Mówię trenerowi: „Panie Stamm, to nie jest mój zawodnik”

Rozmowa z Marianem Kasprzykiem, bokserem, złotym medalistą olimpijskim z Tokio (1964) i brązowym medalistą z Rzymu (1960)

Urodził się pan w czasie kampanii wrześniowej, a więc w ubiegłym roku skończył 80 lat.

Szybko zleciało, ani się obejrzałem.

Czy to prawda, że jako dwulatek odbył pan podróż w walizce?

Ojca wywieziono na roboty do Niemiec, a nie wolno było brać ze sobą takich małych dzieci. Nie wiem, ile jest prawdy w tej historii, ale rodzice rzeczywiście śmiali się: „Ty zostałeś przewieziony w walizce”. Jechaliśmy na zachód pociągiem towarowym. Zimno było, w wagonach grzało się węglem wrzucanym do okrągłych piecyków.

Po wojnie z rodziną dotarliśmy do Kielc, a osiedliliśmy się w wiosce Kołomań. Mieszkała tam moja siostra. Wcześniej też była z nami na robotach, ale szybciej wróciła do Polski i wyszła za mąż.

Później trafiliście do Ziębic na Dolnym Śląsku.

Tata szukał tam pracy, bo zaraz po wojnie nikomu się nie przelewało. Siódemka była nas w domu, ja najmłodszy. Jak człowiek miał chleb, to już było dobrze. Gdy zupa pojawiła się na stole, wtedy hop-hop, kto pierwszy, ten lepszy. Jeśli ktoś jadł powoli, to później chodził głodny, bo z jednej miski wszyscy jedli.

Rodzeństwo opiekowało się panem?

Trochę tak. Ale później musiałem zajmować się dziećmi siostry i brata. Mówili: „A bo ty najmłodszy, to idź się z nimi baw”.

Myślał pan wtedy o przyszłości, o tym jak pokierować swoim życiem?

Początkowo nie. Ale gdy już troszkę boksowałem, chciałem pojechać na Zachód. Mówiono, że jak wyjedzie się na zawody za żelazną kurtynę, to można uciec, paru sportowców tak zrobiło. W końcu i ja miałem szansę, w 1957 roku. Miałem wtenczas 18 lat, Niemcy mnie kaperowali. Boksowałem z nimi, wygrałem przed czasem, powiedzieli, żebym został u nich. Nie powiem, przeszła mi przez głowę myśl: „To może zostanę?”. Ale potem stwierdziłem, że nie, wracam do Polski. I z perspektywy czasu nie żałuję tej decyzji.

Często wspomina pan w wywiadach, że sukces osiągnął szybko i bez wielkiego wysiłku. Czy nadzwyczajny talent dużo daje na starcie?

Owszem, talent pomaga, ale i tak trzeba trenować. Widziałem, jak niektórzy chłopcy trenowali codziennie, czasem dwa razy dziennie. Ja boksowałem trzy razy w tygodniu. Na dzisiejsze standardy to niewiele, ale mnie wystarczało.

Rozważał pan jeszcze piłkę nożną.

O tak! W piłkę grałem lepiej, niż boksowałem.

Mieczysław Kasprzyk
Fot. Mieczysław Szymkowski / Newspix.pl

Boks nie był więc oczywistym wyborem?

Dwóch trenerów miałem – i boksu, i piłki nożnej. Kłócili się ze sobą. Jeden mówił: „Marian, chodź do mnie”, drugi zaraz mnie zachęcał: „Marian, do nas wpadnij”. Były dni, gdy rano szedłem na mecz – rozgrywaliśmy wtedy mecze międzyszkolne – a po południu boksowałem.

Gdy zdecydował się pan na boks, miał pan pewność, że to właściwy wybór?

W boksie prędzej mogłem się wybić – walczę sam jeden. W piłce można być dobrym, ale jest się tylko częścią drużyny. Jeśli drużyna jest słaba, to z nic z tego nie będzie. W każdym razie pamiętam swoją trzecią walkę. Boksowałem z Pajdą z Wrocławia. On był, zdaje się, mistrzem okręgu, a dla mnie to była dopiero trzecia walka w ogóle. I wygrałem z nim!

Właśnie wtedy pomyślałem, że powinienem boksować. Trafiłem do bielskiego BBTS-u. To była pierwsza liga. Dostałem garnitur, ubrania. Pierwszą walkę miałem stoczyć z Heńkiem Niedźwiedzkim z Legii Warszawa. Heniek był na olimpiadzie już w ’56 roku, zdobył brązowy medal. Był leworęczny, podobnie jak ja. Miał chłopak uderzenie. Ale przełamałem strach i jak wszedłem na ring, to już poszło. Wygrałem i od razu po tej jednej walce wzięto mnie do kadry.

A po dwóch latach, w wieku 21 lat, dostał się pan na igrzyska olimpijskie.

Tak, chociaż nie byłem pewien, czy mnie zabiorą. Trener Stamm powiedział mi wtedy: „Marian, trenuj więcej, weź się do roboty, a pojedziesz na olimpiadę”. Myślałem, że sobie żartuje. Ale przecież sparowałem wcześnie z nie byle kim, wszystko się dobrze układało, więc wziąłem się do roboty. Oczywiście dawano mi w kość, a konkurowałem z Jurkiem Kulejem, byliśmy w tej samej wadze. On był rok młodszy ode mnie, startował już na mistrzostwach Europy, więc miał poważny sprawdzian za sobą. Po zgrupowaniu w Cetniewie trenerzy musieli podjąć decyzję. Ostatecznie Jurek został w domu, a mnie wzięli na olimpiadę.

Kulej ciężko to przeżył!

Tak. Powiedział mi: „Pomagałem Marianowi, żeby pojechał na olimpiadę, to będę mu do końca pomagał”. Ale jeszcze tego samego dnia opuścił zgrupowanie. Cztery lata później Leszek Drogosz, z którym rywalizowałem o udział na olimpiadzie w Tokio, postąpił tak samo.

Wróćmy jednak do Rzymu. Jakie wrażenie zrobiły na panu igrzyska?

Frajda ogromna, emocje niesamowite. Różnych sportowców widzieliśmy – i czarnych, i żółtych, kłanialiśmy się jeden drugiemu. Zachód to był wtenczas inny świat.

Po losowaniu zawodników w ćwierćfinale przyszedł do nas Stamm i mówił, kto z kim walczy. „A ty masz Jengibariana” – zwraca się do mnie. To był mistrz olimpijski z Melbourne z ’56 roku, Ormianin, w Melbourne wygrał z Leszkiem Drogoszem. Pomyślałem sobie: „Ja cię kręcę, toż to będzie młócka!”. Ale pytam Stamma, jak on boksuje, bo nie widziałem go na ringu. Stamm na to: „Marian, on wisi troszeczkę na lewej nodze do przodu, będzie robił uniki, bił z boku, nieraz wpada głową”. Rzeczywiście tak było, dostał parę ciosów i na oślep poleciał głową. Miałem łuk rozcięty, ale krew nie leciała. Podniosłem rękę na znak, żeby sędzia nie odesłał mnie do narożnika. On zresztą widział, że mało czasu zostało, ostatnia runda dobiegała końca. Dobrze, że mnie nie odesłał, bobym przegrał – a walka była wygrana! Stamm niesamowicie się cieszył, bo to był też jego sukces, przecież postawił właśnie na mnie.

Jak kibice przyjęli pana po powrocie do Polski?

Trudno było spokojnie przejść się ulicą. Jest spora presja, można wpaść w nałóg. Dużo znajomych nagle o sobie przypomina – ten się kłania, ten pozdrawia. Znajomi mnie pytają: „A kto to jest?”, odpowiadam: „Nie mam pojęcia!”. Sprawiało to przyjemność, ale trzeba było się pilnować. To dlatego później uprzedzałem młodych, żeby uważali, bo sława może przytłoczyć. Jak ktoś wypije za dużo i trafi na zawodowego boksera, to chce się z nim zmierzyć. A ja nie byłem przecież żaden herkules, walczyłem w wadze lekkopółśredniej. Każdy jednak do mnie podskakiwał.

Tego typu historia doprowadziła pana do więzienia…

Tak. W restauracji zaczepił mnie milicjant po cywilu. Nawet mnie nie znał, ale był nieźle wypity. Dałem się sprowokować i przyłożyłem jemu i jego dwóm kolegom. Wcześniej zresztą miałem już jeden podobny incydent, ale wiedziałem, czym pachnie taka sprzeczka, i nie chciałem wdawać się w bójkę. Dopiero ten drugi raz spowodował, że dostałem wyrok bez zawiasów – rok pozbawienia wolności.

Mam poczucie, że niesprawiedliwie mnie wtedy potraktowano. Trafiłem do więzienia na Mikołowskiej w Katowicach. Tam też mnie prowokowano. Pamiętam, jak rozmawiałem z jednym z więźniów, coś mu powiedziałem i już szukał zaczepki. Tylko czekał na to, żeby go uderzyć. Na drugi dzień wzięli tego faceta do innej celi. Podpuszczali mnie i gdybym dał się sprowokować, dorobiłbym się jeszcze dłuższego wyroku.

Czas za kratami był dla pana trudny?

Oczywiście. Byłem młody, dopiero co zacząłem boksować na poważnie. I nagle kryminał, nie mogę trenować. Zawziąłem się jednak i jeszcze w więzieniu mówiłem wszystkim, że pojadę na kolejną olimpiadę.

Po wyroku był pan jednak zdyskwalifikowany.

Owszem, i to nie tylko w boksie. Dyskwalifikacja objęła wszystkie dziedziny sportu. Chętnie bym w piłkę pograł, ale nie mogłem. Po wyjściu z więzienia, za zgodą trenera Antoniego Zygmunta, zacząłem trenować. Było mu to na rękę, bo miał we mnie niezłego sparingpartnera dla swoich chłopaków. Minęło może z pół roku, gdy zaczęto pytać o mnie we władzach – co u mnie słychać, czy trenuję i tak dalej. Antek wyjaśniał im: „No, trenuje Marian, trenuje. Nie codziennie, ale przychodzi. I jest dobrze”.

Po dłuższej przerwie pojechałem na obóz. Nie dowierzałem, że dano mi powołanie. To tam znowu spotkałem się ze Stammem. Stał przy ringu, „dzień dobry”, „dzień dobry”, ale nic więcej nie gadał, jakby mnie nie zauważał. Potem były sparingi, jedne, drugie. Koledzy, jeden z Gdańska, drugi z Łodzi, ruszyli na mnie. Wiedzieli, że w więzieniu nie mogłem ćwiczyć. Pytam jednego: „Co ty się wygłupiasz? Przecież to tylko sparing, żaden mecz”. A ten dalej szedł jak na chama. Jedna bombka i poleciał, nokaut. Potem drugi – też leci, nokaut. Po takim początku było już wiadomo, że trener nie wyrzuci mnie z obozu.

Zaczęły się przygotowania do igrzysk w ’64 roku. Kiedy zdał pan sobie sprawę, że jest realna szansa na udział?

W mojej wadze był też Leszek Drogosz. Wcześniej całkiem wycofał się ze sportu, ale wiedział, że jestem zawieszony, i wymyślił sobie, że jednak pojedzie na czwartą olimpiadę. Żaden z bokserów nie dokonał takiego wyczynu. Wyszliśmy na ring, Leszek dał się uśpić. Poleciał na deski i było po krzyku. Bo jak przeciwnik leci na deski, jest liczony, to wiadomo, że przegrywa – chyba że sędziowie stwierdzą inaczej. Lesio zaczął bić rękami o matę, bo z niego niezły aktor był. Mówił, że mu się śniło, że go znokautuję. No i sen się sprawdził! Za bardzo się pilnował, a wtedy walka może potoczyć się zupełnie nie po myśli.

Czyli trzeba więcej luzu w ringu?

Tak, Leszek był za nerwowy. Wówczas nie walczył już tak płynnie jak dawniej. Gdy się jest napiętym, można ręce połamać albo zrobić sobie inną krzywdę.

Czy do Tokio jechał pan po złoto jak po swoje, z poczuciem, że to tylko formalność?

Oj nie! Żebym wygrał pierwszą walkę, to już by było dobrze. Byłem nerwowy w pierwszej rundzie. Wychodzę do klatki i myślę: „Przegram, to wszyscy na mnie najadą, będą gadać: »I po co go brali? Nie lepiej było Leszka wziąć?«. Ale jak wygram, to jestem w domu, nie będą na mnie napadać. A jeśli drugą przegram, uznają, że widocznie rywal był lepszy”. Byłem więc spięty, ale pierwszą walkę wygrałem 3 : 2. Dość mocno biłem i widziałem po przeciwniku, że ciosy robią na nim wrażenie. To był Chilijczyk, w Chile nazywano go królem nokautów, mocny chłopak był. A to on dostał ode mnie ciężki nokaut. Ta walka dała mi przewagę psychiczną, bo znokautować przeciwnika to nie taka prosta sprawa. Wiedziałem, że kolejni zawodnicy będą się bardziej bać.

Drugą walkę miałem mieć z chłopakiem z Nigerii. Stamm mówi tak: „Marian, obejrzyj następną walkę, jeden z nich będzie z tobą boksował na drugi dzień”. Ja na to: „Nie lubię oglądać walk przeciwników”. Ale rzuciłem okiem, wygrał czarny. Potem się okazało, że ten, z którym mam boksować, jest wyższy niż zawodnik, którego wcześniej oglądałem.

Jerzy Kulej, Marian Kasprzyk i Józef Grudzień – trzej złoci medaliści igrzysk olimpijskich w Tokio
fot. Mieczysław Świderski / Agencja Przegląd Sportowy / Newspix.pl

Jak to możliwe?

Też się zastanawiałem. Jak poszliśmy na oficjalną wagę, to mój rywal był tak samo wysoki jak ja. Z kolei zawodnik na ringu wydawał mi się inny niż ten, co stanął na wadze. Mówię trenerowi: „Panie Stamm, to nie jest mój zawodnik”. Jeden czarny i drugi czarny, gdyby byli równi, tobym się nie kapnął. Mówię więc do trenera: „Ja się przejdę obok tego chłopaka i zobaczymy różnicę wzrostu”. Okazało się, że prawie taki sam wzrost, jednacy jesteśmy. No to zobaczymy na ringu. Wchodzę do klatki, witam się z przeciwnikiem – i co? Jest różnica! Był wyższy ode mnie.

Ale formalności już załatwione, pieczątki są, waga się zgadza, więc pora na walkę. Jeśli się nie mylę, wygrałem ho-ho, 60 do 52. Gong go wyratował. Z początku jeszcze byłem ostrożny, bo był pewnie wagę wyżej. Potem mu tak sypałem, że ja cię kręcę. „A masz ty za to, żeś mnie oszukał na wadze!” Bo się wkurzyłem. W życiu bym nie pomyślał, że czegoś takiego można się dopuścić, i to na olimpiadzie. Nie zdarzyłoby się to na mistrzostwach Europy, tam chłopaki się znają.

Niesamowita historia! Wszyscy jednak pamiętają przede wszystkim finałową walkę.

Rysiu – bo Ričardas Tamulis, reprezentant ZSRS, to polski Ryszard – też boksował z lewej ręki. Fajny był chłopak, już nie żyje, a wygrałem tym, że uderzyłem i padł, ale na krótko. Dwa razy tak było, raz się okręcił. Walka była wyrównana. Właśnie to, że go trafiłem i było to widać, mogło znacząco wpłynąć na wynik. Wygrałem 4 : 1.

Walczył pan ze złamanym palcem!

To stało się na samym początku. Podchodzę do narożnika, mówię: „Panie Stamm, palec złamałem, przepraszam”. Ale do niego nic nie docierało. Wcześniej Józef Grudzień wygrał, potem Kulej, teraz ja walczyłem o złoto. W końcu się ocknął, pyta mnie: „A możesz boksować? Bo jak nie, to cię poddam”. Ja na to: „Ależ nie, nie, jedziemy dalej”. I na tym się skończyło.

Nie miał pan momentu zawahania?

Gdy poczułem, że palec jest złamany, najpierw pomyślałem: „Kurczę, jak ja wytrzymam jeszcze dwie rundy?”. Tego się obawiałem. Jeśli Rysiek naprze na mnie, to będzie koniec. Na szczęście on miał inny styl. Był wyższy ode mnie, więc z daleka boksował, bardziej technicznie. Wreszcie dostał lufę, aż się obrócił, mocno ją odczuł.

Jaką rolę odegrał Stamm w pańskim życiu?

Ja do Stamma zwracałem się jak do ojca. Czułem, że mnie lubi, choć nie pokazywał tego po sobie. Za to, co dla mnie zrobił, jemu też medal się należał. Gdyby nie Stamm, toby mnie nie odwiesili. Ludzie woleli Leszka, a mnie mieli za łobuziaka. Ale jaki ze mnie łobuziak! Dobrze znałem innych chłopaków. Ci najlepsi byli gorsi ode mnie.

Co uznałby pan za swoją najważniejszą cechę jako boksera?

W pewnym sensie byłem oszukanym mańkutem. W prawej ręce miałem mocniejsze uderzenie niż w lewej, a boksowałem właśnie lewą. Jeśli przeciwnik jest praworęczny, to stoi się inaczej niż wtedy, gdy walczy się z mańkutem. A ja biłem też prawą ręką. Było mi obojętnie, czy uderzę lewą, czy prawą. A jak przeciwnik dostał, to odczuł.

Jest pan znany z ogromnej pogody ducha, ale i z tego, że życie pana nie oszczędzało. Przeszedł pan nowotwór, usunięto panu różne organy.

Prawie wszystko mi usunęli – żołądek, śledzionę i przełyk. Kilka lat temu przeszedłem też zawał.

I stracił pan ukochaną żonę! Mimo to jest pan ciągle pełen energii i radości życia. Skąd to się bierze?

U mnie wynika to z wiary. Po operacji, która na szczęście się udała, zacząłem się dużo modlić. Przez wiele lat nie byłem u spowiedzi, bo nie miałem ślubu kościelnego. Dopiero później zdecydowaliśmy się z żoną na zawarcie związku. Wcześniej myślałem: „Co z tego, że pójdę do kościoła, skoro komunii i tak nie przyjmę?”.

W końcu wyspowiadałem się tuż przed operacją, już w szpitalu dostałem pokutę. Boże kochany, przez lata tyle pozapominałem, że pokutę odmawiałem chyba ze dwie godziny – bo zamiast dziesiątki różańca przez pomyłkę odmówiłem dziesięć różańców.

Od śmierci żony codziennie jestem na cmentarzu, co dzień też chodzę na mszę. Czasem się zdarzy, że nie pójdę do kościoła, ale to sporadyczne wypadki. Jak przez 2–3 dni odpuszczę mszę, to Zły już mi podszeptuje: „To nie idź, nie idź”. Ale go nie słucham i wracam, znowu chodzę regularnie.

A czy jest pan człowiekiem ciągle aktywnym? Ogląda pan, jak młodzi boksują?

Gdy organizowane są imprezy, oczywiście na nie idę, ale nie ma ich wiele. Od czasu do czasu ktoś ze znajomych mnie zaprosi, Sławek Dubiel mnie namawia: „Marian, chodź zobaczyć, jak trenują. Sam pokażesz im co nieco”. Ja mu na to: „Dobra, niech będzie”. Bo ja go też trochę uczyłem, choć on był karateką, a nie bokserem.

Czy młodzi ludzie, którzy zaczynają boksować, czują respekt przed mistrzem olimpijskim? Czy w ogóle wiedzą, z kim rozmawiają?

Ktoś, kto mnie przedstawia, w pierwszych słowach najczęściej wyjaśnia, co i jak. Gdy walczą, mówię: „Nie denerwuj się, poczekaj”. Bo widać, jak się naprężają, stresują. Tłumaczę im: „Uderz z większym luzem, jakby od niechcenia, nie usztywniaj się”. Młodzi chcą oczywiście jak najlepiej, ale jak bokser się zepnie, to nic nie idzie.

A nadal lubi pan zakładać rękawice?

Tak. Młodzi pytają mnie nieśmiało, czy mogliby ze mną posparować. Zgadzam się chętnie. Nieraz podpuszczam przeciwnika, żeby uderzył, odsłonił się. I nie dają rady mnie trafić! Walczę z luzem, tułów mam ruchomy, a nie wszyscy tak potrafią. Tak że nadal śmiało mogę sparować, choć muszę się pilnować. W moim wieku człowiek już nie jest tak odporny. Lata lecą, a gdyby przydarzył się uraz, coś by pękło, to nieciekawa sprawa. Trzeba na siebie uważać.

Jakie rady dałby pan młodym bokserom?

To jest trudny sport, ale jeśli ktoś ma smykałkę, szkoda ją zaprzepaścić. Daję głowę, że po latach zawodnik z przyjemnością będzie wspominać mistrzostwa Europy, mistrzostwa świata, a jak się uda, to igrzyska! Udział w ważnych imprezach zostaje w pamięci do końca życia.

Niektórzy, zwłaszcza kibice, mówili mi: „Marian, gdybyś ty trenował codziennie, to jeszcze więcej byś osiągnął. Miałeś dobry cios, nic więcej”. To oczywiście złudzenie. Nic samo się nie zrobi. Wygrywałem walki dzięki technice. Nie sposób zwyciężyć na olimpiadzie, mając tylko mocne ciosy. Niejeden taki był i nie dał rady na igrzyskach. Niektórzy chcieli mnie mocno uderzyć, ale mieli trudności z trafieniem.

Czyli kolejna rada brzmiałaby: nie daj się trafić?

Tak, nie daj się trafić. Trzeba trzymać ręce w odpowiedni sposób. Był taki dobry zawodnik w Rosji, Wiktor Agiejew. Narozrabiał i go zawiesili. Ręce trzymał przy nogach, takie stosował uniki, i nokautował chłopaków.

A co powiedziałby pan – z perspektywy doświadczenia życiowego – młodemu Marianowi Kasprzykowi?

„Marianie, nie zapominaj, kto daje człowiekowi siłę!” Ludzie chcą wiedzieć, która walka była dla mnie najtrudniejsza. A ja mówię: „Kochani, najtrudniejszą walką było dla mnie to, by wrócić do Pana Boga”. Bo to nie jest takie proste. Chyba przez trzy lata płakałem bez przerwy, modląc się. Trudno mi było pogodzić się z latami, kiedy byłem daleko od Boga. Trzy lata dochodziłem do siebie.

Marian Kasprzyk: Kupuję różańce i je przerabiam
Fot. Tomasz Markowski / NEWSPIX.PL

Rozdaje pan znajomym różańce w barwach olimpijskich.

Kupuję różańce i je przerabiam. Jeden jest kolorowy, to są tak zwane różańce misyjne, a drugi – czarny. Wymieniam kolor biały, daję czarny i w ten sposób mam różaniec z barwami olimpijskimi.

Jak ludzie reagują, kiedy dostają taki prezent?

Niektórzy pytają, ile to kosztuje. A ja na to: „Przestań gadać o pieniądzach, masz się modlić!”.