Zapłaciliśmy frycowe. A potem wyszedł Witek Woyda i wygrał. Poczuliśmy się pewniej

Rozmowa z Lechem Koziejowskim, florecistą, mistrzem olimpijskim z Monachium i brązowym medalistą olimpijskim z Moskwy

Lech Koziejowski, fot. Mieczysław Świderski / NEWSPIX.PL

Dla wielu zawodników pierwszy trener to nie tylko ktoś, kto wprowadza ich w świat sportu, lecz także przewodnik. Pan miał do trenerów niezwykłe szczęście. W jakich okolicznościach poznał pan pierwszego z nich, Władysława Dobrowolskiego?

To jemu właśnie zawdzięczam karierę. Zacząłem uprawiać szermierkę zupełnie przypadkowo. Jako dzieciak machałem sobie na podwórku szabelką. Ojciec mojego kolegi z podstawówki, Marka Marczewskiego, znał majora Dobrowolskiego i powiedział mi, że w Marymoncie jest nabór do sekcji szermierczej. No to się zapisałem. Tyle że z mojej blisko 40-osobowej grupy wszyscy się wykruszyli, zostałem sam jeden na sali, więc też przestałem chodzić. I wtedy major Dobrowolski przyszedł do mojej mamy i powiedział, że jestem utalentowany, że mogę mieć sukcesy, że powinienem wrócić do szermierki.

Nie wiem, na czym opierał swoje słowa, bo jeszcze nie walczyłem – przez pierwszy rok treningów nie dawali broni do ręki. Z Witoldem Woydą była zresztą taka sama sytuacja: również przestał trenować i major przyszedł do jego rodziców. Władysław Dobrowolski miał po prostu ogromne wyczucie. Za namową jego i mamy wróciłem na zajęcia i dosyć szybko zacząłem osiągać drobne sukcesy. Takie jak choćby mistrzostwa młodzików w Krakowie, na które pojechałem w wieku 14 lat jako piąty z klubu, teoretycznie najsłabszy, i zająłem trzecie miejsce.

Władysław Dobrowolski był żołnierzem w wojnie polsko-sowieckiej 1920, został powołany na igrzyska w 1924 r., w 1932 r. zdobył brązowy medal olimpijski w Los Angeles, a później walczył w kampanii wrześniowej 1939. Czym dla pana jako młodego, kształtującego się człowieka było spotkanie z kimś, kto uosabiał najpiękniejsze karty II Rzeczpospolitej?

Byłem wtedy jeszcze dzieckiem. Z czasem, po kilkunastu latach, dowiedziałem się o jego chlubnej przeszłości, a w wymiarze sportowym – o osiągnięciach w lekkoatletyce, nie tylko w szermierce.

Bardzo go lubiłem, on zresztą też bardzo lubił młodzież. Wymagał od nas punktualności na zajęciach, zwracał uwagę na naszą formę, ale to wszystko w przyjazny sposób, tak żeby nie zniechęcać – bo czasami zbyt ostra postawa trenera demotywuje. Major zawsze był na sali, notował naszą obecność, gratulował, kiedy wracaliśmy z zawodów. Żył naszymi wynikami, a to, że ktoś się tym interesuje, komuś zależy, mobilizowało nas do pracy.

Kiedy zacząłem trenować, miał już swoje lata, ale jeszcze działał i dostawałem od niego lekcje, ale czasami, jak się go trafiło w jeden punkt, to było widać, że go boli. Szybko nauczyłem się, gdzie nie celować. Jednak z czasem coraz częściej pobierałem lekcje u Władysława Kurpiewskiego, który współpracował z majorem.

Władysław Dobrowolski (1896–1969), major piechoty Wojska Polskiego, lekkoatleta i szermierz,
źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Kurpiewski to również zasłużona historycznie postać. Młodszy od Dobrowolskiego o siedem lat, tak jak on brał udział w wojnie polsko-sowieckiej i w 1939 r. uczestniczył w obronie Warszawy. Później trafił do obozu, uciekł z niewoli i wstąpił do Armii Krajowej. Jaką rolę odegrał on w pańskim życiu?

Pierwsze kroki w szermierce stawiałem pod okiem majora Dobrowolskiego, ale rozwój mojej kariery to niewątpliwie zasługa Kurpiewskiego. Był wspaniałym trenerem, według mnie najlepszym w Polsce, biorąc pod uwagę sukcesy jego wychowanków. Witold Woyda, Ryszard Parulski, ja… Wszyscy jesteśmy jego uczniami. A przy tym był to człowiek niezwykle skromny, nie pchał się na wyjazdy, zajmował się pracą w klubie. Położył duże zasługi dla rozwoju polskiej szermierki.

Pracował pan z nim trochę później niż z Dobrowolskim, już jako niemal dorosły, a następnie dorosły mężczyzna. Czy to, jakim był człowiekiem, jakoś pana inspirowało?

Na pewno. W latach młodzieńczych jeszcze nie zwracałem na to uwagi, ale później w dowód uznania dla zasług Władysława Kurpiewskiego napisałem pracę magisterską właśnie o jego życiu i sukcesach. I pisałem ją z przyjemnością.

Wychowawcy nowego pokolenia polskich szermierzy
Władysław Dobrowolski (1896–1969), major piechoty, instruktor i wykładowca w Centralnej Wojskowej Szkole Gimnastyki i Sportów w Poznaniu oraz Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego w Warszawie. Sportowiec, wybitny szermierz i trener, działacz społeczny. Żołnierz I Brygady Legionów Polskich i POW, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r., podczas wojny obronnej 1939 r. bronił Warszawy. W latach 1932–1939 prowadził gimnastykę poranną na falach Polskiego Radia. Zdobywca brązowego medalu olimpijskiego w 1932 r. w Los Angeles. Władysław Kurpiewski (1903–1994), uczestnik wojny polsko-bolszewickiej 1920 r., zawodowy podoficer, instruktor szermierki, wybitny trener. Uczestniczył w wojnie obronnej 1939 r., broniąc Warszawy. Wzięty do niemieckiej niewoli, po ucieczce wstąpił w szeregi Armii Krajowej. Wraz z Władysławem Dobrowolskim wychował nowe pokolenie polskich szermierzy. Otrzymał m.in. Krzyż Kawalerski i Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski.

Polska szermierka po drugiej wojnie światowej zgromadziła wiele niezwykłych osobowości, takich jak wspomniani przez pana koledzy – Witold Woyda, Ryszard Parulski czy zmarły niedawno Egon Franke. Skąd tak niezwykłe zagęszczenie niebanalnych postaci?

Większość mistrzów szermierki to ludzie wykształceni, jednak wydaje mi się, że istotne są też spryt i umiejętność podejmowania szybko właściwych decyzji w walce. Dostawało się od trenera jakiś zasób działań i sztuką było go wykorzystać. Wtedy każdy chciał coś osiągnąć i cieszył się każdym wynikiem. Teraz różnie bywa. Wciąż jeszcze działam z młodzieżą i widzę, że chcą się głównie pobawić, ale zmęczyć – to już niewielu, bardzo niewielu.

Drużyna florecistów z igrzysk w Monachium. Od lewej: Marek Dąbrowski, Lech Koziejowski, Arkadiusz Godel, Jerzy Kaczmarek, Witold Woyda, fot. Mieczysław Świderski / REPORTER / EAST NEWS

Czy każdy szermierz staje przed dylematem, co wybrać w ramach dyscypliny: szpadę, szablę czy floret?

Generalnie każdy wybiera sobie broń sam, przy ewentualnym wsparciu trenerów. Kiedyś zawsze zaczynało się od floretu i potem dopiero się decydowało, czy chce się trenować szablę i czy ma się do tego predyspozycje. Floret jest najszybszą bronią i ma najmniejsze pole trafienia, a zatem wymaga największej precyzji. Ja wybrałem właśnie floret, ale nie odrzuciłem szpady. To są pokrewne bronie, tylko pewne rzeczy trzeba sobie przestawić, trochę inaczej ustawić rękę. Każdy przyszły zawodnik musi to umieć. Ja umiałem i chociaż nie trenowałem szpady, to brałem udział w zawodach w tej broni. Wygrywałem jakieś turnieje w młodzikach, byłem wicemistrzem Polski, brałem nawet udział w finale mistrzostw świata seniorów w Argentynie – pojechałem we florecie, lecz dodatkowo wystartowałem w szpadzie, bo nie mieliśmy pełnej reprezentacji. I wszedłem do finału, co okazało się sensacją.

Niemniej swoje największe sukcesy osiągnął pan we florecie. Pierwszy z nich to złoto olimpijskie, zdobyte drużynowo w 1972 r. w Monachium. Lubi pan wracać wspomnieniami do tych swoich pierwszych igrzysk, z których wrócił pan z medalem?

Lubię wracać nie do samej olimpiady, lecz do wcześniejszych okresów. Zresztą moi rodzice zbierali wycinki z prasy od pierwszych moich walk – bo kiedyś szermierka była wszędzie, w różnych gazetach, często i na pierwszych stronach, nawet w kategorii juniorów – i zrobili z nich piękny album. Taki mój pierwszy większy sukces to mistrzostwo Polski juniorów, zdobyte w wieku 15 lat. A kategoria juniora była do 20, czyli mogłem startować jeszcze przez 5 lat. Kolejny – mistrzostwo świata juniorów w Genui w ’69.

Mistrzostwo, a nie wicemistrzostwo, jak wielokrotnie błędnie pisano w leksykonach sportowych. Wciąż ma pan te wycinki zgromadzone przez rodziców?

Tak, mam, i często do nich zaglądam, bo to cała moja kariera. Poza tym wydarzenia sportowe przywołują zazwyczaj wspomnienia wydarzeń pozasportowych.

Lech Koziejowski (z lewej) z trenerem Zygmuntem Foktem, fot. Eugeniusz Warmiński / EAST NEWS

A do którego z nich, jeszcze sprzed Monachium, najbardziej lubi pan wracać?

Po tylu latach trudno wybrać coś konkretnego. Przypomina mi się na przykład turniej w Austrii, na który pojechałem z klubem Marymont Warszawa. Austriacy ugościli nas serdecznie, tak że mocno zabalowałem w przeddzień startu.

Następnego dnia walczyłem i nie bardzo byłem w formie. Ale powoli robiło się coraz lepiej, coraz lepiej, w końcu doszedłem do finału i na podwyższonej planszy, tam gdzie siedzieli burmistrz i jacyś oficjele z rejonu, walczyłem z dosyć utytułowanym Czechem. No i wygrałem 10 : 0.

Czyli impreza nie zagroziła pańskiej formie. A jak wspomina pan turniej drużynowy na igrzyskach w 1972 r.? To nie był marsz od zwycięstwa do zwycięstwa.

Oczywiście, że nie, walki były bardzo zacięte. Jeszcze przed finałowym meczem ze Związkiem Sowieckim mieliśmy ciężki mecz z Węgrami. Szliśmy tam walka w walkę i wszyscy wygraliśmy chyba po dwie. A w tym najważniejszym meczu walczyliśmy w składzie jeden starszy, czyli Witold Woyda, i trzech młodych, ale każdy utytułowany, bo ja i Jurek Kaczmarek byliśmy już mistrzami w juniorach, a Marek Dąbrowski wicemistrzem świata seniorów. Pierwsza runda została ustawiona tak, żebyśmy my, młodzi, zaczęli. I zaczęliśmy – dosyć wysoko przegraliśmy trzy pierwsze walki. Ja sam przegrałem, zdaje się 1 : 5, z najsłabszym z Rosjan. Jakaś gazeta napisała później, że mieliśmy galaretę w nogach. Można tak to określić: pierwsze igrzyska olimpijskie, wysoka stawka, plansza na podwyższeniu, pełne trybuny. Zapłaciliśmy frycowe. A potem wyszedł Witek Woyda i wygrał. Trzeba podkreślić, że Witek nas zachęcał i to dzięki niemu poczuliśmy się troszeczkę pewniej, luźniej, spokojniej.

Woyda podszedł wówczas do pana i powiedział: „Musisz zwyciężyć, od twojej walki zależy to, czy wygramy”.

Tak, bo Dąbrowskiemu i Kaczmarkowi nie za bardzo szło. Na szczęście ja zaskoczyłem i wygrałem pozostałe trzy walki, łącznie z tą decydującą, o złoty medal. Po iluś latach policzyłem, że łącznie wygrałem najwięcej z nas wszystkich, bo w pięciu meczach drużynowych zwyciężyłem 15 walk na 20. Woyda wygrał 10, z tym że nie bił się w jednym meczu. Pozostali dorzucili po 7–8. Czyli zapracowałem na ten złoty medal.

Drużynowa droga do złota
Na igrzyskach olimpijskich w 1972 r. w Monachium Lech Koziejowski pojedynkował się indywidualnie i w konkurencji floret drużynowy. Razem z polską drużyną zwyciężył z Włochami (11 : 5) i mimo porażki z RFN (7 : 8) Polacy przeszli do ćwierćfinału, gdzie pokonali Japonię (9 : 5). W półfinale zwyciężono Węgrów (8 : 7), w finale zaś pokonano drużynę sowiecką (9 : 5), co zagwarantowało zdobycie złotego medalu olimpijskiego. Razem z Lechem Koziejowskim po tytuł mistrzowski sięgnęli: Marek Dąbrowski, Arkadiusz Godel, Jerzy Kaczmarek i Witold Woyda.

W tym, co pan mówi, i w statystykach, które pan przywołuje, słychać brak spełnienia, bo zdobywał pan sukcesy indywidualnie w różnych turniejach, lecz nie na igrzyskach. Czy to panu doskwiera?

Tak, żałuję, że mam mało sukcesów indywidualnych, jeśli chodzi o mistrzostwa świata i olimpiady. Trzy- czy czterokrotnie wygrałem turnieje kategorii A, zatem najwyższej rangi, w których startowało 300–400 zawodników i trzeba było mieć kondycję, bo dwa dni człowiek walczył. Od strony praktycznej to był trudniejszy turniej niż mistrzostwa świata czy olimpiada, bo mogła w nim startować nieograniczona liczba zawodników z każdego państwa. Czyli, załóżmy, piętnasty zawodnik ze Związku Sowieckiego był lepszy od pierwszego z Izraela czy Kuby, a więc krajów, które wtedy w szermierce niespecjalnie się liczyły, i trudniej się walczyło z takim piętnastym Rosjaninem niż z pierwszym Kubańczykiem. A jednak waga samych mistrzostw i igrzysk sprawia, że trochę mi brakuje tych indywidualnych sukcesów.

Na igrzyskach olimpijskich w Monachium polscy floreciści zdobyli złote medale w konkurencji drużynowej. Na zdjęciu od lewej: Lech Koziejowski, Witold Woyda, trener Zbigniew Skrudlik, Marek Dąbrowski, Jerzy Kaczmarek i (z tyłu) Arkadiusz Godel, fot. Mieczysław Świderski / NEWSPIX.PL

Trzykrotnie uczestniczył pan w igrzyskach olimpijskich, dwa razy ze skutkiem medalowym w drużynie – w ’72 złoto, w ’80 brąz. Z Montrealu w 1976 r. wrócił pan bez medalu. Jak pan wspomina swoją obecność na igrzyskach z perspektywy nie tylko zawodnika, lecz także kogoś, kto był częścią olimpijskiej rodziny?

Kiedy spotykaliśmy się na placu w wiosce olimpijskiej, to wszyscy ze sobą rozmawialiśmy, czy to ciężarowcy, czy bokserzy, czy pięcioboiści. Może jedynie piłkarze trochę odstawali, przynajmniej w tamtym czasie, bo trzymali się razem. Nie chcę mówić, że zawieraliśmy tam jakieś przyjaźnie, ale znaliśmy się wszyscy i faktycznie byliśmy wtedy jak rodzina. A później każdy szedł swoją drogą.

Kiedy podjął pan decyzję o zakończeniu kariery sportowej?

Oficjalnie zakończyłem ją w 1985 r. Rok wcześniej była olimpiada w Los Angeles. Jak już się dowiedzieliśmy, że na nią nie pojedziemy, za to odbędzie się turniej Przyjaźń-84, trener kadry podjął decyzję, że weźmie na niego młodych, żeby się przysposabiali. Czyli ja nie pojechałem. A pożegnanie zrobiłem w listopadzie ’85 na jakimś turnieju gdzieś na Śląsku. Zaprosiłem na nie znajomych ze związku szermierczego – zawodników, z którymi walczyłem.

A jak wyglądała pańska późniejsza droga?

Po zakończeniu kariery podjąłem pracę w Legii. A właściwie już wcześniej, bo Marymont, mój klub, zaczął się wtedy rozsypywać. Nie zerwałem jeszcze z szermierką, bo startowałem w barwach Legii w drużynie, tyle że traktowałem to bardziej rekreacyjnie, ćwiczyłem, żeby nie wyjść z formy. Trenowałem tam młodzików, zdobyłem brązowy medal ze swoim bratankiem, Sebastianem Koziejowskim, miałem też jeszcze jednego medalistę mistrzostw Polski. Byłem zatrudniony w Legii mniej więcej do 1994 r. W tym czasie ruszyły zwolnienia. To klub wojskowy, a ja byłem pracownikiem cywilnym, dlatego postanowiłem zwolnić się. Potem przez cztery lata pracowałem w innej branży, w zasadzie poświęciłem się rodzinie, dwójce dzieci. Jednak ciągnęło mnie do sportu, brakowało mi ruchu. I bodajże w 1998 r. klub d’Artagnan na warszawskim Ursynowie zaproponował mi pracę w szermierce z grupą wychowanków domu dziecka. Ponieważ nie miałem zbyt wiele do roboty, postanowiłem spróbować. Trudno mi było zacząć, ale tak się wciągnąłem, że do dziś tam działam, mimo że jestem już na emeryturze. Po drodze miałem sukcesy: dziewczyny zdobyły drużynowo mistrzostwo Polski młodziczek, indywidualnie jedna z moich zawodniczek sięgnęła po medal na mistrzostwach Polski.

Uczył pan ponadto wychowania fizycznego.

Tak. Po tym, jak zacząłem pracować w szkole we Włochach, zmieniły się dyrektorki. Nowa, Małgorzata Krasowska, wiedziała o moich sukcesach i zapytała, czy nie otworzyłbym szkolnej sekcji szermierczej. To była trudna decyzja, bo przecież wciąż pracowałem w d’Artagnanie, ale wpadłem na rozwiązanie: utworzyłem filię klubu, bo dzięki temu nie musiałem budować tych wszystkich struktur – prezesa, księgowości i tak dalej. Wypaliło. Przyszły różne sukcesiki. Pracuję z młodzieżą do dzisiaj, chociaż już w bardziej rekreacyjnej formie, cały czas jestem w ruchu. Nie chciałbym jeszcze zasiąść w bujanym fotelu.

Lech Koziejowski pasuje swoich podopiecznych na szermierzy Klubu Sportowego d’Artagnan,
źródło: Archiwum Szkoły Podstawowej NR 94 W Warszawie

Lech Koziejowski
Urodził się 3 kwietnia 1949 r. w Warszawie. Florecista, od 1962 r. wychowanek warszawskiego Marymontu, gdzie trenował pod okiem Władysława Dobrowolskiego i Władysława Kurpiewskiego. Zawodnik warszawskich klubów – Legii i AZS AWF. Wraz z Markiem Dąbrowskim, Jerzym Kaczmarkiem, Arkadiuszem Godelem i Witoldem Woydą, po pokonaniu drużyny z ZSRS, zdobył złoty medal olimpijski we florecie drużynowym w Monachium (1972). W drużynie z Adamem Robakiem, Bogusławem Zychem i Marianem Sypniewskim wywalczył brązowy medal olimpijski w Moskwie (1980). Czterokrotny zdobywca medalu na mistrzostwach świata; srebrnego w Hawanie (1969), Wiedniu (1971) i Grenoble (1974), brązowego w Göteborgu (1973). Dwukrotnie zdobył wicemistrzostwo uniwersjady w drużynie floretowej w Moskwie (1973) i Sofii (1977). Medalista mistrzostw świata juniorów w 1969 r. Zdobywca tytułu mistrza Polski we florecie (1980), dwukrotnie wicemistrza Polski we florecie (1979, 1982) i wicemistrza Polski w szpadzie (1978). Zdobywca czterech brązowych medali na mistrzostwach Polski we florecie (1971, 1973, 1975, 1977) i brązowego medalu w szpadzie (1974). Dziewięć razy zdobył mistrzostwo Polski we florecie drużynowym (1966–1968, 1970, 1973, 1974, 1986, 1987, 1989) i pięć razy wicemistrzostwo (1971, 1972, 1977, 1978, 1988). Dwukrotny wicemistrz drużynowy Polski w szpadzie (1986, 1987). Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Absolwent warszawskiej AWF, po zakończeniu kariery został trenerem i nauczycielem WF-u.