Aktywność to normalność

Edward Budny

Rozmowa z Weroniką i Edwardem Budnymi

Mają państwo za sobą bardzo udane życie zawodowe: sukcesy zawodnicze i szkoleniowe. Czy emerytura to czas na odpoczynek?

Edward Budny: Od września do czerwca codziennie prowadzę treningi. Oprócz tego zarządzam, razem z prezesem, WKS Zakopane. Mamy też wnuki i związane z tym obowiązki. Poza tym kocham biegać i robię to od prawie 70 lat. Codziennie!

Od 10. roku życia?

EB: Tak. Kiedyś byłem zjazdowcem, skakałem na nartach. Ale mając 15 lat, złamałem nogę. Od tego czasu biegam. Po wojnie życie było zupełnie inne. Wszyscy byliśmy zachłyśnięci wolnością. Ja pochodzę z Kóz, 7 kilometrów od Bielska-Białej. Przepiękna miejscowość! Tam co tydzień lub dwa były organizowane biegi, i latem, i zimą, także dla młodzieży.

Weronika Budny: Bieganie nigdy nie było dla nas wyzwaniem. Kochaliśmy biegi i sport w ogóle. Od dzieciństwa ruch był dla mnie czymś naturalnym. Myśmy nie koncentrowali się na jednej dyscyplinie, np. na bieganiu – chociaż to było najprostsze, bo nie wymagało towarzystwa. Starałam się robić wszystko, zwłaszcza że miałam takie możliwości – na Chramcówkach, gdzie mieszkaliśmy, znajdował się olbrzymi plac porośnięty trawą. Można na nim było grać w piłkę nożną, gimnastykować się, a nawet strzelać z łuku – doktor Paryski organizował tam łucznictwo. Dla nas sport to była więc czysta przyjemność. Im człowiek dłużej przebywał na polu, tym bardziej był szczęśliwy.

A czy spodziewała się pani, że będzie pani trzykrotnie uczestniczką igrzysk olimpijskich?

WB: Jako dziecko trudno przewidzieć swoją przyszłość. Zakopane, do którego przeprowadziliśmy się po wojnie, zawsze kojarzyło się z nartami, a miałam to szczęście, że moja siostra przyniosła kaloszówki od swojej przyjaciółki. Byłam wtedy jeszcze małym dzieckiem. Na górce nieopodal potrafiłam spędzić cały dzień. Byłam też świetna w łyżwiarstwie i w pewnym momencie uważałam, że będę jeździć figurowo. Tak że nie zamykałam się w kręgu jednej dyscypliny, najchętniej robiłabym wszystko. Było to o tyle łatwe, że nauczycielka w szkole podstawowej, pani Barabasz, aktywizowała całą klasę. Nie było tak jak dzisiaj, że ktoś nie ćwiczył, bo ma zwolnienie lekarskie. W ogóle nie istniało pojęcie zwolnienia lekarskiego.

W trakcie swojej kariery łączyła pani sport z nauką – rok po pierwszych igrzyskach skończyła pani studia, i to niezwiązane ze sportem, bo geografię. Jak udało się pani pogodzić ze sobą tyle obowiązków?

WB: Może najpierw wyjaśnię, dlaczego zdecydowałam się na geografię. Byłam w zasadzie najlepszą sportsmenką w liceum, wszyscy uważali, że po maturze będę zdawać na Akademię Wychowania Fizycznego, wówczas Wyższą Szkołę Wychowania Fizycznego. Ale swoją postawą bardzo mi zaimponowała nauczycielka geografii. Zdarzało się, że byłam niedouczona, ale zdawałam wszystko. I na koniec ta pani postawiła mi ocenę dobrą, co było ogromnym wyróżnieniem. W efekcie przyłożyłam się do geografii i postanowiłam ją studiować, o czym nie wiedzieli nawet rodzice.

Zamieszkałam w akademiku i wtedy zaczęły się schody. Łączenie geografii z wyczynowym sportem okazało się potwornie trudnie. Przez pierwszy rok studiów nawet nie startowałam, mało trenowałam. Bałam się, że nie dam sobie rady, a dostawałam stypendium, które pozwalało mi się utrzymać. Rodzice nie byli w stanie mi pomóc. Dziekan nie podpisał kwestionariusza paszportowego, który pozwoliłby mi wyjechać na uniwersjadę. Przekonywałam go, że przecież reprezentuję uczelnię, akademicki klub sportowy, ale nic to nie pomogło. Poszłam do samego rektora – o czym dziekan nie wiedział – i na szczęście rektor podpisał mi paszport. Potem to już się potoczyło. Poznaliśmy się z mężem na drugim roku i zaczęłam systematyczne treningi, choć nie było to łatwe, bo w ciągu dnia chodziłam na zajęcia i wykłady.

Wzięli też państwo ślub jako bardzo młodzi ludzie. Dzisiaj sportowcy często odkładają ten moment, traktując reżim treningowy jako ważniejszy.

WB: To była bardzo trudna decyzja. Myśmy nie myśleli o kłopotach, o barierach. Zaszłam w ciążę, miałam do napisania pracę magisterską. Wyrzucono mnie wtedy z kadry olimpijskiej, bo wszystkim wydawało się oczywiste, że nie pojadę na igrzyska. Postanowiliśmy jednak z mężem, że przygotuję się do nich. Nie byłam na żadnym obozie, zaczęłam trenować sama na Kondratowej. Wystartowałam zaledwie parę miesięcy po porodzie – córkę urodziłam 1 października, a igrzyska odbywały się w lutym. W wyniku krótkich treningów to nie był jednak zbyt udany występ, nie zajęłam przyzwoitego miejsca. Ale już 2 tygodnie później na uniwersjadzie w Szpindlerowym Młynie zdobyłam brązowy medal.

Czy to jest cena, którą sportowiec musi zapłacić? Odroczyć moment zawarcia małżeństwa, by skupić się na karierze?

WB: Myślę, że nie da się pogodzić wszystkiego ze sobą. Nie sposób chociażby łączyć z powodzeniem, tak jak ja próbowałam, studiów ze sportem. Musiałam wielokrotnie przekładać terminy egzaminów, zdawać je indywidualnie. Dzisiaj sama się zastanawiam, jak ja to wszystko pogodziłam. Było to bardzo trudne, ale miałam wyjątkowe predyspozycje. Nawet ten krótki trening po porodzie pozwolił mi nawiązać walkę z zawodniczkami, które trenowały cały rok.

Nie da się osiągnąć najwyższego pułapu, gdy jest za dużo obowiązków. Rodzina, dziecko, studia – to wszystko jest potwornie skomplikowane.

Wyczytałem, że przygotowywała pani owocowe koktajle dla zawodników trenowanych przez męża. Dzisiaj odpowiednia dieta jest dla sportowców czymś oczywistym, ale wtedy przecież tak nie było?

EB: Myśmy trafili na fatalny okres, najgorszy, jaki można sobie wyobrazić. Mieliśmy kłopoty z dostaniem zwykłych witamin, a co tu mówić o czymś więcej! Jak Andrzej Roj zaproponował mi prowadzenie kadry mężczyzn – a myślałem, że dostanę kadrę kobiet – pierwszy warunek, jaki postawiłem, był taki, że nikt nie będzie głodny i że każdy będzie trenował tyle, ile może. To był tak rewolucyjny trening, że mało kto się na niego pisał.

Trzeba podkreślić, że do ’88 roku prawie nie zwalczano dopingu. Ja żonę przygotowywałem do olimpiady przez 2 lata i pobiegła świetnie. Powinna była przywieźć medal, przegrała nieznacznie. Dzisiaj, gdy doping jest niedozwolony, nawet Justyna Kowalczyk nie potrafi tyle przebiec. Z Justyną na zawody jeździ cały sztab ludzi, wtedy było zupełnie inaczej, żona sama sobie narty smarowała! Mimo to myśmy potrafili wygrać spartakiadę Armii Zaprzyjaźnionych, w której startowało paru mistrzów olimpijskich, choć już pół roku później ci sami zawodnicy skopali nam tyłek. Mówiąc wprost: nie było ani jednego zawodnika z czołówki światowej, który by nie był na dopingu. Wtedy był niewykrywalny. Dopiero w ’88 roku Anglicy przeprowadzili pierwszy test na doping we krwi.

Kilkadziesiąt lat temu w ogóle było łatwiej niż dzisiaj, także pod względem finansowym. Teraz w ogóle nie ma pieniędzy na sport. Ja obecnie jestem prezesem jednego z największych klubów narciarskich w historii Europy, ze wspaniałą przeszłością, ale on w zasadzie nie istnieje! Nie ma nawet siedziby.


Złoto Józefa Łuszczka we wspomnieniach Edwarda Budnego

Edward Budny jest znany jako trener najlepszych narciarzy w historii Polski. Najwybitniejszym wychowankiem trenera Budnego jest Józef Łuszczek, złoty medalista olimpijski z Lahti. „Do obsługi Józka byłem sam jeden. Zabrałem więc do pomocy żonę, oczywiście za własne pieniądze. Załatwiłem jej mieszkanie i wyżywienie. To kosztowało tyle co roczna pensja nauczycielska. Narty smarowałem Józkowi sam, bo nie dałbym nikomu do nich nawet podejść. Wstawałem o czwartej rano. Na wiosnę ważyłem po tym wszystkim 65 kg, bo pracowałem po 18 godzin dziennie (…). Józek w Lahti biegał tymczasem wspaniale. Jaka to była siła! On sprintem wchodził na podbiegi. Dziś w stylu klasycznym by wszystkich niszczył.

Wiedziałem (…), że jedziemy po medal, więc jeszcze przed wyjazdem za własne pieniądze kupiliśmy garnitury. Nie mówiłem o złocie, bo nie jestem hochsztaplerem, ale jednego medalu byłem pewny. Garnitury były po to, żeby się ładnie ubrać na konferencję prasową. Wierzyliśmy w sukces święcie. Udało się, Józek został mistrzem”.

Źródło: Daniel Ludwiński, Budny: Wróciliśmy z biegami do lat pookupacyjnych, sportowefakty.wp.pl, luty 2017


A jakie są najbardziej istotne bariery, które zniechęcają do uprawiania sportu osoby starsze?

EB: Opowiem panu anegdotę. Przed laty co roku wyjeżdżaliśmy na zgrupowanie na północ Szwecji, do Kiruny. Po przeprowadzeniu popołudniowego treningu szedłem sobie pobiegać, bo trener też musi być w formie. Przede mną biegła jakaś grupa. Ja ich, do cholery, nie mogłem dojść! A jak się zatrzymałem, to okazało się, że oni mieli pod osiemdziesiątkę, albo i więcej. Co roku się z nimi ścigałem. To było w latach 1977–1981.

To nie do wyobrażenia w Polsce z tamtych czasów, prawda?

WB: W Skandynawii emeryci dbają o siebie. Gdy wracają z pracy, idą na narty. Mało tego, tam nawet rozmowy na wysokim poziomie dyplomatycznym odbywają się właśnie podczas jazdy na nartach. To wynika z tego, że w Skandynawii jest odpowiedni klimat, świetne warunki śnieżne, ale też Skandynawowie mają we krwi to, że całymi rodzinami jeżdżą na nartach. Moja koleżanka Szwedka wybrała się na zawody z niemowlęciem w takim „kajaczku”!

Dla Skandynawów aktywność fizyczna to jest normalność. Nie mówię wyłącznie o narciarstwie, ale w ogóle o ruszaniu się. U nas to się dopiero zaczyna, choć widać już zmiany, rodziny coraz częściej decydują się na wspólne wypady, np. rowerowe, pojawiają się też ścieżki rowerowe. Problem w tym, kto może z nich korzystać – bo raczej ludzie o pewnym statusie finansowym.

Narty też wymagają pewnego statusu.

WB: Tak, ale są różne możliwości. Myśmy tutaj pod skocznią, przy trasie biegowej, mieli wypożyczalnię sprzętu. Bardzo dużo ludzi, którzy nigdy w życiu nie korzystali z biegówek, chciało spróbować. Razem z mężem prowadziliśmy krótki instruktaż, ludzie byli zachwyceni, że dobry sprzęt, że świetna trasa, mieli z tego frajdę. Ja cały czas jeździłam na zjazdówkach i uważam, że one mają wspaniały wpływ na cały organizm. A jak ktoś nie chce szybko biegać, to może wolno, jak kto woli.


Bieganie – sport dla seniora?

Biegi, szybki marsz lub marszobieg są odpowiednie niemal dla każdego, jeśli nie ma wyraźnych przeciwwskazań medycznych. Bieganie angażuje większość mięśni, więc rozgrzewka powinna być kompleksowa. Najlepiej energicznie maszerować od 5 do 7 minut, a potem już w miejscu wykonać wymachy rąk, skręty tułowia i wypady nóg. Trzeba także koniecznie rozgrzać kolana oraz kostki, żeby przygotować je na nierówności terenu.

Początkującym seniorom zaleca się marszobiegi, czyli przeplatanie pokonywanego dystansu marszem i truchtem, np. w trzech seriach: 5 minut marszu i minuta truchtu. Dobra jest także metoda tzw. slow joggingu – wolne, a nawet bardzo wolne poruszanie się. Tempo powinno pozwalać na swobodną rozmowę bez uczucia zmęczenia czy przyspieszonego oddechu.

Podczas biegania trzeba unikać przeforsowania się. To, w jakim tempie i jak długo biegamy, zależy od indywidualnych predyspozycji. Kiedy pojawi się kolka, nie wolno siadać i kucać, bo może to tylko spotęgować ból. Trzeba nabrać głęboko powietrze, ramiona unieść w górę i zrobić skłon, energicznie wypuszczając powietrze. Jeśli to nie pomaga, należy uciskać bolące miejsce palcami i spróbować głęboko oddychać, mocno wciągając i wypinając brzuch.


Do którego momentu jeżdżenie na nartach jest bezpieczne?

EB: Wie pan, jakie jest największe ryzyko w podeszłym wieku? Nie uprawiać sportu! To jest największe ryzyko.

Starsi ludzie często boją się, że może przydarzyć im się wypadek, że niebezpiecznie upadną…

WB: Na biegówkach nie jest to tak groźne jak na zjazdówkach. Najpierw trzeba zacząć od marszu, najlepiej na dobrych torach biegowych, bo tor prowadzi nartę. A więc nie zaczynać w trudnym terenie, tylko na płaskim. I na początku warto skorzystać z czyjegoś instruktażu. Dlaczego? Bo część mówi: „A, proszę pani, ja w internecie wszystko widziałem, wiem, jak to się robi”. Ja mówię: „To proszę bardzo. Ma pan narty, ja panu je nawet przypnę”. I taka osoba po chwili leży na ziemi.

A czym się różnią narty zjazdowe od biegowych?

Na biegówkach trzeba idealnie wyczuć środek ciężkości. Zjazdówki mają umocowany sprzęt, buty są wysokie, więc jak narciarz się odchyli, to i tak dalej jedzie. A na biegówkach trzeba wyczuć równowagę. Na początek najlepszy jest więc zwykły marsz, tak by skoordynować pracę rąk i nóg. To jest sport, który angażuje wszystkie mięśnie, pracuje całe ciało. Oprócz tego pozwala ćwiczyć oddychanie, bo człowiek jednak troszkę się zmęczy, podobnie jak w pływaniu, które też uważa się za sport uniwersalny. A zimową porą warto pokusić się o biegi, zacząć od krótkich dystansów, od płaskich terenów i spacerów. Następnie można zacząć biegać. To jedynie kwestia uruchomienia odbicia, i tyle.

Co by państwo polecali komuś, kto się waha i boi podjąć aktywność fizyczną?

WB: Na pewno trzeba zacząć coś robić. Obojętnie co – choć najlepiej to, co sprawia największą przyjemność. Ktoś lubi spacery – niech spaceruje. Ktoś inny lubi pływać – niech pływa. Na początku wystarczy niewielki wysiłek, on z upływem czasu będzie się zwiększać, spacery staną się dłuższe itd. Podjęcie jakiejkolwiek aktywności ruchowej to już sukces.

Skończyłam kurs trenerski i mam uprawnienia do nauczania WF-u. Uczyłam go w liceum jeszcze 4 lata temu. Starałam się młodzieży mówić: „Słuchajcie, cokolwiek zaczniecie robić, to dobrze! Po prostu coś róbcie”. A młodzież, jak to młodzież, szczególnie dziewczyny – a to się wstydzą, a to nie włożą stroju. Rodzice idą na łatwiznę i często bez przyczyny załatwiają zwolnienia lekarskie. Ja mówię: „Dobrze, nie chodźcie, ale będziecie nieklasyfikowani” – musiałam sięgać wręcz po takie argumenty. A młodzi ludzie sami powinni wiedzieć, że skoro siedzą 8 godzin w szkole, to w wolnym czasie potrzebują jakiejś aktywności.

EB: Najlepszą formą jest bieganie. Amerykanie ostatnio przeprowadzili badania na dużej populacji. Jak się okazało, rower daje co najwyżej 15% tego, co bieganie czy jazda na nartach. Jeśli więc ktoś może wyjść na łono natury, pójść do lasu, to już postępuje lepiej od tego, kto siedzi przed telewizorem.

WB: Dobrą formą aktywności jest też szybki marsz, bo nie każdy może biegać. Wystarczy marszobieg, lekki trucht – jest wiele możliwości.

EB: Tak, to wystarczy, i wcale nie trzeba słuchać tego, co się mówi w telewizji. Jak ja słyszę, że zachęca się ludzi do biegania maratonów, to mnie zaraz mdli. Przecież trzeba zacząć od podstaw! Domu nie buduje się od komina.

WB: Tak, ktoś chce nagle osiągnąć bardzo wysoki pułap, ale żeby tego dokonać, trzeba przejść przez wszystkie kroki. Nie ma sensu od razu biegać szybko czy na długich dystansach. Lepiej zacząć spokojnie, a postępy przyjdą same z upływem czasu.

EB: Co ważne, w czasie biegania wydziela się hormon szczęścia.

WB: Bieganie ewidentnie likwiduje stres. Może nie w całości, ale jak człowiek jest zmęczony, to problemy tracą na znaczeniu.

EB: Jak byłem w ósmej klasie, przyszedł do mojej wioski ksiądz Macharski, późniejszy kardynał. Do końca życia spotykaliśmy się na pogaduszki, bo mieszkał w „Księżówce”, na drodze do Kuźnic. On nam organizował życie sportowe i często spotykaliśmy go w górach, nawet gdy był w podeszłym wieku. Późnym wieczorem biegał we flanelowej koszuli, bez koloratki, zupełnie incognito. Tak bardzo kochał biegać po górach!


Weronika Budny (z domu Stempak) – urodziła się 30 października 1941 r. w Wiązownicy k. Jarosławia. W latach 60. jedna z najlepszych polskich narciarek. Olimpijka z Innsbrucku (1964), Grenoble (1968) i Sapporo (1972). Reprezentowała zakopiańskie kluby: AZS i WKS. Sześciokrotna mistrzyni Polski. Po zakończeniu kariery sportowej pracowała jako nauczycielka geografii i trenerka.

Edward Budny – urodził się 24 maja 1937 r. w Kozach k. Bielska-Białej. Narciarz i trener. Olimpijczyk z Innsbrucku, pięciokrotny mistrz Polski. W historii polskiego sportu zasłynął przede wszystkim jako wybitny szkoleniowiec. Był trenerem kadry narodowej (1973–1982), wychowawcą najlepszych polskich narciarzy: Józefa Łuszczka, mistrza olimpijskiego z Lahti, oraz Jana Staszela, brązowego medalisty z Falun.