Ćwiczę codziennie!

Rozmowa z Barbarą Ślizowską

Pani dzieciństwo przypadło na czas szczególnie trudny dla Polski. Miała pani 4 lata, kiedy wybuchła wojna. Jak wspomina pani pierwsze lata swojego życia?

Mam bardzo dużo wspomnień z ’39 r., choć nie pamiętam nic sprzed 4. r.ż. Kiedyś opowiedziałam swoim rodzicom, co pamiętam z tego czasu, i byli zdziwieni, jak dużo wiem. W każdym razie gdy wybuchła wojna, mieszkaliśmy w Warszawie. Ojciec był inżynierem i dostał tam pracę. Zaledwie po rocznym pobycie w Warszawie przenieśliśmy się do Gdyni, która szybko zaczęła się wtedy rozbudowywać. Nie byliśmy tam długo, bo tatę wezwano do budowy obiektu na placu Trzech Krzyży.

Dostaliśmy bardzo ładne mieszkanie, na rogu ulic Prusa i Konopnickiej, naprzeciwko Teatru IMKA, obok był Instytut Głuchoniemych, który zachował się do dziś. Mieszkaliśmy tam do wybuchu powstania.

Potem wyprowadzono nas z tego domu, bo znajdowała się tam kwatera Armii Krajowej. Z przodu budynku, od strony placu Trzech Krzyży, pozostał tylko dozorca z rodziną oraz znajdowało się kino Napoleon – podobno największe w Europie. Mój ojciec też był

AK-owcem i wiedział, że coś się święci. Zaczął robić zapasy, nakupił bardzo dużo cukru, pochował go w piwnicach. Gdyśmy przenieśli się na Hożą, powiedział, żebym poszła do dawnego mieszkania, a dozorca da mi woreczek cukru. Zrobiłam, jak prosił. Żeby tam dojść, trzeba było iść wykopem przez ulicę Wiejską, na Alejach Jerozolimskich stały barykady zrobione m.in. z portretów Hitlera. Musiałam się skulić, żeby przejść.

W końcu dotarłam na miejsce, dozorca chciał, żebym została na dłużej. On i jego żona to byli bardzo sympatyczni ludzie, ale wolałam wracać. Przeszłam przez naszą Mokotowską, naraz jakaś kobieta wciągnęła mnie do bramy, mówi: „Zobacz, samoloty lecą”. Mam je w pamięci do dzisiaj. Niemcy zrzucili bomby i jedna spadła na kino. Budynek obrócił się w ruinę, dozorca wraz z żoną zginęli. Stało się to dosłownie kilka minut po tym, jak stamtąd odeszłam. Kolejne trzy bomby spadły na gimnazjum królowej Jadwigi. Ścięło cały przód budynku. I jeszcze trzy spadły na kościół św. Aleksandra. Wpadłam w panikę, nie wiedziałam, czy zdołam wrócić. Ale się udało! Piwnice, w których mieszkaliśmy, zmienialiśmy dość często. Ojciec miał dobrą intuicję, bo ilekroć się przeprowadzaliśmy, Niemcy zaraz bombardowali budynek czy rejon, gdzieśmy wcześniej mieszkali. Mocno utkwiło mi to w pamięci.

Po upadku powstania Niemcy wywieźli nas do obozu w Pruszkowie. Tam następowała segregacja ludzi. Mężczyzn kierowano do Oświęcimia, a kobiety z dziećmi rozwożono po okolicznych wsiach. Miesiąc mieszkaliśmy w Końskich i wróciliśmy do Krakowa, do rodziny.

Pani ojciec był nie tylko inżynierem, ale również piłkarzem.

Tak, przed wojną grał w Garbarni Kraków.

Czy wpłynęło to na pani zainteresowania sportowe?

Bezwzględnie! Ojciec po wojnie nie grał już w piłkę, ale chodził na mecze. Mieszkaliśmy na ulicy Chopina w pięknym miejscu, koło parku Krakowskiego, niedaleko klubu Wisły Kraków. Ponieważ byłam najstarsza z rodzeństwa, ojciec zabierał mnie do towarzystwa na mecze Wisły. Nie wiem, czy na Garbarnię też chodził, ale mnie prowadzał na Wisłę. Stałam się miłośniczką piłkarzy. Wszystkich ich znałam po imieniu, dziś nikt z nich już nie żyje.

Kto wtedy grał w Wiśle?

Jerzy Jurowicz, Stanisław Flanek, Mieczysław Gracz, Zdzisław Mordarski, Józef Mamoń – olimpijczyk z 1952 r. To było w latach 1945–1955. Do Krakowa przyjechaliśmy przed jego wyzwoleniem. Zostałam kibicem Wisły i chodziłam na wszystkie mecze. Nawet gdy ojciec chorował, sama szłam na mecz i po powrocie relacjonowałam mu przebieg. Płakałam, kiedy Wisła przegrywała.

Później blisko sportu była moja młodsza siostra. Małżeństwo Lewickich, którzy byli trenerami, przyszło do naszej szkoły i wybierało dzieci do gimnastyki. Zakładali oni sekcję gimnastyczną. To był ’47 r.

Czy to prawda, że siostra miała większe od pani predyspozycje do gimnastyki?

Nie. Po prostu została pierwsza wybrana. Trener prosił, by dziewczynki pokazały nogi, i na tej podstawie wybierał zawodniczki. Później też stosowałam taką metodę.

To wystarczyło?

Wystarczyło, bo jak można było inaczej? Drugie spotkanie odbywało się już z rodzicami. W każdym razie moja siostra została wybrana i dużo opowiadała mi o gimnastyce, a ja zazdrościłam. Jednak bardzo szybko siostra zrezygnowała z treningów, dlatego poszłam zamiast niej na zajęcia i tak zaczęła się moja kariera gimnastyczna. Ćwiczyliśmy w Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”, na ulicy Manifestu Lipcowego, obecnie Piłsudskiego.

Jak Lewiccy rozpoznali w pani talent?

Nie wiem, czy rozpoznali od razu. Byłam szczupła, miałam proporcjonalnie długie nogi do swojego wzrostu. Ojciec przyszedł ze mną, był szczupły, a również na sylwetkę rodziców zwracano uwagę!

Żeby sprawdzić, czy są predyspozycje genetyczne?

Właśnie. Gdy człowiek się rozwija i zaczyna tyć, nie nadaje się do gimnastyki. A wcześniej trzeba włożyć bardzo dużo pracy.

Chodzi więc o to, żeby nie zainwestować w dziecko niepotrzebnie?

Zgadza się. Trener zorientował się, że jestem bardzo pracowita, fizycznie całkiem sprawna – miałam dobrą koordynację, byłam dosyć silna i gibka. Nie robiłam jeszcze szpagatów ani innych cudów, ale pewne cechy motoryczne trener zaczął we mnie rozwijać. Najważniejsze jest to, że zabrał mnie do chłopaków, bo oni mieli trudniejsze zajęcia. Trzeba było ćwiczyć na kółkach, a dziewczynki tego nie robiły. Chłopcy mieli też drążek, u dziewcząt go nie było. Szybko zaczęłam więc robić postępy.

Wyczytałem, że to były niewiarygodne postępy, bo po 3 latach, w 1951 r., była już pani mistrzynią Polski w ćwiczeniach na kółkach.

Byłam też na mistrzostwach świata w Bazylei wraz z Heleną Rakoczy w ’50 r. Ona zdobyła tam cztery złote medale.

Miała pani wtedy 15 lat i była najmłodszą uczestniczką imprezy. Jak inni reagowali na występ tak młodej zawodniczki?

Inni nie wiedzieli, że mam tyle lat. Wtedy po prostu wyjeżdżało się na zawody, był kierownik ekipy, i tyle. Nie było problemu z dopisaniem paru lat.

Chociaż przepisy mówiły, że trzeba mieć 17 lat.

To prawda. Gdy 2 lata później skończyłam 17 lat, koleżanki nie chciały mi uwierzyć, że mam tyle lat. Stwierdziły, że się odmładzam. Nikt wcześniej nie zwracał na to specjalnej uwagi. Kolejna najmłodsza koleżanka w reprezentacji była ode mnie aż o 5 lat starsza, też zresztą krakowianka. Z kolei Helena Rakoczy miała wówczas 28 lat. Była między nami przepaść wiekowa.

Można powiedzieć, że pani indywidualne sukcesy jako młodej zawodniczki zrewolucjonizowały sposób trenowania gimnastyki.

Nie używałabym słowa „rewolucja”, ale rzeczywiście doszło do pewnej zmiany i zaczęto zwracać większą uwagę na młode zawodniczki. Pierwszy raz wyjechałam za granicę do Czech, też w ’50 r. Do dziś mam wydawnictwo Czeskiego Sokoła, w którym piszą, że Polska powinna się zastanowić, czy mój wiek jest odpowiedni do tego, żebym startowała w reprezentacji, że przecież takie ćwiczenia są zbyt trudne dla młodej dziewczyny itd.

Może coś było na rzeczy, bo jako 16-latka doznała pani kontuzji stawu kolanowego.

Kontuzja nie była ciężka, jedynie operacja się nie udała. Tej kontuzji doznałam w trakcie skoku przez skrzynię. Naciągnęłam sobie lekko więzadło kolana, ale pojechałam na olimpiadę do Helsinek. Zaraz po powrocie miałam operację. Operował mnie bardzo dobry lekarz, prof. Zaręba, ale medycyna w tamtych czasach pozostawiała wiele do życzenia. To było przecież 65 lat temu! Prześwietlenia nie były tej jakości co dzisiaj, zdjęcia nie były zbyt wyraźne. Lekarz sądził, że mam pękniętą łękotkę, zdecydował o operacji, która okazała się zbędna. Łękotka była cała, tylko więzadła uszkodzone. Uszkodzono je jeszcze dodatkowo podczas operacji i straciły swoją sprężystość, nie stabilizowały stawu kolanowego. Kolano było rozluźnione i wyskakiwało w trakcie wyskoku.

Po konsultacji z lekarzem zaczęłam pracować nad wyrobieniem silnego mięśnia czworogłowego uda, który w momencie napięcia blokował kolano. Kiedy odbijałam się i lądowałam przy skokach, mięśnie zastępowały więzadła. Trwało to 3 lata.

W rezultacie zaczęła pani przygotowania do kolejnych igrzysk.

Tak, wystartowałam w zawodach w ’55 r., po raz pierwszy od czasu kontuzji. To były Mistrzostwa Wojska Polskiego, odbywały się rok przed igrzyskami. Pani Rakoczy stworzyła sekcję gimnastyki przy Wawelu, a ponieważ ja nie startowałam w zawodach, poprosiła mnie o pomoc. Przygotowano nam piękną salę i pani Rakoczy ściągnęła inne dziewczyny z Krakowa: Danutę Stachow, Lidkę Szczerbińską. Koniec końców na zajęcia uczęszczało tam mnóstwo dziewcząt z reprezentacji Polski. Czasami z nimi ćwiczyłam, coraz więcej i więcej, prowadziłam też swoją grupę dziewczynek. Pracowałam cały czas nad swoim kolanem, na tamtej sali miałam większe możliwości. W efekcie na Mistrzostwach Wojska Polskiego zajęłam 3. miejsce, był to dla mnie ogromny sukces. Cieszyłoby mnie nawet 10. miejsce, bylebym tylko ukończyła zawody. Ten sukces dodał mi energii, by w krótkim czasie przygotować się do występu w Melbourne.

Na igrzyskach wywalczyła pani z drużyną brązowy medal w ćwiczeniach drużynowych z przyborem.

Ex aequo z Rosjankami. To była zabawna historia, bo zabrakło medali! Po jednym dostali trenerzy, nie było więcej krążków. Nasz start był w ostatnim dniu przed zakończeniem igrzysk olimpijskich.

Później odwzorowano ten medal z innego.

Tak. Po różnych przygodach otrzymałam medal. Mam go do dziś.


Problemy z medalem

Z igrzysk olimpijskich w Melbourne Polki, choć zajęły trzecie miejsce, wróciły bez medali. Organizatorzy nie wzięli pod uwagę, że możliwe jest miejsce ex aequo, i nie byli przygotowani na rozdanie aż 12 krążków. Aby nie wyróżniać żadnej z zawodniczek, medale otrzymali tylko trenerzy. Niestety brąz przekazany Polakom przepadł w niewyjaśnionych okolicznościach.

Po latach medal udało się odtworzyć w Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Eksperci wykonali kopię, wzorując się na krążku zdobytym w Melbourne przez Zbigniewa Pietrzykowskiego w boksie.


To były igrzyska, w których Polki były w bardzo dobrej dyspozycji. Wydawało się, że mogły zdobyć nawet złoto.

Niektórzy tak twierdzili. I rzeczywiście w wieloboju gimnastycznym była bardzo mała różnica punktów. Zajęłyśmy czwarte miejsce za Rumunkami i niewiele brakowało, byśmy zdobyły drugi brązowy medal. Mogło być lepiej, ale tak się po prostu złożyło.

Ile czasu trwał lot do Melbourne? Bo nawet dzisiaj jest to długi lot, który wymaga przesiadek.

Podróżowałyśmy łącznie 5 dni, w trakcie których tylko raz spałyśmy, w Bangkoku. Byłyśmy też w Teheranie, w Karaczi, na Filipinach, na Nowej Gwinei. Gdy wsiadałyśmy do samolotu, wręczono nam notesiki i dokładnie spisywałam, że lecieliśmy tyle i tyle. Proszę sobie wyobrazić, że do dziś mam tamte notatki! To były holenderskie królewskie linie lotnicze, KLM. Samolot był czarterowy, lądowania wynikały z potrzeby dotankowania paliwa.

Swoją drogą jakiś czas temu byłam w Melbourne ponownie na „złotych godach” – powtórzeniu olimpiady z 1956 r. W 2006 r. przyszło do Polskiego Komitetu Olimpijskiego zaproszenie skierowane do wszystkich zawodników, którzy brali udział w igrzyskach. Poleciałam tam z Wojciechem Zabłockim, podróż zafundował mi prezydent miasta. Wrażenia po 50 latach były nieprawdopodobne. Tym razem lot trwał niewiele ponad dobę.

Czy ta druga podróż obudziła w pani miłe wspomnienia?

Bardzo! Nie posądzałam się o to. Nic się w Melbourne nie zmieniło, centrum olimpijskie było takie samo jak 50 lat temu. Nic się nie rozrosło, a jedynie pięło się do góry – z 4 pięter urosło do 20! Ale powrót na stadion był bardzo wzruszający, wszystko odwzorowano dokładnie tak, jak było w ’56. Książę pokazał się nam na telebimie, składał życzenia i otwierał olimpiadę. Na miejsce przybył prezydent MKOl-u.

Przysięgę olimpijską składał ten sam człowiek, który robił to w ’56 r.

Przybyło wielu zawodników, którzy brali udział w tamtej olimpiadzie.

A czy te 50 lat życia minęło pani szybko?

Bardzo. To jest zastraszające, naprawdę. Cały czas życie ucieka mi niezwykle szybko. Może dlatego, że ciągle mam jakieś zajęcia. Dzisiaj jest poniedziałek, a przecież niedawno był poniedziałek! Mam wrażenie, że weekendy przychodzą po 3 dniach. Trochę nie do wiary, jak szybko życie mi minęło. A dziś mam już 83 lata!

Może to kwestia stylu życia, bo po zakończeniu kariery zawodniczej zaczęła pani pracę trenerską, była też pani działaczką sportową.

Tak, od razu podjęłam się tej pracy. I nadal to robię!

Jak dzisiaj wygląda życie 83-latki?

Dalej udzielam się w sporcie. Największą frajdę mam z tego, że jestem matką chrzestną szkoły z oddziałami sportowymi imienia polskich olimpijczyków w Niedomicach koło Tarnowa. Bardzo mnie to wzrusza. Poza tym dwa razy w roku jestem w PKOl-u – raz na Pikniku Olimpijskim, obowiązkowo, nigdy go nie opuszczam, a drugi raz przyjeżdżam na „życzenia”. To uroczystość, podczas której prezydent składa życzenia medalistom olimpijskim. Czasami trafiają się inne sprawy do załatwienia, ktoś czegoś potrzebuje, chce, żebym przyjechała. To jeżdżę!

Jestem ponadto wiceprezesem Małopolskiej Rady Olimpijskiej, której prezesem jest profesor Józef Lipiec. Tam również mam sporo zajęć, bo odbywa się wiele spotkań. Śmieję się, że ludzie boją się, że nie doczekają spotkania za mną, więc wszyscy się spieszą! Młodzież chętnie słucha, gdy opowiadam, jak to było na igrzyskach, jak się leciało itd.

Ma pani doświadczenia z igrzyskami olimpijskimi trojakiego rodzaju, bo oprócz występów jako zawodniczka dwukrotnie uczestniczyła pani jako trenerka i dwa razy jako sędzia. Łącznie sześć razy była pani na igrzyskach.

Zgadza się. To wszystko było bardzo cudowne, naprawdę. Jedynie po pracy trenerskiej zostało mi małe kalectwo. Prawą ręką się nie napiję, bo trzeba ją podnieść, a mogę ją unieść tylko do pewnej wysokości, pomagam sobie więc drugą ręką.

Jak do tego doszło?

Zawodniczka na obozie kadry urwała mi mięsień. Mogła się zabić, ponieważ rozmyśliła się w powietrzu i leciała na kark, nogi miała w górze. Nie było wyjścia, trzeba było ją ratować, musiałam gwałtownie włożyć rękę, a dziewczyna była wyższa ode mnie. W szpitalu powiedzieli, że mięsień się zrośnie. Czy to nie szaleństwo? Pewnie, że się zrośnie, ale nie w tym samym miejscu. A to nie była moja zawodniczka, tylko z Olsztyna. To był obóz kadry.

Można powiedzieć, że zapłaciła pani pewną cenę za uratowanie życia.

Tak się złożyło.

A jak dzisiaj dba pani o formę? Bo widać, że jest pani w świetnej dyspozycji i psychicznej, i fizycznej.

Przede wszystkim trzeba mieć dobrych przyjaciół dookoła, dbać o kontakt z ludźmi. Ja zostałam już zupełnie sama, wszyscy z rodziny poumierali, a córka od 35 lat mieszka w Paryżu. Tam założyła rodzinę, tam jest też moja wnuczka. Jedyny brat, którego miałam, również jest w Paryżu. Właśnie wczoraj do mnie przyjechał. Zaraz po naszej rozmowie wsiadam w samochód i jadę do niego. Strasznie dokucza samotność na starość. Koniecznie więc trzeba szukać przyjaciół. Koniecznie!

Ale pani ich ma?

Tak, głównie z Małopolskiej Rady Olimpijskiej. Nie mamy może wielu olimpijczyków, zwłaszcza że ci starsi nie chcą dawać nic z siebie na stare lata, ale jest wielu ludzi bardzo wartościowych. Są to na ogół wykładowcy z politechniki, z AWF, także z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Profesor Lipiec jest już na emeryturze, ale dalej prowadzi doktoraty, robi wiele pożytecznych rzeczy. To fantastyczny człowiek. Jest więc sporo ludzi, którzy chcą być przy olimpijczykach i zajmować się nimi. Wielu z nich pełni różne funkcje w PKOl-u. Gdy człowieka tłucze chandra, wtedy bierze się za telefon i dzwoni po znajomych. Można zacząć o byle czym, rozmowa sama się rozwinie, „to może przyjdziesz?”, „a przyjdę” – i jest zupełnie inaczej.

Czyli punkt pierwszy: mieć przyjaciół.

A punkt drugi, przynajmniej u mnie się sprawdza, to mieć jakieś zajęcie. Ja nadal jestem związana ze sportem, mam kontakty ze szkołami, ale i z dziennikarzami. To też daje satysfakcję, że człowiek ma tyle lat, a jeszcze ludzie chcą się zobaczyć, porozmawiać. To bardzo dobrze wpływa na psychikę.

A trzecie? Trzeci punkt to jedzenie. Nie wiem, czy nie powinnam postawić tego na pierwszym miejscu, zwłaszcza że jestem z rodziny, która miała tendencję do tycia.

A jest pani bardzo szczupła!

Może nie aż tak bardzo, ale mam prawidłową wagę. Już więcej kilogramów nie chcę, tyle mi wystarczy.

Co pani robi, by utrzymać wagę?

Uważam na to, co jem, choć przyznam, że nie jem regularnie. Oczywiście robię sobie wyjątki od zdrowej diety, bo uwielbiam niektóre rzeczy, których nie powinnam jeść. Uwielbiam słodycze, zwłaszcza chałwy. Zjem ją sobie dwa razy w miesiącu. Ale potem nie jem już niczego, kompletnie!

A czy jest pani aktywna fizycznie?

Codziennie!

Codziennie?

Tak. Nie mogę już wprawdzie klękać, bo mam sztuczne kolano, poza tym boli mnie ta prawa ręka. Ale gdy rankiem leżę w łóżku, to robię 150 brzuszków. Kiedyś robiłam więcej, teraz ograniczam się do 150. Wykonuję też ćwiczenia, leżąc na brzuchu. Obowiązkowo codziennie rano wykonuję cały zestaw ćwiczeń na kręgi szyjne. Muszę o nie dbać, ponieważ mam ograniczony ruch szyi. Ćwiczenia nie trwają długo, bo każde z nich wykonuję tylko pięć razy.

Ma pani też w sobie ogromną pogodę ducha. Czemu ją pani zawdzięcza?

Mnie też zdarzają się gorsze dni. Wtedy szukam pomocy u przyjaciół. Naturalnie nie mówię im o tym, bo powiedzieliby, że sobie żartuję – przecież jestem taka pogodna, taka wesoła. Może to kwestia dobrego aktorstwa, nie wiem. Ale gorsze dni miewam, jak każdy.

Ważne, żeby umieć je zwalczyć.

Tak, to jest najważniejsze. Nie można pozwolić na to, by zły nastrój się przeciągał. Najsmutniej mi z powodu córki. Wiem, że jest szczęśliwa i że jest jej wspaniale w Paryżu, ale mamy słaby kontakt ze sobą. Jeździłam wcześniej do Paryża, teraz już nie chcę. Miałam 16 lat, gdy po raz pierwszy odwiedziłam Paryż. Kiedy córka się tam przeprowadziła, jeździliśmy stale z moim mężem, wszystko oglądaliśmy. Momentami córka była zazdrosna, że tyle zwiedzamy, chodzimy po muzeach, jeździmy metrem. Mój mąż był nie tylko bardzo dobrym gimnastykiem, ale i wojskowym, więc zaliczyliśmy nawet wojskowe muzeum.

Dzisiaj nie chce mi się chodzić samej po mieście, to już nie sprawia przyjemności. Na zakupy nie mam ochoty, bo w Paryżu jest drogo. Poza tym córka pracuje wtedy, kiedy przyjeżdżam. Siedzę w domu z jej kotem i psem, już mnie to nie bawi. Męcząca jest też sama podróż. Najpierw dojazd na lotnisko, potem z lotniska do domu. A córka przyjeżdża do mnie tylko na 10 dni raz w roku. Ale rozmawiamy ze sobą przez internet, często się zdzwaniamy.

Korzysta pani na co dzień z internetu?

Tak. Wprawdzie nie miałam wnuków w domu, którzy nauczyliby mnie obsługi komputera, ale chodziłam do Akademii Pełni Życia w Krakowie. Tam namówiono mnie, żebym kupiła sobie laptopa. Komputery to nie moja pasja, jednak nauczyłam się podstawowej obsługi. Jeśli czegoś potrzebuję, to wyszukuję sobie informacje. Mam też starą, dobrą komórkę, nie smartfona. Zadzwonię z niej, wyślę SMS-a, odbiorę zdjęcia. I to mi wystarcza.


Barbara Ślizowska – urodzona w 1935 r. w Krakowie gimnastyczka, wychowanka trenerów Ireny i Jerzego Lewickich. Absolwentka studiów wyższych na AWF w Warszawie. Mistrzyni Polski w ćwiczeniach na równoważni (1951 r.) i na kółkach (1950), finalistka mistrzostw świata w Bazylei w 1950 r. – jako 15-latka była najmłodszą uczestniczką tych zawodów. Brązowa medalistka igrzysk olimpijskich w Melbourne (1956), uczestniczka igrzysk w Helsinkach (1952). Po zakończeniu kariery zawodniczej była trenerką kadry narodowej, a także olimpijskiej. Pełniła funkcje wiceprezesa Polskiego Związku Gimnastycznego oraz przewodniczącej komisji sędziowskiej PZG.