Czuję się zobowiązany promować sport

Rozmowa z Marianem Sypniewskim

Podobno szermierka to dyscyplina z pogranicza sportu i sztuki. Czy zawodnicy odbierają ją w taki sposób?

W moim przypadku tak nie było. Od chwili gdy pierwszy raz, w wieku 12 lat, przyszedłem na trening, fascynowała mnie rywalizacja.

Ale rywalizacja to część każdej dyscypliny sportowej. Czym zatem ujęła pana szermierka?

To jest walka o to, kto kogo oszuka. Aby trafić przeciwnika, trzeba go oszukać, np. zrobić zwód: udaję, że chcę trafić rywala wprost, on paruje cios, a ja go wymijam. To walka psychologiczna, ale nie odbierałbym jej w kategoriach sztuki, bo w większości przypadków wszystko dzieje się automatycznie, w ułamku sekundy. W trakcie pojedynku zawodnik nie zastanawia się, w jaki sposób trafi przeciwnika. Wyciąga się rękę i w zależności od reakcji rywala trzeba wykonać kolejny ruch: albo wyminąć, albo uniknąć zasłony itd.

Ale muszę powiedzieć, że podjąłem się odpowiedniej dyscypliny sportu, jeśli wziąć pod uwagę moją osobowość. Dlaczego? Otóż w szkole podstawowej stale były ze mną kłopoty. W tamtych czasach nie było pojęcia ADHD, a ja tak właśnie się zachowywałem. W pewnym momencie nauczyciel powiedział: „Marian, przyjdź no z rodzicami do szkoły. Muszę z nimi porozmawiać”. Mama przyszła i usłyszała, że trzeba ze mną pójść do lekarza, bo ciągle łażę po klasie, nie mogę się skoncentrować. Poszliśmy do lekarza, ten mnie przebadał i stwierdził tylko: „Proszę pani, z tym nie da się nic zrobić. Pani syn tak ma, że najpierw coś zrobi, a później pomyśli”. A to zachowanie idealne w szermierce!

W rozmaitych wywiadach opowiadał pan jednak o sztuce szlifowania precyzji, przytaczał pan chociażby przykład z celowaniem w pięćdziesięciogroszówkę. Czy to znaczy, że musiał pan działać przeciwko własnym cechom charakteru?

Nie do końca. Samo przygotowanie do walki jest istotne i trzeba wyrobić w sobie odruchy, tak by działać z automatu. To właśnie temu służy ćwiczenie z trafianiem w monetę tysiące razy. Żeby osiągnąć perfekcję, zawodnik musi setki tysięcy, jeśli nie miliony, razy trafić w monetę. Należy wyćwiczyć odpowiedni ruch ręki. Gdy w trakcie walki dochodzi do sytuacji stresowych, nie trzeba myśleć, jak uderzyć – ręka sama wykonuje wyćwiczony ruch. W szermierce jest sporo monotonii i żeby osiągnąć sukces, głowa musi pracować niezależnie od nóg. Zwłaszcza że my, szermierze, mamy specyficzną pracę nóg – poruszamy się w określony sposób na planszy i musimy zgrać ruchy ręki z nogami. Chcę iść do przodu, ale przeciwnik też na mnie naciera, więc muszę się wycofać itd. To jest istota walki między dwoma zawodnikami: jeden próbuje wybić z rytmu drugiego, oszukać go.

W późniejszych latach, już jako ukształtowany zawodnik, mistrz świata, tym bardziej się nakręcałem i tym bardziej byłem skuteczny, im wyższa była ranga zawodów. Stawałem się zdecydowanie skuteczniejszy, bliższy perfekcji. Przykład z ’78 r.: miałem 23 lata i pierwszy raz w historii polskiego floretu zdobyliśmy z kolegami mistrzostwo świata. O Jezu, jaki byłem szczęśliwy! Myślałem sobie: „Nie ma nikogo lepszego ode mnie! Ale jestem mistrzunio!”. Dwa miesiące później odbywał się pierwszy turniej kwalifikacyjny w Polsce. Ależ mi wszyscy tyłek przetrzepali! Myślałem, że taki jestem doskonały, taki perfekcyjny, mistrz świata, nikt mi nie podskoczy. A w szermierce trzeba non stop ewoluować. Nie da się w jeden sposób wygrywać kolejnych zawodów. Przez 17 lat występowałem w pierwszej reprezentacji Polski. Szmat czasu! Gdybym chciał stale walczyć tak, jak walczyłem na początku, to nigdy bym nie doszedł tam, gdzie doszedłem przez 17 lat kariery. Musiałem ewoluować – jako człowiek i jako zawodnik, zmieniać taktykę i technikę.

Szkopuł w tym, że w szermierce można nie trafić z formą danego dnia. Odbywają się zawody i czy ma się formę, czy nie, trzeba walczyć. Bywa tak, że na 10 startów trafi się z formą 3–4 razy. Ale te gorsze okresy trzeba przetrwać, żeby osiągnąć przyzwoity wynik. Im się jest starszym, tym bardziej szanuje się te lepsze dni – z tego względu, że kariera dobiega końca i chce się maksymalnie wykorzystać swój czas.

A co to znaczy „mieć formę” w przypadku szermierki? Czy to kwestia dyspozycji psychicznej, czy raczej fizycznej?

Wszystko razem. Wszystko musi się zgrać. Na igrzyskach w Barcelonie doszedłem do finału. Pamiętam, jak w dniu startu podczas rozgrzewki wziąłem floret do ręki, pierwsze trafienie w materac i, o kurczę, ale siedzi! Jeszcze raz – idealnie! Efekt był taki, że doszedłem do finału igrzysk olimpijskich.

To jedno zdarzenie odpowiednio pana nastroiło?

Tak, upewniło mnie w tym, że mam dobry dzień i muszę go wykorzystać. Dało mi to nadzieję na sukces i nie zmarnowałem tej szansy. Miałem tylko pecha, że finał nie był rozgrywany jednym ciągiem, było 6 godzin przerwy. Zawodnik po tak długiej przerwie jest jak nakłuty balonik, z którego uchodzi powietrze – poczułem, że tracę koncentrację. Chciałem zachować odpowiednie nastawienie, ale same chęci nie wystarczą. W szermierce zawody trwają cały dzień, zawodnik się rozkręca, idzie mu coraz lepiej, a potem następuje przerwa i nie wiadomo, co robić – zjeść obiad czy się przespać? Myśli się o tym, co będzie za godzinę, za dwie, i ucieka całe skupienie. Przynajmniej ja tak miałem, inni może reagują inaczej.

To, że miałem większą motywację na zawodach wyższego szczebla, przekładało się na turnieje drużynowe w reprezentacji. To ja zawsze zaczynałem i kończyłem mecz drużynowy. Dlaczego? Bo budujące dla zespołu jest to, że zacznie się zawody w dobrym stylu i je wygra. Poza tym miałem dużą odporność psychiczną i lubiłem ostatnie walki, nie przerażały mnie. Na mistrzostwach świata częściej wygrywałem, niż przegrywałem.

W ’78 r. miałem pamiętny mecz ze Związkiem Sowieckim. Walczyliśmy o wejście do finału. Związek Radziecki to była wtedy potęga. Przyszło mi walczyć z gwiazdami: świętej pamięci Smirnowem, Romańkowem, Denisowem i Ruzijewem – to plejada fenomenalnych zawodników. Pierwszą walkę wygrałem, drugą i trzecią przegrałem. Ostatnia walka w meczu: kto wygra, tego zespół wchodzi do finału. Było po cztery i wygrałem walkę jednym trafieniem. Weszliśmy do finału, zdobyliśmy tytuł mistrzów świata, pierwszy w historii!

Jedyną porażkę w całej swojej karierze w reprezentacji poniosłem 2 lata później. Dokładnie ten sam scenariusz, dokładnie ten sam rezultat: po cztery. Ale przegrałem, nie weszliśmy do finału, awansował Związek Sowiecki. Myśmy zdobyli wtedy brązowy medal, a Rosjanie – złoto. Jednak przez całą karierę w tych najważniejszych momentach częściej wytrzymywałem psychicznie do końca i wygrywałem.

Wspomniał pan o Smirnowie. Był pan świadkiem tego, co wydarzyło się w ’82 r.?

Tak, to było straszne. Każdy, kto był świadkiem tamtego wypadku, pewnie do dzisiaj to przeżywa. Mistrzostwa świata odbywały się w Rzymie, na arenie, na której plansze były ustawione promieniście do centrum. Myśmy walczyli obok tej, na której zdarzyło się to nieszczęście. Zawodnicy walczyli o wejście do czwórki. Niemcowi Behrowi złamała się klinga i trafił w maskę. Pech chciał, że trafił w najmniej odporne ogniwo w masce. Klinga weszła 11 centymetrów w oczodół. To było przerażające! Niemiec zrzucił maskę i ryknął na cały głos: „Nein!”. Pamiętam jak dziś jego przeraźliwy krzyk. Smirnow dostał paralitycznych drgawek, próbowano go reanimować, zawieziono do kliniki Gemelli. Podtrzymywano funkcje życiowe do czasu zakończenia mistrzostw, ale później zdecydowano się odłączyć go od aparatury. Nawet teraz na samo wspomnienie tamtej sytuacji przechodzą mnie ciarki po plecach. Przecież to było dwóch potężnych facetów, każdy ok. 2 metrów wzrostu, geniusze floretu. Zrobili tzw. natarcia jednoczesne. Często się to zdarza, sędzia mówi wtedy „natarcia jednoczesne”, nie do zaliczenia.

Nie zmieniło to mojego postrzegania szermierki, ale z tyłu głowy pozostał strach.


Tragedia na mistrzostwach świata w Rzymie

– To był szok – wspominał Marian Sypniewski tragiczny wypadek na planszy w 35. rocznicę dramatycznego zdarzenia. – Przerwaliśmy wówczas mecz i wznowiliśmy go po dobrej godzinie. Nawet nie wiem, czy to nie był powód, dla którego przegraliśmy, choć oczywiście nie chcę się tłumaczyć. Byłem jeszcze młodym facetem i na pewno ta śmierć utkwiła gdzieś w naszej psychice – przyznawał. Jak dodał, kilkadziesiąt lat temu w szermierce nie brakowało tragicznych w skutkach wypadków, a jedną z przyczyn był sprzęt. – Klingi, jakimi walczyliśmy, po złamaniu miały szpikulec jak igła, który wchodził jak w masło. Dopiero od 1986 r. wprowadzono klingi tytanowe, które raczej się nie łamały, a jeżeli już, to – jak ja to mówię – tępo. Końcówka nie była wówczas na tyle groźna, by przebić ciało. Wprowadzono też kamizelki z kevlaru – wyjaśniał Sypniewski.

Źródło: T. Kalemba, Śmiertelne starcie wielkich mistrzów, Onet.pl, 19 lipca 2017 r.

W ’77 r. również pan zranił rywala, doszło do wypadku.

Przebiłem na wylot łydkę Urugwajczykowi. Później w Moskwie w półfinałowym starciu Adam Robak przebił na wylot Władimira Łapickiego. Robił natarcie, podbił klingę, ta się złamała, ale on o tym nie wiedział, bo to jest ułamek sekundy. Przeciwnik zbliżył się do niego, Robak podbił mu klingę, dał odpowiedź, a klinga weszła mu na wysokości szyi i wyszła za mostkiem. Nie dotknęła serca, nie uszkodziła niczego. To był istny cud! Facet wrócił do szermierki po 3 miesiącach.

Z kolei w ’85 r. świętej pamięci Bogusław Zych przebił na wylot Francuza. Wtedy już obsługa była gotowa na to, że takie rzeczy mogą się wydarzyć. Francuz zdjął kamizelkę, a tam – byliśmy ubrani na biało – widać, jak rośnie kwiat krwi. Straszny widok! Myśmy przerwali walkę, nie skończyliśmy meczu. Zresztą nie wiodło nam się w Barcelonie i po tym zajściu oddaliśmy walkowerem nasz mecz.

Takich zdarzeń było więc sporo, ale gdy wychodzi się na planszę, nie myśli się o tym. Oczywiście walczymy metalem, uderzamy się, czasem trafimy gdzieś przypadkowo boleśnie, ale nikt złośliwie tego nie robi. Siniaki pozostają, krwawe naloty są na całym ciele, lecz żaden zawodnik się tym nie przejmuje.

To ciekawe, dlatego że z perspektywy widza szermierka wygląda delikatnie, jakby zawodnik tylko dotykał bronią rywala.

To tylko tak wygląda. W rzeczywistości to są brutalne uderzenia metalową klingą. Jak rywal trafia, to można się zwinąć z bólu. Ale gdy sędzia pyta: „Gotowy?”, wtedy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko przestaje boleć, zawodnik odpowiada: „Gotowy”. I walczy się dalej, nie czuje się bólu, adrenalina go uśmierza.

Po zakończeniu kariery, która trwała aż 26 lat, pozostał pan w sporcie. Skąd wzięła się potrzeba dzielenia się swoją historią, opowiadania o sporcie i popularyzowania idei olimpijskiej?

W ’93 r. skończyłem karierę sportową i jako medalista olimpijski zacząłem działalność społecznikowską. Polski Komitet Olimpijski zapraszał mnie na spotkania z młodzieżą do szkół i na inne imprezy. Wciągnąłem się w to, później zacząłem pracować właśnie w PKOl-u. Jestem tam zatrudniony już 20 lat. Fajna sprawa, bo robię to, co lubię. Przebywanie wśród sportowców jest po prostu przyjemne.

Każdy sportowiec po zakończeniu kariery musi wrócić na łono społeczeństwa, podjąć zwykłą pracę, zająć się rodziną, dziećmi itd. W pewnym sensie życie sportowca powszednieje. Spotkania z kibicami, spotkania w szkołach czy nawet więzieniach pozwalają przypomnieć sobie stare, dobre czasy. Było fajnie, gdyśmy wygrywali, ale przegrane też wspominamy. Z każdym startem wiązały się silne emocje, to dotyczy wszystkich zawodników. Po tylu latach mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że każdy sportowiec ma w sobie tę iskrę i nawet po latach może przypomnieć sobie, przybliżyć dawny występ czy to młodzieży, czy innym słuchaczom.

Jako sportowcy, którzy jeżdżą na spotkania z młodzieżą, mamy misję – jak ksiądz dobrodziej, który chce swoje duszyczki ściągnąć do kościoła. Chcemy pokazać, że życie sportowca może być piękne, pełne przygód, usłane sukcesami, ale doświadcza się też porażek, a one są nie mniej ważne. Porażki motywują i są ważną częścią kariery zawodniczej. Opowiadając o tym młodzieży, dzieciakom czy osadzonym w zakładach karnych, wracamy myślami do tamtych wielkich chwil, które były naszym udziałem.


Na igrzyska w trzech różnych rolach

Marian Sypniewski w ciągu roku odbywa mnóstwo spotkań, podczas których chętnie dzieli się swoimi wspomnieniami z igrzysk olimpijskich. Jak podkreśla, jeździł na igrzyska najpierw w charakterze zawodnika, potem sędziego, a dziś – działacza. Ma na koncie aż 14 imprez! – Podczas igrzysk miłe jest to, że spotykamy się z gwiazdami światowego sportu. Wszyscy najważniejsi zawodnicy są w jednym miejscu. Jest możliwość zrobienia pamiątkowych zdjęć. Ja miałem okazję spotkać się m.in. z Muhammadem Ali, Steffi Graf, Michaelem Jordanem – opowiadał Marian Sypniewski w marcu 2018 r. w Pleszewie.

Najwięcej zainteresowania wśród słuchaczy budzą te igrzyska, na których szermierz zdobywał medale. – Na igrzyskach olimpijskich debiutowałem w 1980 r. w Moskwie. Miałem wtedy 25 lat. Zdobyliśmy brązowy medal w drużynie. Ten „krążek” jest o tyle cenny, że był pierwszy. Sprawił mi wiele frajdy. Ale bardziej cenię sobie drugi medal, który wywalczyłem w Barcelonie w wieku 37 lat. Moja kariera zbliżała się do końca i to było wspaniałe podsumowanie.

Źródło: D. Cieślak, Szermierz Marian Sypniewski opowiedział o olimpijskiej przygodzie, najtrudniejszej walce i egzotycznym jedzeniu, pleszew.naszemiasto.pl, 9 marca 2018 r.

Nie wszyscy sportowcy po zakończeniu kariery są w stanie wrócić do normalnego życia. Dla części z nich jest to trudne.

To prawda… My, medaliści olimpijscy, mamy świadczenie olimpijskie, które w pewnym sensie jest naszą emeryturą, stanowi nagrodę za zdobycie medalu. Czuję, że mam w związku z tym pewne zobowiązania – może nie jest to dług wobec społeczeństwa, ale czuję się zobowiązany promować sport i zachęcać młodzież do aktywności.

Część sportowców, którzy nie mają tego świadczenia, bo na olimpiadzie zajęli czwarte czy piąte miejsce, nie potrafi sobie poradzić z powrotem do rzeczywistości.

Tak, nie wszyscy zawodnicy po zakończeniu kariery zdają sobie sprawę z tego, że muszą zacząć pracować, utrzymać siebie i rodzinę. To dotyczy sporego odsetka sportowców. Znana jest historia Jacka Gutowskiego, ciężarowca Legii Warszawa. Już jako zawodnik dużo popijał, a po zakończeniu kariery w ogóle nie potrafił się odnaleźć. Zmarł 3 lata po zakończeniu kariery, mając zaledwie 36 lat.

Wojtek Fortuna na szczęście odbił się od dna. Józef Łuszczek też miał problemy, ale sobie poradził. Takich osób jest mnóstwo. Grunt, że niektórzy wracają, nawiązują współpracę z PKOl-em, pokazują tę dobrą stronę uprawiania sportu. Ale są i tacy, którym, ordynarnie mówiąc, się nie chce. Czasem ktoś mnie prosi: „Słuchaj, czy mógłbyś przyjechać do naszej szkoły na spotkanie z młodzieżą?”. Patrzę na mapę: Białystok – kawał drogi. Sprawdzam, czy w okolicy nie ma innych medalistów olimpijskich, żebym nie musiał pędzić z jednego końca Polski na drugi. Dzwonię do jednego i słyszę: „Ale wiesz, nie lubię tego, nie pojadę, nie chce mi się”.

Za to panu wciąż się chce! Jaka jest recepta na dobre życie w wieku 60 plus?

Moim zdaniem to zależy m.in. od charakteru. Moje podejście do życia wynika z takiej, a nie innej osobowości – zawsze byłem postrzegany jako wesoły, uśmiechnięty chłopak, a nie smutas. Niektórzy starsi ludzie niestety rezygnują z wszelkich aktywności. Ja ciągle mam apetyt na życie, zwłaszcza że wychowuję jeszcze 10-letniego syna i 15-letnią córkę. Jeżdżę z nimi na rowerach, na rolkach. Na nartach niestety nie mogę, bo pozrywałem więzadła krzyżowe. Staram się być aktywny, chociaż nie zawsze mi to wychodzi. Miałem trochę kłopotów zdrowotnych – w zeszłym roku przeszedłem ciężką operację serca, ale stopniowo wracam do formy. To wynika, jak wspomniałem, z charakteru człowieka, bo jeżeli ktoś jest skryty, zamknięty w sobie, to trudniej mu wykrzesać energię do działania, brakuje mu endorfin.

Mnie bardzo pobudza działalność prosportowa. Po każdym spotkaniu czuję się młodszy, nabieram energii. Idę z dzieciakami na rower – super się czuję. To ja wręcz muszę namawiać syna czy córkę, żebyśmy pojechali gdzieś rowerem czy na rolkach. A powinno być odwrotnie! To niestety znak czasów. Dziś ważne są telefony komórkowe, internet, gry itd. Mnie do dziś dnia telefon służy jedynie do komunikacji, a nie do zabawy. Proszę spojrzeć na młodzież w szkołach: siedzi 20 osób, wszyscy z telefonami w ręku i tylko dukają coś do siebie. Nie mają czasu ani nawet chęci podejmować żadnego wysiłku, pójść gdzieś, pobiegać. Wolą sobie pograć na telefonie – i to jest zmora naszych czasów. Dlatego tak wiele zależy od nauczyciela, od trenera: żeby pokierować zawodnikiem, młodym człowiekiem, obudzić w nim chęć uprawiania sportu, tak aby dostrzegł w tym frajdę.

Pan ciągle ma frajdę z aktywności?

Tak! Do dziś pamiętam, jak kręciły mnie wyjazdy na zawody, obozy. Jechałem razem z kumplami, wygłupialiśmy się, szaleliśmy, to mnie nakręcało. Fakt faktem, że przez obozy troszeczkę zaniedbywałem szkołę. Skoro przez 2,5 tygodnia w ciągu miesiąca byłem na zgrupowaniach i wyjazdach, to ciężko było się zmobilizować do nauki. Po zakończeniu kariery musiałem nadrabiać braki w wykształceniu. Mimo wszystko dążyłem do tego, żeby się nie nudzić, a dzisiejsza młodzież jest znudzona wszystkim. Nieco inaczej jest w mniejszych miejscowościach – tam dzieciaki ciągle słuchają opowieści z otwartymi buziami. Jak im mówię, gdzie byłem, co widziałem, co jadłem, to nie mogą się nadziwić.

Co dają panu spotkania z rówieśnikami? Czy utrzymuje pan przyjaźnie z kolegami sprzed lat?

Tak, cały czas się kolegujemy. Co roku organizowany jest Piknik Olimpijski, w tym roku odbyła się 20. edycja. To potwierdza to, co mówiłem o potrzebie spotykania się i wspominania przez nas dawnych czasów. Każdy ma jakieś problemy – zdrowotne, rodzinne, finansowe czy inne – a mimo to zawodnicy przyjeżdżają co roku, znamy się wszyscy doskonale. PKOl zaprasza wszystkich żyjących medalistów olimpijskich. Grono osób, które zjawiają się regularnie, liczy 150 osób na 240 żyjących medalistów olimpijskich.

Bardzo elitarne grono.

Wynika to z tego, że przez ostatnie 20 lat przybyło niewielu medalistów, dosłownie pojedyncze osoby, a sporo odchodzi z tego świata.

W ’96 czy ’95 r. Artur Szulc, dziennikarz sportowy, przeprowadzał akcję „Sportowcy dzieciom”. Finał odbywał się w Sali Kongresowej, która była nabita dzieciakami, zjechały się z całej Polski.

My, medaliści olimpijscy, występowaliśmy tam razem z zespołami artystycznymi. Oprócz mnie byli Kajetan Broniewski, Sebastian Chmara, Andrzej Supron. Razem z popularnym wtedy zespołem Just 5 stworzyliśmy zespół Just 9 i zaśpiewaliśmy piosenkę. Mam zdjęcie z tamtej imprezy. Jest na nim 11 osób, a dziś, po 20 latach, już 8 z nich nie żyje. Na zdjęciu są: Ślusarski, Komar, Seroczyńska, Marysia Kwaśniewska-Maleszewska, Grudzień, Rutkowski itd. Gdy po latach spojrzałem na to zdjęcie, uświadomiłem sobie, jakie życie ludzkie jest kruche i jak wielu ludzi odchodzi.

Czas szybko leci, dlatego tym bardziej te coroczne spotkania są dla mnie bardzo cenne. Wszyscy na dzień dobry się ściskamy, czy to ze starszymi, czy z młodszymi. Z większością osób startowałem na igrzyskach albo jeździłem z nimi w trakcie swojej pracy w PKOl-u. Łączą nas silne więzi, daje mi to motywację i kopa do dalszej działalności. Czuję, że to, co robię, ma sens.

Po zakończeniu kariery sportowej był pan też sędzią.

To dawało mi kopa, jakbym sam walczył. Chciałem się sprawdzić w tej nowej roli. Tak jak dążyłem do tego, by być najlepszym szermierzem, tak też chciałem być najlepszym sędzią. I tak się stało, bo sędziowałem walki o złoty medal olimpijski w Sydney!

Dzisiaj również daję z siebie wiele, czerpię satysfakcję z tego, co robię. Czuję się dzięki temu dużo, dużo młodziej.


Marian Sypniewski – urodził się 30 kwietnia 1955 r. w Bydgoszczy. Szermierz, wychowanek trenera Wardalskiego (Gwiazda Bydgoszcz). W latach 1974–1993 zawodnik Legii Warszawa. Drużynowy mistrz świata z Hamburga (1978), dwukrotny brązowy medalista olimpijski (Moskwa 1980, Barcelona 1992). Dwa razy zdobywał brąz na mistrzostwach świata – we florecie indywidualnym (Wiedeń 1983) i w drużynie (Essen 1993). Trzykrotny mistrz Polski indywidualnie (1982, 1986, 1988), sześciokrotny drużynowo (1982, 1984–1987, 1989). Po zakończeniu kariery zawodniczej sędzia międzynarodowy i działacz sportowy. Pracuje w Polskim Komitecie Olimpijskim.