Biegaj tak, żeby sprawiało ci to przyjemność

Rozmowa z Jerzym Pietrzykiem

Wybrał pan sobie niezwykle trudną dyscyplinę lekkoatletyczną, bo bieg na 400 metrów, czyli taki dystans, do którego podchodzą tylko zawodnicy o szczególnie dobrych parametrach. Jak wyglądały początki pana kariery?

Zacząłem uprawiać sport dość wcześnie, bo biegałem już w wieku 14 lat. Ale też w miarę wcześnie skończyłem wyczynowe uprawianie sportu – miałem wtedy 27 lat. Ludzie się zastanawiali, dlaczego tak szybko kończę karierę, a nie zwracano uwagi właśnie na to, jak wcześnie zacząłem. W przypadku juniorów byłem rekordzistą w kraju w każdej kategorii wiekowej. Początkowo biegałem 110 metrów przez płotki, później ten dystans przedłużyłem i zacząłem biegać 400 metrów przez płotki – w tej dyscyplinie też byłem rekordzistą Polski, a w ’73 roku – także rekordzistą Europy juniorów. Niestety przydarzyła mi się kontuzja i dostałem zakaz uprawiania sportu.

Musiał pan zrezygnować z płotków?

Tak. Dla mojego trenera, Lolka Dobczyńskiego, to była niepowetowana strata, bo on też był płotkarzem. W biegu przez płotki miałem szansę powalczyć w Montrealu o medal. Ale cieszę się, że dzięki staraniom dwóch wybitnych lekarzy ze szpitala na Szaserów, profesorów Donata Tylmana i Stanisława Rutkowskiego, mogłem w ogóle biegać.

Jaka to była kontuzja?

Jako junior bardzo szybko rosłem i dopadły mnie problemy z kręgosłupem. To było kilka różnych dolegliwości: kręgoszczelina, sklinowania, choroba Scheurmanna i tak dalej.

Pierwsza diagnoza brzmiała: koniec ze sportem?

Nie tylko koniec ze sportem, ale i chodzenie do końca życia w gorsecie. Lekarze podeszli do leczenia mnie w sposób innowacyjny – oczywiście jak na owe czasy, czyli połowę lat 70. Powiedzieli po prostu: „Jurek, musisz ćwiczyć mięśnie brzucha i mięśnie grzbietu”. Lolek, czyli mój trener, wziął to na swoje barki. Jeździłem na wszystkie zgrupowania w kraju i za granicą, ćwiczyłem mięśnie brzucha i grzbietu.

Chodziło o to, żeby wzmocnić postawę?

Tak. Żeby kręgosłup opierał się w większej mierze na mięśniach. Gdy pod koniec roku zrobiono mi badania siły mięśni grzbietu i brzucha, to okazało się, że mięśnie grzbietu mam mocne jak ciężarowiec wagi lekkiej.

To pokazywało, jaki miał pan potencjał.

W maju przeprowadzono test sprawdzający, czy mogę znowu biegać. Pamiętam jak dziś, gdy na Skrze biegłem 300 metrów. Przybyła szanowna komisja z Centralnej Przychodni Sportowo Lekarskiej z jej dyrektorem na czele, więc zaczynam bieg. Mój czas: 32,20. To prawie rekord świata, a pan doktor pyta, czy to dobrze, czy źle. To ja mówię: „Po co pan doktor tu przyszedł, skoro mogłem pobiec 40 sekund i też byście pytali, czy to dobrze, czy źle?”. W każdym razie znaczyło to, że mogłem biegać.

Żal było panu rozstać się z płotkami?

Oczywiście. Uważam, że w ogóle najpiękniejszą dyscypliną w lekkoatletyce jest bieg na 400 metrów przez płotki. Nie ma chyba trudniejszej dyscypliny, bo w biegu przez płotki bardzo ważne jest wyczucie rytmu między płotkami. W tej chwili rekordy w płotkach są już wyśrubowane, bo sporo zawodników, którzy bardzo dobrze biegali właśnie na 400 metrów, przerzuciło się na płotki.

Ale ja się cieszyłem, że w ogóle mogę biegać, że nic mnie nie boli. Bo po kontuzji, gdy biegałem przez płotki, czułem ból. W końcu doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu i muszę zrezygnować.

Bieganie szło panu na tyle dobrze, że w sztafecie w Montrealu w ’76 roku zdobyliście srebro.

Tak. W tamtych czasach Amerykanie w bieganiu byli poza naszym zasięgiem, ale w sztafecie wywalczyliśmy srebro. Mieliśmy bardzo dobrą czwórkę – Janek Werner twierdził, że najmocniejszą w historii. Dopiero później, jak oglądałem finałowy bieg z Montrealu, zdałem sobie sprawę, jak wtedy lało.

Nie czuł pan wtedy, jak mocno deszcz pada?

Nie czułem. Ale małżonka zrobiła mi piękny prezent. Udała się do przyjaciół z telewizji i poprosiła o zgranie wszystkich moich biegów z tamtej olimpiady. Dopiero jak obejrzałem nagranie, zobaczyłem, w jak potwornym deszczu biegaliśmy. Wcześniej zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Jakie ma pan wspomnienia ze współpracy z trzema kolegami, którzy tworzyli tę sztafetę? Czy mieliście dalej ze sobą kontakt?

Utrzymywaliśmy kontakty bardzo długo. W ostatnim okresie, gdy Janek odchodził, robiłem wszystko, żeby mu pomóc. Do końca byliśmy przyjaciółmi, w pewnym sensie organizowałem jego pogrzeb. Janek Werner to zresztą, po Andrzeju Badeńskim, jeden z najwybitniejszych polskich zawodników. Andrzej jako jedyny polski zawodnik w historii  zdobył brązowy medal podczas olimpiady  w Tokio (1964), ale Janek Werner bezsprzecznie był jednym z najlepszych polskich zawodników wszech czasów w biegu na 400 metrów, a także rekordzistą Europy na 200 metrów. Jego bieg w tamtej sztafecie na drugiej zmianie był najszybszy. Obecnie są już dostępne statystyki, można sprawdzić dokładnie, jaki czas miał każdy z zawodników w sztafecie. Janek pobiegł najszybciej z nas wszystkich, miał prawie 44,0. Ja też szybko pobiegłem, w granicach 45 sekund.

Która zmiana była pańska?

Ostatnia. Janek, jako najlepszy zawodnik, biegł na drugiej zmianie, bo ta jest najtrudniejsza.

Dlaczego?

Bo na drugiej zmianie biegnie się jeszcze po torach – cały łuk trzeba po nich przebiec. Jeśli zawodnik startuje z szóstego, siódmego czy ósmego toru, to musi zejść do bandy, a to najdłuższy i najtrudniejszy odcinek. To dlatego doświadczeni trenerzy wystawiają najlepszych zawodników właśnie na drugą zmianę. Nam się wtedy udało. Wielu było wybitnych zawodników w historii światowej lekkoatletyki, którzy bili rekordy świata, a nie udało im się zdobyć medalu olimpijskiego.

Trzeba mieć najlepszą formę w tym właśnie momencie.

Tak, w tym jednym dniu raz na cztery lata trzeba mieć optymalną formę. Nie wszystkim to się udaje, więc cieszę się, że my mieliśmy to szczęście. W istocie nasza czwórka i rezerwowy była wtedy w  życiowej formie. Rezerwowy  Heniek Galant, był nie gorszy od Rysia Podlasa, i też mógł biegać. Jednak to Rysiek pobiegł na pierwszej zmianie, na drugiej – świętej pamięci Janek Werner, na trzeciej Zbyszek Jaremski, też już nie żyje, i ja na końcu. Z Rysiem Podlasem spotykamy się raz, dwa razy do roku na pikniku olimpijskim, który odbywa się w Centrum Olimpijskim. Ostatnio właśnie się zastanawialiśmy: „Rysiu, czy my dożyjemy czasu, gdy nasi zdobędą medal?”. Poziom światowej lekkoatletyki, szczególnie na 400 metrów, bardzo poszedł w górę. Biegają zawodnicy z krajów, o których jeszcze 10 lat temu nikt nie słyszał w kontekście biegów, jak choćby kraje basenu Morza Karaibskiego.

Wydaje się panu, że można w czysty sposób osiągać takie wyniki?

To jest trudny temat dla środowiska sportowego. Ja prezentuję dość radykalne stanowisko: albo dopuszczamy pewne środki i niech nikogo nie interesuje, w jaki sposób dochodzimy do tych wyników, albo całkowicie zabraniamy. Co znaczy „całkowicie”? To oznacza dożywotnią dyskwalifikację i więzienie dla tych, którzy zostaliby przyłapani na dopingu. To by raz na zawsze rozwiązało problem, bo poprzestawanie na półśrodkach rodzi tylko kolejne trudności: a to ktoś wziął, ale nie wiedział, że wziął, więc dyskwalifikacja, ale może tylko na kilka miesięcy, a może na dwa lata. Przeprowadzano nawet badania wśród zawodników, którzy rozpoczynają karierę sportową, i zadawano m.in. pytanie o to, czy zdecydowaliby się brać środki, jeśli zagwarantowałoby to im mistrzostwo olimpijskie, choć kosztowałoby utratę zdrowia, szybką śmierć i tak dalej. W 90% zawodnicy odpowiadali, że chcą być mistrzami olimpijskimi!

To niezwykłe, że można podjąć taką decyzję.

W czerwcu byłem na pogrzebie Józka Grudnia. To jeden z ostatnich wielkich bokserów. Na olimpiadzie w Tokio w ’64 roku po kolei trzech polskich reprezentantów, czyli Grudzień, Kulej, Kasprzyk, stawało na najwyższym podium. Obecnie polscy bokserzy przestają odnosić sukcesy, mamy jeden medal zdobyty na mistrzostwach Europy. W każdym razie Józef Grudzień za złoty medal olimpijski w Tokio otrzymał 30 dolarów – mówił o tym kapelan podczas homilii na mszy pogrzebowej Józka. Za tę kwotę Józek chciał kupić swojemu dziecku prezent, ale ten kosztował 45 dolarów. Gdy sprzedający dowiedział się, że stoi przed nim Grudzień, mistrz olimpijski, to dorzucił mu te 15 dolców. To pokazuje przepaść między dawnymi zarobkami a dzisiejszymi.

Zupełnie inny świat!

Tak, w latach 70. czy 80. było zupełnie inaczej. Gdy byłem zawodnikiem Górnika Zabrze, to pracowałem też jako górnik dołowy. Kto trenował w Polonii, to był kolejarzem i tak dalej. A to nie był przecież sport amatorski. Z drugiej strony, gdy była taka potrzeba, to finansowano sport. Ja byłem zawodnikiem MKS Beskidy Bielsko-Biała, gdzie czterech trenerów doprowadziło drużynę juniorów do wicemistrzostwa Polski drużynowo. Wygrywaliśmy z Górnikiem Zabrze, z Legią, z AZS-em. Kuratorium oświaty było w stanie sfinansować działalność klubu, jeździliśmy na zgrupowania cztery razy do roku, kupowano nam dresy, kolce i tak dalej.

Dziś jest inaczej. Obecnie pełnię funkcję prezesa klubu na Ursynowie – AKL Ursynów. Ćwiczy tam 200 dzieciaków, odnosimy sukcesy, ale to rodzice muszą kupować dzieciom buty, płacić za zgrupowania. Więc kiedyś początki kariery były łatwiejsze, ale nie było tych apanaży, jakie dzisiaj stały się udziałem sportu na najwyższym poziomie. Grudzień dostał 30 dolarów za złoto olimpijskie, a dzisiaj premia od Polskiego Komitetu Olimpijskiego za zdobycie złotego medalu opiewa na dziesiątki czy setki tysięcy złotych. To oczywiście sportowcom się należy.

Co pan czuł, odbierając srebrny medal?

To był olbrzymi przypływ adrenaliny. Trudno wytłumaczyć to komuś, kto nigdy nie stanął na bieżni olimpijskiej. Patrzyło na nas prawie sto tysięcy ludzi na stadionie. Adrenalina potrafi całkowicie spalić człowieka. Bywały takie przypadki, że zawodnik, ze stresu, na pierwszej zmianie startował w sztafecie bez pałeczki. Można by powiedzieć: „Niemożliwe! Przecież przygotowuje się do startu tyle lat i nagle zapomniał pałeczki?!”. A to jest nieprawdopodobny stres! Czasami chce się, żeby jak najszybciej to wszystko się skończyło. Dlatego naprawdę dobrze jest, gdy zawodnik potrafi osiągnąć swoje najlepsze wyniki podczas tych najważniejszych zawodów.

Z drugiej strony adrenalina powoduje, że właśnie podczas zawodów olimpijskich nierzadko osiąga się swoje najlepsze rezultaty. Montreal był dla Janka Wernera trzecią i ostatnią olimpiadą. On zdawał sobie sprawę, że to ostatnia szansa, żeby wywalczyć medal. Albo teraz, albo nigdy. Startował w sztafecie z młodszymi – my z Ryśkiem mieliśmy po 20, 21 lat, ale robiliśmy wszystko, żeby nikt z nas nie popełnił błędu. Zresztą Janek czuwał nad tym. Zdobycie medalu to była olbrzymia radość – i dla Janka, i dla nas wszystkich. Jak otrzymuje się medal olimpijski, to człowiek nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że to jest wyróżnienie do końca życia. Ale tak właśnie jest i świadomość tego mobilizuje w rywalizacji sportowej.

Dzisiaj ma pan 62 lata. Czy to jest dobry wiek do uprawiania aktywności fizycznej?

Teściem jednego z moich przyjaciół jest pan Antoni Huczyński. To jest wspaniały człowiek, dziarski 94-letni dziadek, który codziennie jeździ na rowerze, biega w Lesie Kabackim. Otacza go zwykle wianuszek pań, które chciałyby z nim biegać, porozmawiać. Jest rozchwytywany w prasie, radiu, telewizji. Wiem, że chciał latać myśliwcem, skakać ze spadochronem, a wszystko zaczęło się od tego, że wnuczek nakręcił dziadka i opublikował film na YouTubie. W rezultacie człowiek, który ma dziś 94 lata, właśnie dzięki aktywności sportowej zyskał przyjaciół i uznanie.


Antoni Huczyński: dziarski dziadek

Ma 94 lata i cieszy się perfekcyjnym zdrowiem. Czyta gazetę bez okularów, nie przyjmuje żadnych leków i zapewnia, że nie wie nawet, co to katar. Antoni Huczyński wydał książkę i robi karierę jako gwiazda internetu. Z pomocą wnuka nagrywa filmiki, w których instruuje seniorów, jak powinni ćwiczyć. Nagrania, które umieszcza w serwisie YouTube, biją rekordy oglądalności. Pan Antoni korzysta też z Facebooka, współpracuje z mediami i występuje w telewizji. Opracował zestaw ćwiczeń, dietę i styl życia najwłaściwsze dla jego wieku. Teraz dzieli się z innymi sekretami swojej długowieczności i świetnej formy. A jego pseudonim to… „Dziarski dziadek”.

Antoni Huczyński z zawodu jest lekarzem weterynarii. Urodził się w 1922 r. Podczas wojny walczył w Powstaniu Warszawskim i w partyzantce. Zawsze był pogodnym i wesołym człowiekiem, aktywnym i wysportowanym. Jednak regularnie i intensywnie zaczął ćwiczyć dopiero przed osiemdziesiątką. – W życiu przychodzi taki moment, że chcemy dogonić czas, zatrzymać go, albo przynajmniej spowolnić – twierdzi pan Antoni we wstępie do swojej książki. – Rzuciłem sobie wyzwanie: pomogę swojemu organizmowi zachować zdrowie do późnych lat, będę cieszył się każdym dniem, bo każdy dzień będzie miał sens.

„Dziarski dziadek” bynajmniej nie marzył o sławie. Codziennie samotnie biegał po lesie. Któregoś dnia spotkał tam jednak młodego lekarza, który nie mógł uwierzyć, że po dziewięćdziesiątce można mieć tyle siły i energii. Lekarz przekonał staruszka, by podzielił się swoją receptą na zdrowie z innymi. Podrzucił mu pomysł z nagrywaniem filmików i umieszczaniem ich w sieci. Pan Antoni od razu zwrócił się do wnuka Michała z prośbą o pomoc. Niedługo później powstało pierwsze nagranie.

„Dziarski dziadek” od razu stał się hitem Internetu, ludzie udostępniali sobie nawzajem film, przesyłali link do niego.

Pan Antoni przekonuje je, że na aktywność fizyczną nigdy nie jest za późno. „Co to znaczy: nie chce mi się? Musi się chcieć!”. „Niech pani się przełamie. Niech pani sobie powie: nie wolno się położyć, teraz zrobię kilkanaście wymachów rękoma”. „Jak to, nie może się pan zgiąć? Sznurowadeł sobie zawiązać? Krzesła przesunąć? Musi pan zacząć ćwiczyć. Najpierw dwie minuty dziennie, trzy obroty głową, jeden przysiad – od czegoś trzeba zacząć” – mówi często osobom nawet o dwa, trzy pokolenia młodszym od siebie.

Sylwetkę „Dziarskiego dziadka” opisywaliśmy w gazecie współfinansowanej przez MSiT – „UTW BEZ GRANIC: seniorzy na start!”, listopad 2014.


Wiadomo, że rekreacyjne uprawianie sportu służy zdrowiu. Nie trzeba do tego nikogo przekonywać. Co ważne, dotyczy to osób w każdym wieku! Trzeba oczywiście zacząć delikatnie. Mam przyjaciół, którzy pracują w wielkich korporacjach, i szef jednej z nich wystartował w znanym maratonie. Wtedy wszyscy jego podwładni nagle zechcieli biegać, żeby też wystartować w maratonie.

Żeby pokazać się szefowi.

Zgadza się. Bieganie stało się modne i to nie jest wielki problem, żeby wystartować w maratonie. Tylko ja się zastanawiam, po co od razu startować w maratonie. Skoro rozpocząłeś biegać, to potrenuj sobie kilka miesięcy, wystartuj na 5 kilometrów, może na dziesięć, znajdź odpowiedni dla siebie dystans. Niech ci to sprawia przyjemność, bo temu właśnie ma służyć sport. Natomiast jak ktoś trenuje trzy miesiące, pół roku, żeby się pokazać innym, to dla mnie takie podejście jest niezrozumiałe.

I konsekwencje mogą być różne.

Tak, konsekwencje zdrowotne mogą być bardzo niedobre. Ale cieszy to, że bieganie stało się modne. Wiele osób biega, wiele jest imprez sportowych. Praktycznie wszędzie można dziś uprawiać sport. Pamiętam, że jak biegaliśmy w Polskim Związku Lekkoatletyki, to mieliśmy dwie pary adidasów na rok. Dziś butów do biegania jest cała masa: inne do biegów w hali, inne do biegów po asfalcie, inne do biegów w terenie. Amatorzy mogą znaleźć buty na każdy rodzaj nawierzchni, a kiedyś zawodowcy w jednym typie biegali przez cały rok.

Ale to dobrze, że tyle osób teraz biega. Sam nadal bym chciał, ale mam problemy z kolanem. Leczę je od kilku lat, obecnie w najlepszej polskiej klinice. Już trzykrotnie byłem operowany i lekarze robią, co mogą. Nie wiem jeszcze, jaką decyzję podejmą ale bardzo chciałbym zmów biegać.

Ja każdemu mówię: biegaj tak, żeby sprawiało ci to przyjemność. W tej chwili dostępna jest cała masa sprzętu elektronicznego, który pozwala mierzyć różne parametry. Wystarczy założyć smartfona na ramię, mierzyć tętno. Jak dojdzie do 150 uderzeń na minutę, to stań, zrób gimnastykę, pobaw się, idź dalej. To musi sprawiać przyjemność, nic na siłę.

Problemem jest to, że wiele osób biega, ale nikt nigdy im nie podpowiedział, jak to robić. Pewnie połowa uczestników maratonu warszawskiego nie miała kontaktów z trenerem i biega w sposób niemalże szkodliwy dla zdrowia. Lepiej by było dla wielu biegaczy, gdyby nie startowali w tym w maratonie, ale na krótszych dystansach: 5, 10 kilometrów. Bo można być aktywnym fizycznie na różne sposoby, ale przede wszystkim musi to sprawiać przyjemność. Jak robimy coś na siłę, to nic z tego nie będzie.


Bieganie. Od czego zacząć?

To najprostsza i najtańsza forma ruchu. Biegi, szybki marsz lub marszobieg może wykonywać niemal każdy, jeśli nie ma wyraźnych przeciwwskazań medycznych. Nie wymaga to żadnych nakładów finansowych, a zacząć można w każdej chwili. Trzeba tylko się zmotywować!

Przygodę z biegami warto zacząć od wykluczenia przeciwwskazań medycznych i wykonania podstawowych badań diagnostycznych. Morfologię krwi, kreatyninę, poziom elektrolitów, badanie moczu i EKG zrobimy bezpłatnie, jeśli mamy skierowanie od internisty.

Bieganie angażuje większość mięśni, dlatego konieczna jest kompleksowa rozgrzewka! Najlepiej energicznie maszerować od pięciu do siedmiu minut, a potem już w miejscu wykonać wymachy rąk, skręty tułowia i wypady nóg. Trzeba także koniecznie rozgrzać kolana oraz kostki, żeby przygotować je na nierówności terenu.

Kiedy pojawi się kolka, nie wolno siadać i kucać, bo może to tylko spotęgować ból. Trzeba nabrać głęboko powietrze, ramiona unieść w górę, potem zrobić skłon energicznie wypuszczając powietrze. Jeśli to nie pomaga, należy uciskać bolące miejsce palcami i spróbować głęboko oddychać, mocno wciągając i wypinając brzuch.

Podczas biegania trzeba unikać przeforsowania się. To w jakim tempie i jak długo biegamy, zależy od naszych indywidualnych predyspozycji.

Początkującym seniorom zaleca się marszobiegi, czyli przeplatanie pokonywanego dystansu marszem i truchtem, na przykład w trzech seriach: pięć minut marszu i minuta truchtu. Dobra jest także metoda tzw. slow jogging – wolne, a nawet bardzo wolne poruszanie się. Tempo powinno pozwalać na swobodną rozmowę bez uczucia zmęczenia czy przyspieszonego oddechu. Przeciętna prędkość slow joggingu dla początkujących to cztery, pięć kilometrów na godzinę, czyli wolniej niż wielu z nas przemieszcza się piechotą!

Mimo niskiego tempa, wydatek energetyczny organizmu w czasie slow joggingu jest dwukrotnie wyższy niż przy chodzie. Takie truchtanie wpływa m.in. na poprawę wytrzymałości organizmu.


Zakaz biegania sprawił, że znalazł pan dla siebie jaką inną aktywność?

Tak, rower, bo jazda na nim nie powoduje bólu kolana. Rano jeżdżę na rowerku stacjonarnym, wieczorem wychodzę na rower na godzinę.

Jakie trasy pan robi?

Mieszkam na Ursynowie, za torem na Służewcu. Tam zaczynają się pola, więc jeżdżę w terenie, po Lesie Kabackim. W ciągu godziny robię 10–15 kilometrów. Biorę ze sobą żonę, niekiedy wnuki, to sama przyjemność. Dwa razy w tygodniu też pływam, nic mnie wtedy nie boli.

Ile lat mają wnuki?

Mam szóstkę wnuków, od 3 do 10 lat, trzech chłopaków i trzy dziewczynki.

Wiedzą o sukcesach olimpijskich dziadka?

Tak. Nawet ostatnio najstarszy z wnuków, też Jerzy Pietrzyk, sprawił mi przyjemność. Na lekcji wychowania w szkole chciał pochwalić się osiągnięciami dziadka, więc wysłałem mu film z Montrealu i parę zdjęć. Niestety nie mamy częstego kontaktu, bo syn z żoną i dziećmi wyprowadzili się z kraju, mieszkają w Holandii.

Ale wspomniał pan, że czasem z wnukami uprawia pan aktywność fizyczną?

Tak, bo wnuki spędzają wakacje w Polsce. Biorę wtedy tę najstarszą trójkę i idziemy na kajaki. Jurek, który ma 10 lat, będzie teraz już siódmy raz z nami na kajakach, bo odkąd skończył 4 lata, to co roku pływamy. Płyniemy Krutynią, Czarną Hańczą, przez Bory Tucholskie. Pamiętam, że w zeszłym roku, gdy wnuki miały przylecieć do Polski, nie wpuszczono ich do samolotu. Julcia, najmłodsza wnuczka, była po ospie i miała wysypkę na twarzy. Służby lotniska stwierdziły, że dziecko jest chore, nie ma zaświadczenia od lekarza, więc nie mogą ich wpuścić do samolotu. Za dwa dni mieliśmy kajaki, toteż wsiadłem w samochód, pojechałem do Holandii i ich odebrałem. Dla nich największą atrakcją jest bycie z nami. Na kajakach pływam z przyjaciółmi w większych grupach: 20-, 30-osobowych i gdy wnuki nie mogą być z nami, to jest to dla nich najgorsza kara.

Jaką miałby pan receptę dla swoich rówieśników, by łatwiej im było odnaleźć się po odejściu na emeryturę?

Znajomi i przyjaciele! Mamy ich z żoną duże grono i w zasadzie problemem jest znalezienie wolnych terminów na spotkania. Czasami organizujemy je poza Warszawą, ostatnio tak było podczas imienin naszej przyjaciółki. Idziemy wtedy na rowery czy właśnie na kajaki. Spędzamy razem czas w aktywny sposób, a nie w restauracji.

Od 82’ czy 83’ roku organizujemy memoriał Tomasza Hopfera w Warszawie. Odwiedzili nas dziennikarze i dziwili się, że tak długo robimy już ten memoriał. Ale to przecież dla zdrowia, takie było zresztą hasło Tomka Hopfera: „trzy razy trzydzieści”, czyli trzy razy w tygodniu, trzydzieści minut, tętno sto trzydzieści.


Jerzy Pietrzyk – urodził się w 1955 r. w Warszawie. Lekkoatleta, czterystumetrowiec. Był zawodnikiem MKS Beskidy Bielsko-Biała, Górnika Zabrze i Gwardii Warszawa. Dwukrotny olimpijczyk. Na igrzyskach w Montrealu (1976) zdobył srebrny medal w sztafecie 4 x 400 metrów, wspólnie z Ryszardem Podlasem, Janem Wernerem i Zbigniewem Jaremskim. Czterokrotny mistrz Polski. Ukończył Wydział Mechaniczny Technologiczny Politechniki Warszawskiej. Jest prezesem firmy budowlanej i działaczem sportowym. Ma żonę, dwoje dzieci i sześcioro wnucząt.