Brakowało kasy, mimo to zasuwaliśmy ciężko i zrobiliśmy wielkie postępy

Rozmowa z Tomaszem Majewskim, kulomiotem, dwukrotnym mistrzem olimpijskim

Tomasz Majewski, fot. Kuba Atys / AGENCJA WYBORCZA.PL

Swego czasu, gdy studiował pan politologię, media ekscytowało, że wielki gość pchający kulę jednocześnie zgłębia prace badacza demokracji, Roberta Dahla. Czy ma pan wrażenie, że jest nietypowy w świecie sportu?

Nie przesadzajmy. Na sportowców często patrzy się jednowymiarowo i stereotypowo. Tymczasem jest wśród nas masa fajnych ludzi z ciekawymi zainteresowaniami.

Czy naprawdę chciał pan zostać pisarzem, jak mówi pan w wywiadach?

Tak, kiedyś tak. Z miłości do książek człowiek myśli, żeby coś napisać, ale potem widzi swoje ograniczenia i mu to przechodzi. Tak przynajmniej było w moim przypadku. Jednak oczywiście czytanie książek mi zostało.

A co pan lubi czytać?

Wszystko. Najbardziej lubię science fiction, ale czytam też klasyczną prozę i dużo kryminałów. Wbrew pozorom sportowcy mają dużo wolnego czasu: muszą sporo leżeć, dużo spać, po prostu odpoczywać, żeby dać radę ciężko pracować. Wtedy właśnie, kiedy byłem aktywnym sportowcem i miałem ustabilizowany plan dnia, mnóstwo czytałem, jakieś 100 książek rocznie. Większość światowej klasyki poznałem w młodym wieku, a później sobie czytałem bardziej rozrywkowo i na bieżąco.

Studiował pan politologię, marzył o byciu pisarzem – czyli można sobie wyobrazić, że mógł pan obrać zupełnie inną ścieżkę kariery?

Wiele rzeczy wpływa na biografię i nie wiem, jak wyglądałoby moje życie, gdybym podjął inne decyzje. Ale zawsze ciągnęło mnie do sportu i nawet gdyby moje losy potoczyły się inaczej, pewnie i tak bym przy nim został.

Henryk Olszewski i Witold Suski – trenerzy Tomasza Majewskiego,
fot. Marek Biczyk / PRZEGLĄD SPORTOWY / NEWSPIX.PL

Chociaż początki w pańskim życiu nie były bardzo sportowe.

Byłem zawodnikiem późno dojrzewającym, który na sukcesy musiał poczekać. Miałem potencjał, ale musiałem nadrobić braki w ogarnianiu samego siebie i swoich długości ciała. Poza tym wielu sportowców trenuje już od dzieciaka, a ja zacząłem właściwie dopiero jako piętnastolatek. Za to od razu na całego, profesjonalnie, sześć dni w tygodniu, i to ciężko. W ten sposób nadgoniłem.

A dlaczego wybrał pan pchnięcie kulą? Przy pańskim wzroście – 204 centymetry – trudno nie brać pod uwagę siatkówki albo koszykówki.

Byłem zakochany w koszykówce, i wciąż jestem, tylko nie miałem gdzie jej trenować. W Ciechanowie, gdzie zaczęła się moja przygoda ze sportem, nie mieli zorganizowanej grupy, do której mógłbym dołączyć. Ale od zawsze śledziłem rozgrywki NBA.

Komu pan kibicował?

Detroit Pistons. I dalej to robię, to się akurat nie zmieniło.

Jak wyglądał początek drogi Tomasza Majewskiego do sportu? Bo przecież chyba nie było tak, że obudził się pan po lekturze kolejnej książki i powiedział: „Będę trenował”?

Jako młody, aktywny chłopak interesowałem się sportem, już w podstawówce startowałem w jakichś zawodach lekkoatletycznych, pchałem kulą, rzucałem dyskiem, skakałem wzwyż. Mój brat stryjeczny jest trenerem lekkiej atletyki w Ciechanowie i było wiadomo, że jak zacznę tam chodzić do szkoły średniej, to zacznę też u niego trenować. I tak to właśnie wyglądało.

Po paru miesiącach przeszedłem do dwóch innych trenerów i szybko się okazało, że najlepiej nadaję się do rzutów, więc już przy nich zostałem. To naturalny rozwój: najpierw człowiek uczy się całego sportu, potem dyscyplina jakoś się krystalizuje.

Czy kiedy w latach 90. podejmował pan pierwsze treningi, interesował się pan historią lekkiej atletyki?

Tak, chociaż dostęp do wiedzy był wtedy dużo trudniejszy, nie mieliśmy internetu, jedynie książki. Oglądałem także lekką atletykę, zanim zacząłem trenować. Poza tym miałem to szczęście, że moi trenerzy interesowali się sportem i go uczyli. Na treningach poznawało się nie tylko fizyczną stronę sportu, lecz także całą otoczkę. Tak wyglądało prawdziwe nauczanie kultury fizycznej.

Co było najważniejsze w tej nauce?

Poznawaliśmy technikę, na przykład sposoby pchania. Teraz to wszystko jest na wyciągnięcie ręki w internecie, a wtedy trzeba było szukać w jakichś starych czasopismach.

Korzystaliśmy też z kinogramów. To takie rolki taśmy filmowej pokazujące krótki ruch – trwający, powiedzmy, sekundę czy sekundę i trzy dziesiąte – rozrysowany na około 30 klatkach. My to naklejaliśmy na ścianie w klubie i uczyliśmy się techniki, porównując swoje fazy ruchu do optymalnych ruchów mistrzów. Milion razy na to patrzyłem, żeby chłonąć.

I ta sekunda u różnych mistrzów dyscypliny jest inna?

Każdy pcha trochę inaczej, bo każdy ma inne warunki fizyczne i siłowe. Jedni robią to lepiej, inni gorzej. Człowiek dążył do doskonałości.

A jaki był Ciechanów lat 90., w tej nowej rzeczywistości społecznej i politycznej?

Miło wspominam liceum, to był dla mnie fajny okres. Trenowałem wtedy ze świetnymi ludźmi, a z niektórymi kolegami ze szkoły do dzisiaj się przyjaźnię. Mieliśmy słabe warunki treningowe: malutką salkę, dwa pokoje i stadion żużlowy, gdzie było zimno i czasem brakowało wody, poza tym niekiedy musieliśmy podprowadzać rzeczy – na przykład lepsze krzesła – od piłkarzy, z którymi dzieliliśmy szatnię. Tak wyglądała w tamtym czasie lekkoatletyka: po prostu biednie. Po PRL-u, łaskawym dla sportu i obiektów, lata 90., szczególnie ich początek, były ciężkie. No ale żyliśmy wtedy pasją. Na początku to była tylko fajna przygoda dla młodego człowieka. Podobało mi się, lubiłem trenować, ale to działo się obok szkoły, bo miałem przecież iść na studia.

W którym momencie uświadomił pan sobie, że sport może być pańską życiową ścieżką?

Cały czas robiłem postępy na treningach, kule leciały coraz dalej, byłem coraz lepszy i w trzecim czy czwartym roku trenowania zacząłem zdobywać medale na mistrzostwach Polski. Jak kończyłem liceum, wiedziałem już, że nawet jeśli pójdę na studia, to nadal będę trenował, zacznę zarabiać na tym pieniądze. A kiedy po maturze nie dostałem się na kierunek ekonomiczny, poszedłem do jakiejś śmiesznej szkółki, żeby tylko nie iść do wojska. I właściwie cały rok nie robiłem nic poza trenowaniem.

Zdał pan maturę w 2000 r. i chwilę później został pan zawodnikiem Skry Warszawa.

Poszliśmy wtedy do Skry, między innymi ja i Piotrek Małachowski, Wioletta Potępa i nasz trener, żeby mieć lepiej. Tymczasem było gorzej, ponieważ klub właśnie padał. Niby mieliśmy stypendia, ale tylko na papierze, bo Skra tonęła w długach. Brakowało kasy, mimo to zasuwaliśmy ciężko i zrobiliśmy wielkie postępy. A potem pojawiła się szansa: w warszawskim AWF-ie powstał ośrodek, który dawał nam mieszkanie, wyżywienie i miejsce do trenowania. Tam się wykluło to nasze mistrzostwo.

Krok milowy w karierze
Tomasz Majewski rozwijał przygodę z lekką atletyką w trakcie nauki w liceum w Ciechanowie, gdzie poznawał różne dyscypliny sportu, zanim zdecydował się specjalizować w pchnięciu kulą. Pierwszy start w zawodach nie zwiastował wielkich sukcesów. W 1998 r. Majewski zajął 21. miejsce podczas eliminacji do Ogólnopolskiej Olimpiady Młodzieży, jednak już kilka miesięcy później był drugi podczas halowych mistrzostw Polski juniorów. W 2000 r. zajął 7. miejsce na mistrzostwach Polski seniorów. W następnym roku został zawodnikiem warszawskiej Skry, w której trenował do 2003 r. W 2001 r. przeszedł spod trenerskiej opieki Witolda Suskiego do trenera Henryka Olszewskiego. Pierwszy złoty medal zdobył w 2002 r. podczas mistrzostw Polski seniorów w Szczecinie, z odległością 19,33 m.

Czyli Warszawa stanowiła dla pana kolejny etap życia?

Tak, ale naturalny: moja rodzinna miejscowość znajduje się jakieś 50 kilometrów od stolicy, moje najstarsze rodzeństwo tam mieszkało i wiadomo było, że ja też tam kiedyś pójdę na studia.

Czy już wówczas myślał pan o tym, że wystartuje w igrzyskach olimpijskich w Atenach w 2004 r.?

Milowym krokiem był rok 2002, kiedy w Szczecinie niespodziewanie zostałem mistrzem Polski seniorów. Pchnąłem wtedy „życiówkę” i zaczynało to wyglądać na początek międzynarodowej kariery.

Jak wspomina pan przygotowania do tych igrzysk?

W 2004 r. byłem czwarty na Halowych Mistrzostwach Świata w Lekkoatletyce, ale później na pierwszym starcie złapałem pierdołotowatą kontuzję: mięśnia skośnego brzucha, która zupełnie wybiła mnie z rytmu. Technicznie się pogubiłem, musiałem gonić i właściwie wszedłem do reprezentacji jako przedostatni.

Jechał pan z nadziejami na medal?

Trochę tak, trochę nie, bo byłem zmęczony tą pogonią. Do tego mieliśmy wypadek samochodowy i trener połamał kręgosłup. Mnie się, co prawda, nic nie stało, ale spaliłem start psychicznie. Jednak przynajmniej zobaczyłem, czym są igrzyska, a to również bardzo duża nauka. Tego wydarzenia nie da się porównać do innych dużych imprez sportowych.

A czy ten nieudany debiut w igrzyskach sprawił, że wracał pan do Polski z poczuciem, że nic z tego nie będzie? Czy wprost przeciwnie: postanowił pan, że za cztery lata zostanie mistrzem olimpijskim?

Każdy sportowiec jest nauczony myśleć krótkoterminowo, o następnym sezonie. Te cztery lata do kolejnych igrzysk upłynęły mi bardzo pracowicie, byłem w czołówce światowej, wchodziłem do finałów, ocierałem się o dobre miejsca. Poprawiałem się, pchałem daleko i dopracowywałem technikę.

Droga do Olimpii
Tomasz Majewski rozpoczął 2004 r. serią sukcesów: 22 lutego zdobył złoty medal podczas halowych mistrzostw Polski seniorów, pchnąwszy kulą na odległość 20,01 m; wynik ten poprawił podczas halowych mistrzostw świata w Budapeszcie (20,83 m), zajmując 4. miejsce w finale, jednocześnie pobijając dotychczasowy rekord Polski (20,36 m). Minimum kwalifikacyjne na igrzyska olimpijskie w Atenach wynosiło 20,30 m – tego wyniku Tomaszowi Majewskiemu nie udało się osiągnąć podczas Memoriału Kusocińskiego w Warszawie (miejsce 3. z wynikiem 19,92 m), superligi pucharu Europy w Bydgoszczy (miejsce 4. z wynikiem 19,90 m), Memoriału Josefa Odložila w Pradze (miejsce 3. z wynikiem 20,16) i mistrzostw Polski seniorów w Bydgoszczy, na których zdobył złoty medal (z wynikiem 20,21 m). Na igrzyska olimpijskie w Atenach, podczas których kulomioci startowali na historycznym stadionie w Olimpii, udało mu się zakwalifikować dopiero 31 lipca, dzięki wynikowi 20,52 m. Podczas sportowych zmagań w Atenach uzyskał 18. miejsce, jednak zapowiedział, że pełnię swojego talentu pokaże na następnych igrzyskach olimpijskich w Pekinie.

Czy pańska dyscyplina to przede wszystkim siła?

W pchnięciu kulą nie wystarczy być silnym ani odpowiednio zbudowanym.

To co decyduje?

Technika i głowa. Chodzi o to, żeby przełożyć możliwości pokazywane na treningach na wyniki, czyli cały ten potencjał, który ma się w sobie, sprzedać na zawodach. Ja pchałem daleko, po 21 metrów, 16 razy, zanim pierwszy raz udało mi się to utrzymać na zawodach. I właśnie cztery lata między igrzyskami w Atenach i w Pekinie zeszły mi na tym, żeby wszystko zgrać i poprawić. W 2007 r. zaczęło mi wychodzić: byłem piąty na mistrzostwach świata, a w 2008 r. zdobyłem swój pierwszy medal, właśnie na hali. Wtedy już myślałem, że rzeczywiście mogę walczyć o brąz na igrzyskach.

Czyli na igrzyska olimpijskie do Pekinu w 2008 r. pojechał pan z poczuciem, że wszystko udało się dopracować?

Tak. Jechałem po brąz, bo tak wynikało z układu sił. Moja konkurencja jest w miarę poukładana, rywalizuje się wielokrotnie z ludźmi, których się zna. Na ostatnim obozie, w japońskim Kōchi, wszystko zaczęło pięknie wskakiwać w odpowiednie miejsca: robiłem „życiówki”, pchałem coraz lepiej.

No i przyszedł finał: pchnąłem 21 metrów w eliminacjach, co mi się wcześniej nie udawało. Wtedy już wiedziałem, że mogę wygrać, uwierzyłem w to. I wygrałem.

Jak to jest – stanąć na najwyższym miejscu podium?

To naprawdę wielka radość. Na szczęście od razu po finale mieliśmy dekoracje, w świeżych emocjach. Potem moje życie zmieniło się radykalnie.

Medaliści igrzysk olimpijskich w Pekinie w pchnięciu kulą. W środku „złoty” Tomasz Majewski,
fot. Bartosz Bobkowski / AGENCJA WYBORCZA.PL

No właśnie. W latach 90., kiedy zaczynał pan od treningów w Ciechanowie, państwo raczej porzuciło sport, zwłaszcza mniej spektakularne dyscypliny. Ale po pańskim pierwszym złotym medalu olimpijskim nadszedł inny czas.

Rynek był wówczas spragniony sukcesu, więc wstrzeliłem się idealnie pod względem marketingowym. Wtedy zaczęły się najlepsze lata mojej kariery – walka o medale na każdej imprezie.

Oprócz tego, że był pan wybitnym sportowcem, stał się pan też poniekąd celebrytą. Świadomie grał pan ze światem popkultury?

Tak, bo wiedziałem, że to moje pięć minut i muszę je maksymalnie wykorzystać. Chodziliśmy więc wszędzie, gdzie nas zapraszano, a było tego naprawdę dużo. Mieliśmy jakąś historię do opowiedzenia, więc ją opowiadaliśmy, i nie sprawiało nam to trudności. Szybko zrozumiałem, że to po prostu element mojej pracy, i tak do tego podchodziłem. Poza tym ciągle byłem młody i mi się chciało.

Czyli sława smakowała przyjemnie?

Tak, ta moja sława była pozytywna: robiłem to, co lubiłem, nie szedłem na jakieś niesamowite kompromisy, bo nie musiałem, dalej ciężko zasuwałem.

A rozpoznawalność?

Dla mnie nie była niczym nowym, bo wyglądałem, jak wyglądałem: mam 2 metry, długie włosy i brodę, więc ludzie zawsze zwracali na mnie uwagę. Tyle że teraz dodatkowo wiedzieli, jak się nazywam.

Był pan w swojej dyscyplinie pierwszym Europejczykiem, który zdobył złoto po złocie na igrzyskach. Czy wyjeżdżając z Pekinu, myślał pan, że cztery lata później w Londynie musi to powtórzyć?

Jak wspominałem, sportowiec jest nauczony myśleć tylko o następnym sezonie. Zawsze miałem jednosezonowe cele: w przyszłym roku chcę to i tamto. Robotę na cztery lata robiło się w dłuższym planie.

A czym różniły się igrzyska olimpijskie w Londynie w 2012 r. od tych w Pekinie?

Byłem już zupełnie innym zawodnikiem, startowałem z innego punktu. Ostatnia technika przed igrzyskami mi nie wyszła i mój trener był zdenerwowany, więc na imprezach się mijaliśmy, żeby się wzajemnie nie irytować. Ale przyszedł dzień finału i już po pierwszym pchnięciu na rozgrzewce było widać, że wszystko jest okej, że jestem świetnie przygotowany i spokojnie będę mógł walczyć o złoto.

Czy z perspektywy czasu myśli pan sobie, że mógł odpuścić Rio w 2016 r.? Czy warto było pojechać na igrzyska po raz czwarty?

Myślę, że było warto, dążyłem do tego. Po drodze zdrowie mi się psuło, miałem kontuzje i operacje, ostatnie trzy sezony już nie były takie przyjemne jak kiedyś, ale nadal znajdowałem się w światowej czołówce. W Rio byłem najstarszy w stawce, koledzy, z którymi pchałem wcześniej, dawno pokończyli kariery. Ja jednak wciąż wierzyłem, że coś mogę zrobić. Trochę wyszło, trochę nie. Największy mój problem: po prostu byłem wolny w kole i nie mogłem przyspieszyć. Coś się skończyło w mojej motoryce. No i wylądowałem na szóstym miejscu. Noszenia, które chciałem złapać w Rio, przyszły dopiero na Memoriał Kamili Skolimowskiej 2016: pchnąłem wtedy 21 metrów. Gdybym tak się czuł w Rio, to walczyłbym o brąz.

Pierwszy Europejczyk, który obronił tytuł mistrza olimpijskiego w pchnięciu kulą
Tomasz Majewski nie mylił się, twierdząc, że pokaże, na co go stać podczas igrzysk olimpijskich w Pekinie. Na tym wydarzeniu w 2008 r. zdeklasował rywali i zdobył złoty medal olimpijski. Sprawdziły się również prognozy trenera Henryka Olszewskiego, który twierdził, że polska lekkoatletyka nie miała jeszcze zawodnika z tak dużym talentem i dobrymi warunkami fizycznymi. Tomasz Majewski zakwalifikował się do finału z najlepszym wynikiem spośród wszystkich startujących, a złoty medal olimpijski zdobył z wynikiem 21,51 m, ustanawiając jednocześnie swój życiowy rekord. Rok 2012 był dla mistrza olimpijskiego szczególnie ważny nie tylko ze względu na igrzyska olimpijskie w Londynie – w kwietniu przyszedł na świat jego pierwszy syn Mikołaj. W Londynie Tomasz Majewski zdobył złoty medal, tym samym stając się pierwszym Europejczykiem, któremu udało się obronić tytuł w pchnięciu kulą. Pchnął na odległość 21,89 m, pobijając swój wynik z Pekinu i zbliżając się do swojej „życiówki” osiągniętej w 2009 r. na zawodach w Sztokholmie (21,95 m). W 2016 r. wystartował podczas igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro, gdzie zajął 6. miejsce z wynikiem 20,72 m. Były to jego czwarte i ostatnie igrzyska – tego roku zdecydował się zakończyć karierę sportową.

W 2012 r. w Londynie Tomasz Majewski ponownie wygrał olimpijski konkurs pchnięcia kulą,
fot. Piotr Piwowarski / SE / EAST NEWS

Obecnie jest pan wiceprezesem Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Jak to jest: zmienić perspektywę z bycia zawodnikiem na bycie kimś, kto musi angażować się w rozwiązywanie problemów zawodników?

Inaczej, ale też przez ileś lat się do tego przygotowywałem, chłonąłem wiedzę, poznawałem mechanizmy, bo mój trener był szefem szkolenia. Potem sam wszedłem w ten świat. Jako sportowiec jestem przyzwyczajony do tego, że muszę się szybko adaptować. Przestawiam sobie wajchę i tyle.

A co jeszcze w pańskim życiu po czterdziestce się zmieniło?

Nie było jakichś drastycznych zmian. Robię to, co lubię, nadal sprawia mi to frajdę, szczególnie że moja działalność zawodowa jest po prostu przyjemna. Dzieje się dużo fajnych rzeczy, o które walczyłem jako zawodnik, które tworzyłem i w których uczestniczyłem.

My o pewne rzeczy musieliśmy walczyć albo wymyślać nowe rozwiązania, a teraz są one naturalne. Ale wydaje mi się, że wygrywamy na tym, że nasi sportowcy są zaopiekowani. Jako człowiek z dużym doświadczeniem w sporcie, i to na każdym właściwie poziomie, staram się pomóc ludziom, mimo że czasem tej pomocy nie chcą.

A jak wygląda pańska rzeczywistość poza PZLA?

Mam dom, żonę i trzech synów: 10-, 4- i 2-letniego. Wychowywanie ich to moje główne zajęcie poza sportem. Zwłaszcza że ich dzieciństwo przypada na dziwne czasy: wcześniej pandemia, teraz wojna w Ukrainie. Ale jak ktoś narzeka, to sobie myślę, jakie kiedyś ludzie mieli wyzwania. I dali radę – więc teraz też trzeba dać radę.

Lubi pan wracać do swojej sportowej przeszłości?

Nie bardzo. Zgodnie ze zdrowym sportowym wychowaniem zamykasz pewne rozdziały i idziesz dalej. Tego byliśmy uczeni od małego: startujesz, a kiedy start się skończył, już jest historią i musisz patrzeć do przodu. Kiedy skończyłem pchać, zamknąłem ten rozdział. Teraz wypatruję tego, co przede mną, i czekam na kolejne wyzwania.

Tomasz Majewski na spotkaniu prasowym poświęconym imprezie „Niepodległa na Narodowe Święto Niepodległości” (3 listopada 2021 r.),
fot. Tomasz Jastrzębowski / REPORTER / EAST NEWS

Tomasz Majewski
Urodzony 30 sierpnia 1981 r. w Nasielsku, lekkoatleta, kulomiot, złoty medalista olimpijski z Pekinu (2008) i Londynu (2012). Trenował pod opieką Witolda Suskiego i Henryka Olszewskiego. Przygodę z treningami lekkoatletycznymi rozpoczął w wieku 15 lat. W 2004 r. pierwszy raz reprezentował Polskę podczas igrzysk olimpijskich w Atenach. Występ na igrzyskach w Pekinie (2008) zaowocował złotym medalem w pchnięciu kulą z wynikiem 21,51 m. Sukces ten Tomasz Majewski powtórzył cztery lata później na igrzyskach w Londynie, podczas których 1. miejsce zapewnił mu wynik 21,89 m. Jest pierwszym i jedynym Europejczykiem, który obronił tytuł mistrza olimpijskiego w pchnięciu kulą. Ostatni raz startował na igrzyskach olimpijskich w 2016 r. w Rio, gdzie zajął 6. miejsce. Sportową karierę zakończył w tym samym roku, po 66. Memoriale Borisa Hanžekovića w Zagrzebiu. W pchnięciu kulą Tomasz Majewski ustanowił 7 rekordów Polski (w hali i na stadionie), zdobył 13 złotych medali mistrzostw Polski seniorów (na stadionie), 39 razy reprezentował kraj podczas międzynarodowych zawodów. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Od 2016 r. wiceprezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki.