 35 sek.

Napędzała pana ciekawość badacza?

Oczywiście, a zwłaszcza to, że studenci czekają na moje nowe obserwacje naukowe oraz nowości treningowe. Po każdym powrocie z maratonu z dużym zainteresowaniem słuchają o moich doświadczeniach i przeżyciach z trasy biegu.

Jest jeszcze druga strona medalu: coraz więcej ludzi w moim wieku biega. Bardzo mnie interesuje, jak tym ludziom pomóc i jakie należy zastosować obciążenia pod względem objętości i intensywności w starszym wieku. Organizm seniora reaguje przecież zupełnie inaczej niż organizm profesjonalnego dwudziestoparoletniego zawodnika.

Ile maratonów ma pan już za sobą?

Trzynaście, a przebiegłem je w ciągu trzech i pół roku.

Co dalej?

Spełnienie marzenia o Koronie Maratonów Ziemi. W tym projekcie badawczym zostało już tylko Sydney. Projekt ten realizuję z firmą farmaceutyczną OLIMP Laboratories z Dębicy i dotyczy on reakcji kardiologicznych i metabolicznych mojego organizmu na wysiłek maratoński w różnych warunkach klimatycznych. W tym miejscu chciałbym bardzo serdecznie podziękować panu prezesowi Stanisławowi Jedlińskiemu za wszelką pomoc w realizacji tego projektu.


Siedem maratonów na siedmiu kontynentach

Do zdobycia Korony Maratonów Ziemi konieczne jest ukończenie biegów na siedmiu kontynentach. Do elitarnego grona Seven Continents Club należy obecnie ok. 400 biegaczy, którzy przebiegli maratony w Europie, Azji, Ameryce Południowej, Ameryce Północnej, Afryce, Australii i na Antarktydzie. W grupie tej jest zaledwie kilku Polaków.


Od którego biegu zaczął pan zdobywanie korony?

Od Nowego Jorku. Wystartowało tam ponad pięćdziesiąt tysięcy zawodników i pokonałem prawie czterdzieści cztery tysiące z nich, a w swojej kategorii wiekowej zająłem jedenaste miejsce. Zaledwie o dwie sekundy przegrałem z Włochem, tak byłbym w pierwszej dziesiątce. Uzyskałem czas 3:39:33.

Ale pamiętam również długie oczekiwanie na start – łącznie czekaliśmy cztery godziny na wyspie Staten Island w nieprawdopodobnym zimnie. Temperatura była wprawdzie dodatnia, ale wiało straszliwie od strony Oceanu Atlantyckiego i odczuwalna temperatura sięgała minus kilku stopni. Jeszcze przez kilka miesięcy czułem zimne kości palców i ból w stawach dłoni.

Atmosfera biegu była jednak przepiękna: gra różnych zespołów muzycznych co kilka kilometrów, wspaniały doping kibiców na trasie biegu. Chociaż gdy wbiegliśmy do parku na Manhattanie podczas końcówki maratonu, to miałem już bardzo ciężkie nogi. Były tak zdrętwiałe, że czułem, jakbym biegł na drewnianych nogach. Pomimo picia napojów na każdym punkcie odżywczym byłem mocno odwodniony i zmęczony. Pomyślałem, że w przyszłości nie mogę ponownie dopuścić do takiego stanu. Na szczęście dobiegłem do mety i byłem z tego maratonu bardzo zadowolony.

Po Nowym Jorku miałem wystartować na kontynencie azjatyckim, w Tokio. Niestety organizator zawiódł i nie mogłem tam pobiec. Na własną rękę musiałem błyskawicznie szukać rozwiązania, ponieważ bardzo mi zależało, żeby Koronę Ziemi również zdobyć w ciągu dwóch lat. Ostatecznie wziąłem udział w maratonie w Ziemi Świętej, w Jerusalem Marathon. W swojej kategorii zająłem tym razem drugie miejsce. Byłem bardzo zaskoczony tym wynikiem. Ale kiedy wbiegłem na metę, czułem się o niebo lepiej niż wcześniej w Nowym Jorku. Mógłbym pobiec od razu następny maraton. Czułem nieprawdopodobne siły, nie tylko pod względem fizycznym, ale i duchowym.

Czy wiązało się to z miejscem, w jakim odbywał się maraton?

Ziemia Święta sama niesie, to dla mnie oczywiste. Biegliśmy obok drogi krzyżowej Pana Jezusa, obok Wieczernika, grobu Dawida, grobu Jezusa, obok Ogrodu Oliwnego, Knesetu i tak dalej. To są tak wymowne ewangeliczne miejsca, że motywowały w sposób nieprawdopodobny i wyzwalały nadprzyrodzone siły duchowe.

Pewnie było też ciepło.

Tak, znacznie cieplej niż w Nowym Jorku. Już na starcie panowała wyższa temperatura, choć z samego rana, od strony pustyń Judzkiej i Negew, było dość chłodno, w granicach 5–6 stopni Celsjusza. Ale gdy kończył się bieg, temperatura wzrosła do ponad 20 stopni. Co bardzo ważne – i z czym spotkałem się po raz pierwszy – na trasie podawano wodę mineralną w małych, dwustumililitrowych buteleczkach. To było znakomite rozwiązanie. Zwykle na maratonach jest tak, że są punkty odżywcze, gdzie woluntariusze podają wodę lub płyn izotoniczny w kubkach, który pijemy podczas biegu, a to powoduje, że część płynu się wylewa. W Jerozolimie wodę w buteleczkach można było zabrać ze sobą i popijać na trasie w każdej chwili i wypić ją do końca.

Co ciekawe, w Jerozolimie słyszałem też wiele polsko brzmiących nazwisk, choć samych Polaków startowało niewielu. Wiele osób tam wyemigrowało, stąd te polskie nazwiska. Bardzo miło wspominam ten bieg.

Jaki był pana kolejny start?

Po Jerozolimie przyszedł czas na maraton w Rio de Janeiro. To znowu niesłychane przeżycie, a figura Jezusa Chrystusa na górze Corcovado wyzwalała nieprawdopodobne siły duchowe. Biegliśmy trasą, którą w tym roku pobiegną olimpijczycy.

W tym maratonie również byłem wysoko notowany. Pomimo wysokiej temperatury otoczenia – do 25 stopni Celsjusza – i bardzo wysokiej wilgotności powietrza – 85–90 procent – zająłem trzecie miejsce w swojej kategorii wiekowej i zarobiłem pierwsze pieniądze na bieganiu. Nie byłem w stanie ich odebrać, bo trzeba było przejść całą procedurę, założyć konto i tak dalej. Ostatecznie zrezygnowałem. To była nieduża suma – sto reali. W przeliczeniu na złotówki – symboliczna kwota.

To już trzeci kontynent. Co było dalej?

Kolejny start to Afryka, Soweto Marathon w Johannesburgu. Tam przeżyłem piekło na ziemi. Biegliśmy w ekstremalnej temperaturze – 34–35 stopni Celsjusza, temperatura asfaltu przekraczała 50 stopni. Pomimo że systematycznie się nawadniałem, polewałem głowę wodą, i tak niesłychanie się odwodniłem. Doznałem bardzo niebezpiecznej dla organizmu hipertermii, czyli przegrzania organizmu. Nie spodziewałem się, że mój organizm może tak zareagować na wysiłek maratoński w wysokiej temperaturze. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że w temperaturze powyżej 30 stopni Celsjusza należy zapomnieć o bieganiu i osiąganiu dobrego wyniku sportowego! Tempo biegu powinno być o ponad minutę wolniejsze od zaplanowanego.

Ostatecznie uzyskałem najgorszy ze swoich wyników maratońskich, prawie cztery i pół godziny. Wpływ na to miało, oprócz przegrzania, także niedotlenienie. Biegliśmy na poziomie minimum 1400–1500 metrów, niekiedy nawet na poziomie 1750 metrów nad poziomem morza.

Nie miałem żadnego doświadczenia w bieganiu w tak ekstremalnych warunkach. Gdy startowaliśmy o szóstej rano, temperatura wynosiła wprawdzie 20 stopni, ale błyskawicznie zaczęła rosnąć. Podobnie przewyższenie trasy maratonu – ono też systematycznie się zwiększało. Przy ustaleniu strategii biegu nie w pełni uwzględniłem te warunki i to był tragiczny błąd. Nie spodziewałem się, że równoczesne działanie obu czynników wywoła tak szybkie i głębokie spustoszenie w moim organizmie. Przebiegłem połowę maratonu i nie miałem już sił, kompletnie brakowało mi energii i tlenu. Zresztą nie tylko mi, ale i zdecydowanej większości zawodników.

W drugiej części maratonu był parokilometrowy podbieg. To było niewiarygodne przeżycie, przerażający widok, bo naprawdę dobrze wytrenowani zawodnicy po prostu przestawali biec. Szli, a za nimi ciągnął się sznur innych zawodników, którzy także nie mieli sił, by biec. W zdecydowanej większości byli to czarnoskórzy maratończycy, którzy powinni być zaadaptowani do tak wysokiej temperatury.

Około 10 kilometrów przed metą złapały mnie bolesne kurcze mięśniowe, które nie pozawalały dalej biec, musiałem się zatrzymać. Gdy kurcze troszeczkę puściły, próbowałem ponownie biec, ale czułem, jakby mi wbijano igły w łydki, bo to głównie łydki odmawiały posłuszeństwa. Nie byłem w stanie biec, dlatego małymi kroczkami zacząłem przechodzić do marszu, później do lekkiego truchtu i wreszcie biegu, ale wtedy znowu zaczynałem czuć wbijające się małe igiełki…

Ukończył pan maraton, idąc?

Ostatecznie przełamałem organizm, kurcze mięśniowe częściowo ustąpiły, mogłem biec dalej. Ale to i tak była męka przy otartym i krwawiącym dużym palcu. Absolutnie skrajne wyczerpanie, absolutnie skrajne zmęczenie. Na mecie płakałem ze szczęścia.

Zaskakujące było dla mnie to, że pomocy medycznej udzielano na trasie nie białym zawodnikom, ale głównie czarnoskórym. To pokazuje, jak ważne jest odpowiednie przygotowanie. Nawet jeśli ktoś żyje na co dzień w takich warunkach i chce się po prostu pokazać w maratonie, to poniesie konsekwencje, jeśli nie zadba o odpowiednie przygotowanie motoryczne.

Następna była Europa?

Tak, wybrałem Niemcy, maraton w Berlinie. To było niespełna dwa miesiące po Afryce. Mając w głowie tamtejsze doświadczenia związane z odwodnieniem, przesadziłem w drugą stronę. Przyjmowałem zbyt dużo płynów i na trasie miałem odruchy wymiotne. Uzyskałem jednak najlepszy wynik w 2015 roku – 3:41:21, jeśli dobrze pamiętam – mimo że biegłem dość asekuracyjnie.

I wreszcie – Antarktyda?

Żeby dotrzeć na miejsce startu, „na spodzie ziemi”, trzeba pokonać 17 tys. kilometrów ze Strzegomia, a dokładnie z Wrocławia. Najpierw lot: 15,5 tys. kilometrów: Wrocław – Frankfurt – Buenos Aires i Ushuaia w Ameryce Południowej. To był absolutny koniec świata, tam mieści się najdalej wysunięte na południe lotnisko pasażerskie. Spotkanie z Ushuaią było szczególne. Wspaniała panorama ośnieżonych gór, przepiękna portowa miejscowość.

Stamtąd czekało nas jeszcze 1500 kilometrów lodołamaczem. Płynęliśmy kanałem Beagle przez Ziemię Ognistą, po drodze przylądek Horn, Cieśnina Drake’a i wreszcie wypłynęliśmy na otwarty ocean. Tam łączyły się ze sobą Ocean Atlantycki – od wschodu i Ocen Spokojny – od zachodu. Przeżyliśmy nieprawdopodobny sztorm, prędkość wiatru osiągała ponad 120 km/h, fale były kilkunastometrowe. To właśnie wynik łączenia się obu oceanów.

Im bliżej byłem Antarktydy, tym częściej mijałem coraz większe, jaskrawo niebieskie góry lodowe. I wreszcie oczekiwany dzień, w którym po raz pierwszy w życiu postawiłem stopę na dziewiczym kontynencie w otoczeniu witających nas pingwinów. Wrażenie niebywałe. I na koniec jeszcze jedna niezwykła obserwacja: widzieliśmy, jak na skutek ocieplenia klimatu od lodowca sprzed tysięcy lat odłamuje się potężna bryła lodu i wpada do morza.

Ile łącznie trwała podróż ze Strzegomia do punktu docelowego?

Prawie siedem dni w jedną stronę, oczywiście z małymi przerwami.

A jak sam bieg?

To była końcówka lata i temperatura przy wybrzeżu Antarktydy oscylowała wokół zera stopni, czasem minus dwóch, maksymalnie minus dziesięciu. Zimą jednak temperatura spada tam nawet do minus 80 stopni! Grubość lodu sięga dwóch do trzech kilometrów. Teren jest górzysty, więc średnia wysokość to było około 1800 metrów nad poziomem morza.

Gdy wystartowaliśmy, zaczęło padać. Z upływem czasu i spadkiem temperatury deszcz zamieniał się w śnieg, a na końcu przerodził się w śnieżycę. Od połowy dystansu wiatr przybierał na sile i doszło do tego, że opór powietrza był tak potężny, że nie było sposobu, by go pokonać. Jak wspinaliśmy się pod górę, to autentycznie biegłem w miejscu… Biegliśmy po wodzie, błocie, żwirze, śniegu, zmarzlinie i lodzie. W czasie biegu zaobserwowałem coś szczególnego: gdy padał śnieg, kilkucentymetrowe płatki w blasku promieni słonecznych przedzierających się przez chmury miały odcień jaskrawego błękitu. Obraz bajeczny.

Jaki uzyskał pan czas?

Ostatecznie pokonałem maraton w niewiarygodnym czasie, bo 4 godziny 6 minut z małym ułamkiem, czyli gorzej tylko o 25 minut od czasu w Berlinie. Jak rozmawiałem z Przemkiem Babiarzem, powiedział: „Jasiu, to niemożliwe”. Maciek Kurzajewski miał chyba 5 godzin i 4 minuty.

A samopoczucie?

Przez ponad trzy godziny biegło mi się rewelacyjnie. Byłem zszokowany, jak to możliwe, że tak długo i w tak ekstremalnych warunkach mogłem biec z wysoką intensywnością, pomimo że płyn, który przygotowałem sobie do picia, zamarzał ze względu na niską temperaturę. Był tak lodowaty, że nie byłem w stanie go wypić. W efekcie odwodniłem się, co sprawiło, że w końcowej fazie biegu szybko się męczyłem. Potem jeszcze wzmogły się wichura i śnieżyca – miałem wrażenie, jakby płaty śniegu niczym szpilki wbijały mi się w mięśnie twarzy. Przy przepoconej i wilgotnej odzieży sportowej przenikliwe zimno i nasilająca się wichura doprowadzały do coraz głębszego wychłodzenia organizmu, a w końcowym efekcie – do bardzo groźnej dla organizmu hipotermii. Dreszcze, drżące mięśnie, zaburzenia koordynacji i rytmu biegu bardzo przeszkadzały w kontynuowaniu biegu. Aby nie doprowadzić do jeszcze większego wychłodzenia klatki piersiowej, biegłem raz prawym, raz lewym bokiem. Głęboka hipotermia groziła zatrzymaniem pracy serca. A najbliższy szpital… już nie wspomnę.

W trakcie biegu parokrotnie upadłem ze zmęczenia. Półtora kilometra przed metą upadłem po raz ostatni. Byłem skrajnie wyczerpany i do kości przemarznięty oraz cały poobijany: kolana, kostki, łokcie. Modliłem się, naprawdę nie miałem siły, by wstać i ukończyć bieg. Wtedy zobaczyłem, że rozerwał mi się różaniec, z którym zawsze biegam. To w niewiarygodny sposób wyzwoliło tyle siły duchowej, że powstałem i dobiegłem do mety. Na mecie tak trząsłem się z zimna, że nie byłem w stanie wypić ani jednego łyka ciepłej herbaty.

Takie ekstremalne przeżycia przydają się w pańskiej pracy?

Każdy maraton to nowe doświadczenia i obserwacje. A te z Antarktydy były unikatowe. Ubogaca mnie to jako naukowca, ale i jako człowieka sześćdziesięciosiedmioletniego. Dzięki temu dostrzegam, jak wielkie możliwości drzemią jeszcze w organizmie człowieka w tym wieku. Problem polega na tym, co zrobić, żeby w granicach pełnego bezpieczeństwa dotrzeć do tej żywej komórki i wydobyć z niej potencjał biologiczny, a w efekcie przełożyć na wynik sportowy. Dostrzegłem również, jak wielką pokorę należy wykazać wobec praw natury.

Co doświadczony fizjolog i naukowiec powiedziałby sześćdziesięciokilkuletniemu mężczyźnie, który postanawia pójść drogą profesora Chmury?

Mój przykład wskazuje, że po sześćdziesiątce też można biegać maratony. Należy jednak podkreślić, że wysiłek maratoński jest bardzo wyczerpujący dla organizmu bez względu na wiek. W starszym wieku zachodzą głębsze zmiany w organizmie i dłużej regenerujemy się po wysiłku, niż w młodości. Biegowi maratońskiemu towarzyszy wiele kryzysów, jak na przykład wcześniej wspomniana „ściana”. Aby pokonywać te kryzysy, zawodnik musi być doskonale przygotowany motorycznie, zwłaszcza pod względem wytrzymałościowym, ale również pod względem siły biegowej. Odpowiednie przygotowanie jest konieczne bez względu na wiek. W innym przypadku może stanowić to duże zagrożenie dla zdrowia i życia.

Ważne, aby poznać aktualny stan swojego organizmu. Trzeba ustalić, jakie są możliwości wyjściowe danej osoby. Czy miała ona już do czynienia ze sportem? Jeśli tak, czy biegała wcześniej na krótszych czy dłuższych dystansach – pięć, dziesięć kilometrów? To jest punkt odniesienia do tego, żeby rozpocząć jakiekolwiek działanie. Oprócz tego należy wykonać badania ogólnolekarskie i wydolnościowe, dopiero wtedy można zająć się pozostałymi sprawami: ustaleniem obciążeń treningowych, ich intensywnością w zależności od tego, ile czasu zostało do zawodów. Przy tym niezwykle ważny jest higieniczny tryb życia, odpowiednie żywienie i wspomaganie

Trzeba konsultować się ze specjalistami?

Nie wyobrażam sobie, żeby w tym wieku podejmować intensywny wysiłek fizyczny bez kontroli na poziomie kardiologicznym i metabolicznym. To jest fundamentalna sprawa.

Czy przeciętny kardiolog będzie umiał pomóc?

Nie do końca. Chyba że kardiolog jest po specjalizacji z medycyny sportowej lub posiada duże doświadczenie w kardiologii wysiłkowej. Kardiolodzy to są wysokiej klasy specjaliści, którzy zajmują się chorymi z określoną jednostką chorobową. A my mówimy o osobach zupełnie zdrowych, u których układ sercowo-naczyniowy inaczej reaguje na wysiłek i powysiłkową restytucję niż u osób chorych.

To gdzie szukać porady?

U fizjologów sportu, u trenerów od przygotowania motorycznego, na uczelniach – akademiach wychowania fizycznego, w przychodniach sportowo-lekarskich, u lekarzy sportowych. Oni zdołają odpowiedzieć na pytania seniorów.

Patrząc przez pryzmat własnych doświadczeń: pańscy rówieśnicy mogą próbować podobnych wyzwań czy raczej zalecałby pan im ostrożność?

Radziłbym daleko idącą ostrożność. Zbyt intensywny wysiłek może wywołać nieprzewidywalne reakcje organizmu na stosowane obciążenia, które dotychczas nie były obserwowane.

Wielu seniorów używa tego argumentu, żeby nie podejmować żadnej aktywności…

Absolutnie nie zgadzam się z takim podejściem. Jeśli będziemy kontrolować obciążenia, to nie powinniśmy się ich bać. Największe niebezpieczeństwo jest wtedy, kiedy decydujemy się na trening bez monitorowania wysiłku. W tym tkwi cały problem. Wiele osób chciałoby ćwiczyć, ale się boi, nierzadko ludzie ci mają ogromne możliwości, ale nie wiedzą, jak zacząć. Zachęcam więc do współpracy z fizjologami i trenerami od przygotowania motorycznego. Ci ludzie wiedzą, jak programować obciążenia i jak je monitorować. Chodzi o to, aby zawodnik wiedział, jak serce, mózg czy mięśnie reagują na zastosowane obciążenie. Ta wiedza przychodzi też z czasem i w pewnym momencie zawodnik sam zdaje sobie sprawę: „No, Jasiu, stop, bo jest za ostro” albo: „Jasiu, za wolno, przyspiesz”.

Czy organizm zazwyczaj dobrze podpowiada?

Jeśli prowadzimy higieniczny styl życia, to szybko odczytamy sygnały wysyłane przez organizm. On sam będzie podpowiadał, kiedy jest skrajnie wyczerpany, kiedy należy odpocząć, a kiedy można przyspieszyć lub zwolnić.

Zalety z aktywności w wieku dojrzałym przewyższają ewentualne ryzyka?

Absolutnie tak! Przede wszystkim ruch wpływa na lepsze samopoczucie psychofizyczne. Inna jest regeneracja organizmu, inna dynamika, jakość i skuteczność pracy zawodowej. Kiedy zacząłem biegać, uzyskałem jedne z najwyższych wskaźników efektywności w pracy naukowej na uczelni.

Mózg pracuje inaczej?

Zupełnie inaczej! Dopiero wtedy widzimy, na co nas stać, bo z jednej strony mózg jest w pełni zresetowany i zregenerowany, a z drugiej – stymulacja wysiłkiem fizycznym i dotlenienie kory mózgowej powodują, że skuteczność myślenia jest zdecydowanie lepsza.

Co jeszcze się zmienia pod wpływem aktywności fizycznej w wieku senioralnym?

Przede wszystkim zwiększa się adaptacja do wysiłku, poprawia się działanie systemu odpornościowego, wzrasta tolerancja na narastające zmęczenie w mięśniach, przesuwa się bariera zmęczenia w mózgu w kierunku coraz wyższych obciążeń, poprawia się koordynacja ruchowa, zwiększa się sprawność psychofizyczna, obniża się ryzyko chorób układu sercowo-naczyniowego, chorób nowotworowych. Krótko mówiąc, osoba taka reprezentuje zdecydowanie lepszy stan zdrowia w porównaniu z rówieśnikiem, który nie jest aktywny fizycznie. Dla potwierdzenia wymienionych faktów podam kilka przykładów związanych z moją osobą.

Pierwszy przykład: moja masa ciała obniżyła się prawie o 15 kilogramów. Aktualnie wynosi 72 kilogramy, a wiec tyle, ile przed czterdziestu dwu laty, kiedy byłem studentem.

Drugi przykład: częstość skurczów mojego serca, niezależnie od starzenia się organizmu, wynosi dzisiaj w spoczynku czterdzieści cztery uderzenia na minutę i obniżyła się pod wpływem niemal czteroletniego treningu o dwadzieścia uderzeń na minutę. Są to wartości, które występują u młodych osób, wysoko wytrenowanych.

Trzeci przykład: systematyczny trening spowodował poprawę czasu w biegu maratońskim aż o prawie 35 minut, a osiągane wyniki na arenie międzynarodowej w mojej kategorii wiekowej bardzo mnie satysfakcjonują i wyzwalają dodatkowe siły oraz motywację do pracy.

To ciekawe w kontekście tego, że ludzie zwykle mówią: „Nie będę aktywny fizycznie, bo się rozchoruję”.

Jest wręcz przeciwnie. Dzięki aktywności fizycznej wzmacniamy system immunologiczny. Ja praktycznie nie choruję. Nie byłem chory nawet wtedy, gdy zimą biegałem o 5:30 rano w zamarzniętych butach, nie zachorowałem też po głębokiej hipotermii, jaką przeżyłem na Antarktydzie. Ruch jest najtańszym lekarstwem na świecie, jednak lekarz nie może go zapisać na receptę. Czeka nas więc jeszcze ogrom pracy w przebudowie naszej mentalności.


Sylwetka:

Prof. Jan Chmura – ur. w 1949 r. w Dąbrowie Tarnowskiej profesor nauk o kulturze fizycznej, specjalista z zakresu fizjologii wysiłku fizycznego i teorii sportu, autor ponad 300 prac naukowych i popularnonaukowych w tej dziedzinie. Jest autorem wielu książek, m.in. Rozgrzewka. Podstawy fizjologiczne, zastosowanie praktyczne (wyd. PZWL, Warszawa 2014). Wieloletni współpracownik Instytutu Centrum Medycyny Doświadczalnej i Klinicznej w Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Pełnił funkcję dziekana Wydziału Wychowania Fizycznego Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach i we Wrocławiu, był członkiem Sekcji Wychowania Fizycznego Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego oraz przewodniczącym Zespołu Kierunków Studiów Wychowania Fizycznego i członkiem Państwowej Komisji Akredytacyjnej w Warszawie. Ma uprawnienia trenera pierwszej klasy w piłce nożnej. Jako fizjolog współpracował z wieloma czołowymi klubami piłkarskimi w Polsce, m.in. z Cracovią Kraków, Odrą Wodzisław, Górnikiem Zabrze, Kolporterem Kielce i Zagłębiem Lubin, oraz za granicą, np. z FSV Mainz 05. W sezonie 2006/2007 z Zagłębiem Lubin zdobył Mistrzostwo Polski i Puchar Polski. W wieku 62 lat rozpoczął starty w maratonach. Dziś jego życiowy rekord to 3:22:57, uzyskany w 64. roku życia w Hanowerze.