Irena jako jedyna poparła mnie publicznie. Powiedziała, że zgadza się z Januszem, też ma duszę sportowca

Rozmowa z Januszem Peciakiem, pięcioboistą, złotym medalistą olimpijskim z Montrealu (1976), pięciokrotnym mistrzem i dwukrotnym wicemistrzem świata

Janusz Peciak
Fot. PAP / CAF / Zbigniew Matuszewski

Wyczytałem, że był pan krnąbrnym młodym człowiekiem.

Byłem dość niespokojną duszą. Problemy miałem już w szkole podstawowej. Trudno mi było zapanować nad sobą, gdy ktoś traktował mnie niesprawiedliwie.

Podobno już w przedszkolu kogoś pan znokautował. To prawda?

Chodziłem do przedszkola przy kościele Świętej Barbary w Warszawie. Któregoś razu rzeczywiście pobiłem się z chłopakiem. Uderzyłem go klockiem w głowę, trafił do szpitala. Musiałem opuścić przedszkole, wychowawcy nie dawali sobie ze mną rady. Z kolei mój brat był bardzo spokojny, opanowany.

Na wywiadówki do szkoły chodził tata, bo mama nie chciała dłużej słuchać narzekań na mnie. Miałem dosyć złą opinię i zmieniłem szkołę. Ale gdy przeprowadziliśmy się na Pragę-Południe, okazało się, że idzie mi całkiem dobrze w nauce. W czwartej klasie trochę się uspokoiłem, a w szóstej i siódmej byłem nawet w trójce najlepszych uczniów. Poza tym ojciec szukał sposobu na to, bym mógł rozładować nadmiar energii.

I od czego pan zaczął?

Od pływania. Chodziłem na basen na Woli, na Działdowskiej, tam uczyłem się pływać. Później grałem w piłkę wodną w juniorach w Legii Warszawa. W ’64 albo ’65 roku byłem nawet królem strzelców w Polsce w piłce wodnej wśród juniorów. Ale już w seniorach nie miałem większych szans, bo piłka wodna jest jak koszykówka – trzeba mieć odpowiednią masę, być mocno zbudowanym. Próbowałem lekkoatletyki, grałem w piłkę nożną, w ping-ponga, ćwiczyłem boks u trenera Niedźwiedzkiego.

Boksując, złamał pan sobie nos?

Tak, były organizowane tak zwane Turnieje Pierwszego Kroku. Walczyliśmy każdy z każdym i gdy biłem się z jednym z chłopaków, złamałem nos.

Ja po prostu lubiłem sport, próbowałem wszelkich dyscyplin. Z kolei mój tata uwielbiał lekkoatletykę i często zabierał mnie na Stadion Dziesięciolecia. Czy to Polska–USA, czy memoriał Janusza Kusocińskiego, chodziliśmy na trybuny. To był okres „Wunderteamu”, złote lata polskiej atletyki, rządził wtedy Mulak.

Miałem niecałe pięć lat, gdy tata wziął mnie na mistrzostwa Europy w boksie w hali Gwardii. Do tej pory pamiętam tamten dzień. Było mnóstwo ludzi, coś niesamowitego! Polska odniosła wtedy spory sukces, zdobyliśmy bodajże sześć złotych medali. Walczyli Kukier, Kruza, Drogosz i wielu innych sławnych bokserów. Kadrę prowadził „Papa” Stamm.

Czy żeby uprawiać pięciobój, zawodnik musi być wszechstronny?

Kiedy zaczynałem karierę zawodniczą, pięciobój był nieco inny niż dzisiaj. Pięcioboiści wywodzili się głównie z pływaków, wówczas pływanie było bardziej faworyzowane. Jeśli zawodnik w młodszym wieku nie pływał zbyt dobrze, to w wieku 18–20 lat praktycznie nie miał szans w pięcioboju. To samo dotyczyło gimnastyki. Jeśli nie zaczęło się jej trenować odpowiednio wcześnie, można było zapomnieć o sukcesach. Są po prostu takie dyscypliny, którym trzeba poświęcić się w młodym wieku.

Dziś odchodzi się od faworyzowania pływania. Dystans w pływaniu został skrócony, a waga przyznawanych punktów jest mniejsza niż kiedyś. Ktoś, kto bardzo dobrze biega, a do tego umie pływać – ale nie musi być rewelacyjnym pływakiem –
jest dziś dobrym materiałem na pięcioboistę. Kiedyś trzeba było bardzo dobrze pływać, żeby mieć szanse w pięcioboju. Oczywiście zdarzało się, że do pięcioboju trafiali zawodnicy z innych dyscyplin, ale nie mieli szans na uzyskanie wysokich lokat, za dużo punktów tracili na pływaniu.

Jakie jeszcze dyscypliny, poza bieganiem i pływaniem, wchodzą w skład pięcioboju?

Są jeszcze konkurencje techniczne: strzelanie, szermierka i jazda konna. Tych dyscyplin można nauczyć się w późniejszym wieku. Nawet jeśli zawodnik ma 20 czy nawet 25 lat i nigdy nie strzelał, może opanować tę dyscyplinę na wysokim poziomie. Również w szermierce spotyka się doskonałych zawodników, którzy zaczęli dopiero w wieku 25 lat. To samo dotyczy jazdy konnej.

Mimo to pływanie i bieg nadal stanowią fundament. Jeżeli zawodnik od początku nie jest mocny w tych dyscyplinach, to trudno uprawiać pięciobój. W pływaniu nie trzeba prezentować rewelacyjnego poziomu, ale bieganie to podstawa.

Jako młody człowiek mieszkałem w Zielonej Górze i często przyjeżdżałem do ośrodka przygotowań w pobliskim Drzonkowie, żeby obserwować pięcioboistów. Fascynowało mnie, że każdy dzień był dla nich serią różnorodnych treningów – tak bardzo wszechstronnych, jak chyba w żadnym innym sporcie.

To nie zależy od tego, jaką dyscyplinę się uprawia – jedna zabiera więcej czasu, druga trochę mniej. Chodzi o to, by umiejętnie zorganizować sobie życie. Gdy uprawiałem pięciobój, jednocześnie studiowałem. Jeżeli ktoś dobrze sobie wszystko zorganizuje, to na wszystko znajdzie czas. Powiem więcej: najlepsze wyniki uzyskałem właśnie wtedy, kiedy byłem na uczelni. W latach 70. pisałem pracę magisterską na AWF. Gdy był czas na naukę, wtedy się uczyłem, a gdy przyszła pora na bieganie, pozwalałem sobie na trening. To oczywiście wymaga odpowiedniej dyscypliny. Wielu jest utalentowanych zawodników, ale jeśli komuś brakuje dyscypliny, to talent nic nie da. Bycie najlepszym to nie tylko kwestia talentu, ale też umiejętność zorganizowania życia tak, by na najwyższym poziomie sportowym zaprezentować się lepiej nawet od tych, którzy mają większy talent.

Gdy pracowałem jako trener w Stanach Zjednoczonych, widywałem wielu zawodników, którzy nie mieli czasu zadzwonić czy napisać do bliskich, bo tak źle zarządzali czasem. To byli młodzi ludzie, bo w Ameryce młodzi mogą szybko opuścić dom rodzinny, łatwiej niż u nas wynająć mieszkanie. Rodzicie dzwonili do mnie z żalem, że syn się nie kontaktuje, bo nie ma czasu z powodu treningów. Próbowałem więc uczyć ich dyscypliny, mówiłem im: „Jak nie napiszesz listu do mamy, to nie przychodź na trening”.

Dziś sport stoi na bardzo wysokim poziomie, dlatego bez dyscypliny i umiejętności zarządzania czasem nie ma co myśleć o dobrych wynikach. Dotyczy to zresztą również nauki, aktorstwa i tak dalej. Ja wcale nie miałem wyjątkowego talentu do sportu. Spotkałem w życiu zawodników o większych umiejętnościach. Mimo to nie doszli do tego poziomu co ja, bo nie byli na tyle zdeterminowani, by ćwiczyć dalej.

Dla kogoś, kto ma tak przemyślany sposób działania, występ na igrzyskach olimpijskich w Monachium musiał być trudnym doświadczeniem. Przypomnijmy, że nabojów w pana pudełku było za mało, w rezultacie zajął pan dopiero 21. miejsce. Czy śni się panu czasem tamta sytuacja?

Strasznie przeżywałem to w Monachium. Zacząłem od jazdy konnej i szermierki. Świetnie mi szło. Miałem szansę na medal i na pewno bym go zdobył, gdyby nie to feralne strzelanie. W pierwszej serii trafiłem pięć dziesiątek, idealnie! Potem, w drugiej albo trzeciej serii, oddałem trzy strzały. Pora na czwarty strzał –
niewypał! Przynajmniej tak pomyślałem na początku. Zdarza się. Wtedy obowiązywał przepis, który pozwalał na dwa niewypały – i nie było punktów karnych. Sędzia podszedł do mnie, otworzył pistolet, spojrzał na magazynek. Okazało się, że nie ma nabojów! A przecież jeszcze dwa strzały powinny być. Katastrofa! To tak, jakby przewrócić się podczas biegu na sto metrów. Zawodnik nie ma już żadnych szans.

Bo w pudełku powinno być 50 sztuk nabojów?

Tak, są ustawione po 5 nabojów w 10 rządkach. Rozsuwało się je po pięć i wkładało do broni. Zamiast pięciu włożyłem trzy, bo w rządku były tylko trzy.

Czyli pudełko było wybrakowane?

Tak, to się niestety zdarza. Tylko do siebie mogę mieć pretensje, że nie policzyłem nabojów. Mój błąd. Człowiek zdenerwowany, myśli się już o następnej serii. Wiedziałem, że świetnie strzelam, i nie przyszło mi do głowy, by sprawdzać. Od tamtej pory na wszystkich zawodach dwukrotnie liczyłem naboje. Nawet na magazynku narysowałem kreskę, by zaznaczyć, dokąd musi sięgać ostatni, piąty nabój.

Bardzo bolesna lekcja…

Pamiętam, że po strzelaniu nie chciałem nikogo widzieć. Nie mogłem przeboleć, że straciłem taką szansę. Wiadomo, igrzyska olimpijskie są co cztery lata, a przez własną głupotę zawaliłem olimpiadę.

Podobno zawodnicy najbardziej boją się losowania konia, bo zwierzęta są nieprzewidywalne.

Ja bym to ujął trochę inaczej: dobry zawodnik pojedzie i na dobrym, i na złym koniu. Słaby zawodnik pojedzie na dobrym koniu, ale nie da już sobie rady na złym. Oczywiście, jak w każdym sporcie, zdarza się, że zawodnik ma wyjątkowego pecha, ale w 99% sytuacji, jeśli przejazd okaże się nieudany, jest to wina zawodnika. Wszystkie konie są testowane dzień lub dwa dni wcześniej. Jeżeli koń jest krnąbrny, to nie dopuszcza się go do zawodów.

Jazda konna straciła jednak na znaczeniu w pięcioboju. Za moich czasów dobry jeździec miał większe szanse niż teraz. Jazda konna bardziej się liczyła, teraz trochę się wypłaszczyła. Nadal jest trudna i jeśli zawodnik nie przykłada się do jazdy, tylko skupia się na pozostałych konkurencjach, to w przypadku wylosowania trudnego konia może się to na nim zemścić.

Czy po igrzyskach miał pan postanowienie, by za cztery lata zdobyć medal i odpokutować pomyłkę z nabojami?

Wiedziałem, że stać mnie na medal podczas kolejnych igrzysk. W Monachium zabrakło mi 400 punktów w strzelaniu. Policzyłem sobie, co by było, gdybym oddał wszystkie strzały. Dodałem stracone punkty do końcowej klasyfikacji i wyszło na to, że mogłem mieć brąz lub nawet srebro. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziałem, czy za cztery lata będzie mnie stać na złoto.

1975 r., drużyna polskich pięcioboistów. Janusz Peciak pierwszy z prawej
fot. Mieczysław Świderski / REPORTER

Czas pokazał, że się udało!

Muszę przyznać, że po tym jak skończyły się konkurencje techniczne, wiedziałem, że zdobędę złoty medal. Podczas igrzysk w Montrealu obowiązywała inna kolejność dyscyplin: najpierw była jazda konna, później szermierka, strzelanie, a na końcu odbywały się konkurencje wydolnościowe: pływanie i bieg. W przypadku tych dwóch ostatnich zawodnik zwykle wie, na co go stać. W jeździe konnej dobry wynik zależy po części od konia, a w strzelaniu ważna jest psychika. Bo strzelanie to nie jest trudna konkurencja pod kątem fizycznym, ale jest bardzo wymagająca psychicznie. Trzeba mieć żelazne nerwy. Nie wolno popełnić najmniejszego błędu, dopuścić, by ręka zadrżała.

Można powiedzieć, że sukces w strzelaniu zależy od psychiki.

Zgadza się. To dlatego kowboje w westernach, zanim chwycą za rewolwer, najpierw idą do baru, by sięgnąć po whisky – i dopiero potem strzelają. Jest w tym trochę prawdy. Gdy człowiek się odpręży, nie jest nerwowy, wtedy ręka nie drży i łatwiej o celny strzał. Podobnie jest z szermierką, choć tu sporo zależy od przeciwnika. Niektórzy walczą lepiej, inni słabiej. I nie zawsze wygrywa najlepszy, kiedy się walczy do jednego trafienia…

W każdym razie znałem swoje możliwości i swoich przeciwników. Po czwartej konkurencji, czyli po pływaniu, byłem już niemal pewien, że zdobędę złoty medal. Pamiętam, że siedziałem w jacuzzi, rozluźniałem się po zawodach. Podszedł do mnie dziennikarz Witold Duński i pyta: „No jak tam, panie Januszu, będzie medal?”. Odpowiadam: „Panie Witoldzie, oczywiście, że będzie. I to złoty!”. On na to: „Niech pan nie zapesza, bo później złe rzeczy się dzieją”. Ale znałem swoją wartość, dużo trenowałem i wiedziałem, jak inni biegają. Poza tym dobry biegacz zawsze może dać z siebie więcej niż ten, który biega słabo. Startowałem jako jeden z ostatnich, dzięki czemu wiedziałem, o ile muszę wygrać z zawodnikiem Związku Sowieckiego Ledniewem, to było około 18–20 sekund. Byłem pewien, że mnie na to stać, i zdobyłem złoto.

Co zmieniło się w pańskim życiu po zwycięstwie olimpijskim?

Zmieniło się dużo. Pomogło mi to w dalszej karierze, nie tylko sportowej i później trenerskiej, ale również w życiu. Sportowiec, który odniósł sukces na igrzyskach, cieszy się większym szacunkiem i ma łatwiejszy dostęp do wszystkiego.

Mistrz olimpijski to mistrz olimpijski.

W tamtych czasach nie chodziło o pieniądze, tylko o prestiż. Ludzie szanowali sportowców z takimi osiągnięciami. Wówczas trudno było kupić samochód, telefon, nawet meble. Po olimpiadzie wszystko nagle się zmieniło, stało się łatwiejsze. Sportowcy, ale też aktorzy czy pisarze, nie zarabiali dużo, jednak żyło im się zdecydowanie łatwiej niż innym. W pewnym momencie miałem cztery paszporty w domu, podczas gdy ludzie czekali na wydanie paszportu nawet po pół roku.

Jak wspomina pan świat zachodni? Czy zrobił na panu wrażenie?

Na początku jeździłem tylko do Związku Sowieckiego, czasami do Bułgarii czy na Węgry. Natomiast późniejsze wyjazdy na Zachód otworzyły mi oczy, uświadomiły, jak zakłamany jest komunizm. Pamiętam swoją pierwszą podróż, jechałem pociągiem do Warendorfu. Akurat nocą przejeżdżaliśmy przez Berlin. Nie zapomnę nigdy tej różnicy… Wjeżdżamy do Berlina Wschodniego – ciemność, cisza, nic się nie dzieje. Oczywiście było widać policyjne psy, sprawdzano, czy ktoś czegoś nie przemyca i tak dalej. Około godziny pierwszej czy drugiej w nocy wjeżdżamy do Berlina Zachodniego – i nagle rozbłysk świateł! Wszędzie ludzie na ulicach, śpiewają, wszechobecna radość, pełno samochodów, zupełnie inny świat!

W samym Warendorfie zobaczyłem, jak przyjaźni są dla nas obcy ludzie. Bardzo byli serdeczni. To zresztą powtarzało się za każdym razem na Zachodzie. Wtedy zdałem sobie sprawę, że dyskredytowanie Zachodu to zwykła propaganda, jedno wielkie oszustwo. Tam ludzi traktowano zupełnie inaczej niż podczas komuny w Polsce. Uważam, że możliwość wyjazdu na Zachód była dla nas swoistą nagrodą, która pozwoliła nam zobaczyć, że świat Zachodu nie jest taki, jakim przedstawiają go komuniści – że kapitaliści to okropni wyzyskiwacze i tak dalej.

Janusz Peciak ze złotym medalem z igrzysk olimpijskich w Montrealu
FOT. PAP / CAF / Zbigniew Matuszewski

Osiem lat po sukcesie olimpijskim bardzo ostro zareagował pan na propozycję występu na turnieju Przyjaźń-84. Podobnie zachował się Tomasz Wójtowicz, co oznaczało koniec jego kariery reprezentacyjnej. A jak było w pańskim przypadku?

Na spotkanie zaproszono kilku sportowców, odbywało się ono w siedzibie PKOl-u na ostatnim piętrze. Było sporo osób wysoko postawionych politycznie, a także przedstawiciele Związku Sowieckiego, przewodniczący PKOl-u i Sowieckiego Komitetu Olimpijskiego. Z kolei ludzi związanych ze sportem było niewielu, głównie trenerzy, łącznie nie więcej niż 50–60 osób. Dziennikarzy oczywiście nie wpuszczono do środka, a byli też ci z CNN czy z Timesa.

Rozpoczęło się od przemowy, jak to na Zachodzie jest źle, jak to niebezpieczne są starty w Ameryce. Faszerowano nas bzdurami, a przecież razem z Jackiem Wszołą byliśmy już na Zachodzie, znaliśmy tamte realia. Dla nas było jasne, o co chodzi – o to, że wcześniej Amerykanie zbojkotowali igrzyska olimpijskie w Moskwie. W końcu oznajmiono, że z powodów politycznych nie wystartujemy. Nie wytrzymałem, wstałem i powiedziałem: „Jestem sportowcem, a nie politykiem, nie zabraniajcie nam startu w igrzyskach olimpijskich”. Dodałem, że to nie fair w stosunku do nas, sportowców, i że z pewnością wszyscy zawodnicy są za udziałem w igrzyskach, a nie za ich bojkotem. Mogło to wyglądać tak, jakbym włączał się w politykę, ale nie było innego wyjścia. Dawniej polityka oznaczała tylko to, jak kierować państwem. Dziś polityka to coś zupełnie innego, jedna partia chce zniszczyć drugą, jeden kraj staje przeciwko drugiemu. Jestem zdania, że sportowcy nie powinni wtrącać się do polityki, ale nie mogłem zachować się inaczej. Zawsze byłem i zawsze będę za sportem. Przecież przygotowywaliśmy się cztery lata, a niektórzy – nawet osiem, bo nie wszyscy zakwalifikowali się na igrzyska w Moskwie.

Podobno w prywatnych rozmowach sportowcy pana popierali, w tym Irena Szewińska.

Irena jako jedyna poparła mnie publicznie. Powiedziała, że zgadza się z Januszem, też ma duszę sportowca i uważa, że źle się stanie, jeśli nie pojedziemy na igrzyska. Niewykluczone, że uratowała mi skórę. Gdyby nie ona, nie wiadomo, jak by mnie potraktowali.

Czas był ponury, stan wojenny dobiegł końca, ale ciągle była to epoka rządów Jaruzelskiego.

Tak, komuna dalej rządziła i różnie mogło być. Gdy wróciłem do domu, dzwonili do mnie ze Stanów i pytali, czy już mnie zamknęli. Ostatecznie uniknąłem aresztowania. Muszę nawet powiedzieć, że mi to pomogło, bo przez krótki moment byłem wiceprezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Dostałem to stanowisko tylko po to, by Polonia nadal przekazywała pieniądze PKOl-owi. Kurs dolara był bardzo dobry i PKOl dostawał spore sumy jak na tamte czasy.

Pan zaś był ulubieńcem Polonii.

Tak, byłem ulubieńcem, jeździłem nawet z Tomkiem Hopferem i z wieloma dziennikarzami do Stanów, Anglii, Irlandii, Niemiec. PKOl wydawał biuletyn i użył mojego nazwiska, by Polonia dalej ich wspierała finansowo.

Czy bojkot igrzysk wpłynął na to, że rok później zdecydował się pan opuścić Polskę?

Oczywiście, tamto wydarzenie miało duży wpływ na moją decyzję. Muszę powiedzieć, że bardzo mi pomógł świętej pamięci Marian Renke. On był prezesem PKOl-u. Tydzień czy dwa tygodnie po mojej wypowiedzi zaprosił mnie do siebie. Rozmawialiśmy w cztery oczy, nikogo nie było. Usiadłem, Renke upewnił się, czy nie ma nigdzie mikrofonów, i mówi do mnie tak: „Panie Januszu, ja się z panem w stu procentach zgadzam. Ale realia są, jakie są. Jeśli mnie odwołają, znajdzie się ktoś inny, pewnie gorszy”. Mariana Renke lubili wszyscy sportowcy – i Wszoła, i Kozakiewicz, i Szewińska. To był naprawdę dobry człowiek, kochał sportowców, pomagał wszystkim. Wiadomo, że był komunistą, należał do partii, ale to był człowiek, który znał realia i chciał, żebyśmy ten trudny okres przetrwali.

W każdym razie pomógł mi w wyjeździe do Stanów. Gdyby nie on, możliwe, że by mi się nie udało. Wyjechałem z kraju w ’85 roku. Oczywiście pracując w Ameryce, musiałem płacić swoją działkę, coś w rodzaju haraczu na rzecz polskich instytucji rządowych nadzorujących sport.

Ze swoich wynagrodzeń otrzymywanych za granicą?

Tak, to był pewien procent wynagrodzenia.

Mówił pan po angielsku?

Musiałem. Uczyłem się wcześniej angielskiego prywatnie w Szkole Angielskiego Metodystów  na placu Zbawiciela w Warszawie. Pamiętam, że chodziłem na zajęcia trzy razy w tygodniu. W tamtym czasach uczono w szkołach rosyjskiego, a nie angielskiego. Od piątej klasy mieliśmy rosyjski i trzeba było zdawać maturę z rosyjskiego.

Jak wspomina pan sam wyjazd? Czy dla osoby zza żelaznej kurtyny to było wielkie wyzwanie?

Dla mnie nie był trudny sam wyjazd. Odkąd zdobyłem tytuł mistrza świata w ’77 roku w San Antonio w Teksasie, miałem wielu znajomych w Ameryce, poznałem Polonię. Od czasu tamtego zwycięstwa przyjeżdżałem do Stanów co roku. Pobyt opłacali mi Amerykanie i dwa miesiące trenowałem właśnie w San Antonio, przygotowując się do sezonu. Bywałem tam od lutego do marca, mój pobyt kończył się zawodami, po czym wracałem do Polski.

Miałem więc o tyle łatwiej, że nie jechałem w ciemno. Zresztą początkowo pojechałem sam, bez rodziny. Chciałem upewnić się, że będą warunki do tego, by sprowadzić bliskich. Mieliśmy dwójkę adoptowanych dzieci, bo żona nie mogła zajść w ciążę.

Jak wyglądała pana praca trenerska w Stanach?

Bardzo mi się spodobała, Amerykanie ciepło mnie przyjęli. Nie było takiej biurokracji jak w ówczesnej Polsce, choć i teraz w naszym kraju nie jest inaczej. Odpowiadałem za wszystko – i za treningi, i za przygotowania, i za zdrowie zawodników. Decydowałem, kogo wziąć na obóz, kogo zwolnić. Za wszystko byłem odpowiedzialny i bardzo mi to odpowiadało.

W Polsce było inaczej. Na pięciobój składa się pięć dyscyplin, więc w Polsce byli trenerzy od szermierki, od pływania i tak dalej. W Stanach sam prowadziłem zawodników, byłem odpowiedzialny za wszystkie pięć dyscyplin, i za juniorów, i za seniorów. Oczywiście miałem pomocników, ale to byli społecznicy, ludzie, którzy sami chcieli pomagać. Gdy miałem trening pływacki, mogłem liczyć na asystenta, który społecznie poprowadzi zajęcia.

A jak pracowało się panu z zawodnikami?

Amerykańscy zawodnicy są bardzo odpowiedzialni. Nie trzeba przy nich stać i pilnować ich, by wykonali zadanie. To zawodnicy czekają na trenera, a nie odwrotnie. Zauważyłem, że w Polsce niektórzy sportowcy raczej oczekują, by coś im dać, a w Ameryce to zawodnicy przychodzili prosić, by rozpisać im trening.

Poza tym amerykańscy zawodnicy są mocni psychicznie, biją rekordy świata na igrzyskach olimpijskich, podczas gdy sportowcy z innych krajów często spalają się psychicznie. Dlaczego Amerykanom to się nie zdarza? Bo oni wcześniej wszystko muszą sobie sami załatwiać. Wszystko! W Ameryce zawodnicy sami załatwiają sobie sponsorów, masażystów, hotele. Piszą tysiąc czy dwa tysiące listów, po to żeby znaleźć sponsora. Właśnie dlatego Amerykanie odnoszą takie sukcesy, są po prostu zaprawieni w tym, by brać odpowiedzialność za siebie.

To ciekawe, bo również Robert Korzeniowski, zdobywca czterech – a więc największej liczby – złotych medali olimpijskich w historii polskiego sportu, zaczął święcić największe sukcesy od momentu, gdy przeszedł na samoorganizację. W pewnym momencie nawet trener był kimś na jego usługi, a nie kimś, kto go prowadził.

I to jest najlepszy przykład tego, że to działa! Roberta Korzeniowskiego spotkałem po raz pierwszy, gdy byliśmy w Meksyku, w Querétaro. Okazało się, że przyjechał potrenować, sam wszystko sobie załatwił. To dlatego był tak mocny psychicznie i potrafił przełamać bariery psychologiczne.

Pomimo trudnych doświadczeń, jak zdjęcie z trasy na igrzyskach w ’92 roku.

Tak jest. Dlaczego na przykład Fortuna wygrał złoty medal w Sapporo? Dowiedział się, że nie jedzie na igrzyska. Ale zawziął się, wywalczył wyjazd do Sapporo i wygrał. Często jest tak, że gdy sportowcy mają za łatwo i osiągają pierwsze sukcesy bez większych trudności, nie potrafią przełamać się w trudnych warunkach. Przychodzi czas na start w zawodach i nagle się okazuje, że zawodnik nie radzi sobie z presją. Jeśli nie ma silnej psychiki, to przegra nawet ze słabszym konkurentem.

Podejrzewam, że tak samo jest z aktorami czy pisarzami. Trzeba być twardym, żeby dać sobie radę w każdych okolicznościach. Widziałem niejednokrotnie, także w pięcioboju, jak zawodnik, który powinien wygrać, nie wytrzymywał presji, załamywał się i przegrywał. Na zawodach trener już nie pomoże. Na treningach – owszem, ale nie na zawodach.

Uważam, że właśnie dlatego polscy zawodnicy mają za słabe wyniki olimpijskie jak na fundusze, które przeznacza się w naszym kraju na sport. Przyczyna tkwi w tym, że sportowcy nie radzą sobie z tak dużym wyzwaniem, jakim są igrzyska. Nawet jeśli zawodnik ma świetne rekordy życiowe, to na olimpiadzie nie jest w stanie ich poprawić. Tymczasem Amerykanie biją swoje rekordy życiowe właśnie na igrzyskach. Jadą po to, by wygrać, więc muszą zaprezentować się jak najlepiej.

Ja byłem łącznie na 12 igrzyskach olimpijskich – jako zawodnik, trener, działacz. Jako działacz kadry amerykańskiej pierwszy raz wziąłem udział w igrzyskach w Seulu. W Stanach co cztery lata, na tydzień przed startem, sportowcy ze wszystkich dyscyplin zbierają się w jednym miejscu. Wie pan, jakie przewodzi im hasło? Jest tylko jedno: „Jedziemy po złoty medal!”. Nie srebrny czy brązowy, nie po miejsca punktowane. Nawet jeśli zawodnik załapie się w ostatniej chwili na udział w olimpiadzie, też mówi: „Jadę po złoty medal”. Taka jest mentalność Amerykanów i taka jest różnica między nimi a resztą świata.

Pół życia spędził pan w Polsce, a pół w Stanach Zjednoczonych. Wyjechał pan tam w sile wieku, mając 36 lat. Co panu dał pobyt za oceanem?

Zdałem sobie sprawę, że muszę być samodzielny, że za wszystko sam odpowiadam. Poza tym Ameryka nauczyła mnie ogromnej pracowitości. Mimo że byłem trenerem kadry, musiałem często zamiatać, a nawet czyścić kible na sali szermierczej – i wcale się tego nie wstydziłem! Dla Amerykanów to normalne. W Polsce byłoby to nie do pomyślenia. To nauczyło mnie pracy i szacunku do drugiego człowieka.

Jednak Ameryka bardzo się zmieniła od czasów, gdy pan tam zamieszkał.

Zgadza się, Ameryka się zmienia, i to na gorsze. Kiedyś to był inny świat. Wszyscy chcieli jechać do Stanów, choć były bezwzględne, ale były fair. Jeśli pracowało się ciężko – wszystko jedno gdzie – to można było się dorobić. Dziś Ameryka jest zupełnie inna. Oczywiście finanse też się zmieniły. W latach 70. pensja wynosiła 40–50 dolarów miesięcznie. Dziś są to kwoty wielokrotnie wyższe, ale zrobiło się już bardzo drogo.

Najbardziej boli mnie to, że Ameryka skręca mocno w lewo. Co gorsza, wielu młodych ludzi to popiera. Ludzie z pokolenia mojego syna mówią, że socjalizm jest dobry, że marksizm jest dobry. A wystarczy przecież posłuchać starszych, którzy opowiedzą, jak wyglądał komunizm.

Ktoś, kto przyjechał z Europy Środkowo-Wschodniej, wie to bardzo dobrze.

Amerykanie nie zdają sobie sprawy, do czego to prowadzi. To był kraj, który nigdy nie zaznał socjalizmu. W Ameryce panowała wolność, ale zbyt dużo wolności sprawiło, że dziś młoda generacja chce jeszcze więcej – żeby wszystko było za darmo, jak na przykład w Niemczech czy we Francji.

Dawniej w Ameryce każdy był odpowiedzialny za siebie. Zarób, będziesz miał pieniądze, kupisz sobie, co chcesz – i świetnie to funkcjonowało! Natomiast młode społeczeństwo patrzy na przywileje socjalne w Europie i zaczyna zazdrościć – bo państwo wszystko załatwi, wszystko ci da. Ameryka nigdy taka nie była i dlatego tak dobrze funkcjonowała.

Przyznam, że kiedyś byłem demokratą, teraz już nie jestem. Demokraci popadli w skrajności, mówią, że wszystko powinno być za darmo. W Ameryce płaci się za szkoły prywatne, więc demokraci chcieliby, by stały się nieodpłatne. A przecież ten system działa świetnie! Studenci podwyższają poziom uniwersytetów, bo na naukę decydują się tylko ci, którym zależy. Z kolei najlepsi studenci czy też sportowcy mogą uczyć się nieodpłatnie dzięki stypendiom. Jeśli wszystko będzie za darmo, to wiadomo, że poziom nauczania spadnie. Zabraknie środków na to, by oferować stypendia, by ściągać najlepszych studentów z zagranicy. Sportowcy amerykańscy zdobywają złote medale na igrzyskach głównie dzięki uniwersytetom. Analizy pokazują, że 90% medali zdobywają studenci, a nie zawodnicy klubowi. O tym się zapomina.

To świetny system i do tej pory dobrze funkcjonuje. Jeżeli Amerykanie go zmienią, to Stany upodobnią się niedługo do Europy – albo i gorzej – gdzie młodzi ludzie nowej generacji chcą wszystko mieć za darmo. Przyznam, że nie przepadam za Trumpem jako człowiekiem, ale uważam, że jego pomysły są dobre i jeśli zostałyby zrealizowane, mogą uratować Amerykę.

Jak wygląda dzisiaj pańskie życie? Więcej czasu spędza pan w Polsce czy w Stanach? Czym się pan na co dzień zajmuje?

Pełnię funkcję wiceprezesa Polskiego Związku Pięcioboju Nowoczesnego. Jestem odpowiedzialny za przygotowania polskiej drużyny olimpijskiej pięcioboju do igrzysk olimpijskich w Tokio. Ale to mało znacząca funkcja, bo de facto mamy trenerów i to oni odpowiadają za większość działań.

Jestem również dyrektorem sportu w Międzynarodowej Unii Pięcioboju Nowoczesnego. Siedziba mieści się w Monako, a ja jestem odpowiedzialny za sprawy techniczne związane z organizacją pięcioboju podczas igrzysk olimpijskich w Tokio. Byłem już trzy razy na rekonsesansie, często prowadzę tam, a także w Korei, seminaria. Moim zadaniem jest dopilnowanie, by zawody odbywały się w zgodzie z przepisami. Na bieżąco muszę decydować, co wymaga zmian, a co nie.

Obecnie pracujemy nad nowym formatem pięcioboju – by stał się bardziej przyjazny dla kibiców. Wszystkie dyscypliny walczą o jak najwyższą oglądalność w mediach, dlatego zmieniamy również naszą.

Swego czasu pojawiło się nawet zagrożenie, że pięciobój wypadnie z igrzysk. Przynajmniej tak pisano w prasie.

Ta inicjatywa wyszła niejako od dziennikarzy. Pięciobój jest dyscypliną bardzo bezpieczną na igrzyskach olimpijskich. Wprowadził go sam twórca igrzysk Pierre de Coubertin. Celem było to, by pokazać sportowców, którzy są wszechstronni fizycznie, ale również psychicznie.

Janusz Peciak na pływalni w Drzonkowie
Fot. Tomasz Gawałkiewicz/ZAFF/REPORTER

Cała różnorodność i piękno sportu mieszczą się w pięcioboju.

Zgadza się. W szermierce trzeba być agresywnym, a w strzelaniu – na odwrót, zawodnik musi zachować spokój, być opanowany.

Ci, którzy chcieliby pięciobój wyrzucić z igrzysk, mówią, że jest mało spektakularny i zbyt rozciągnięty w czasie.

Dlatego właśnie zmieniono format. Gdy ja startowałem, rywalizacja trwała pięć dni, a dziś wszystkie pięć dyscyplin rozgrywa się jednego dnia. Dążymy do tego, by finał pięcioboju był rozgrywany w niecałe dwie godziny. Finaliści zostaliby wyłonieni drogą eliminacji – najpierw walczyliby o awans w półfinałach, a potem rozgrywany byłby finał. Dawniej w finale startowało aż 36 zawodników i trudno było się skoncentrować na tym, kto ma największe szanse. Jest propozycja, aby finał został ograniczony do 12 zawodników. Prace nad nowym formatem zawodów pięciobojowych wciąż trwają, ale mówimy tu o Paryżu 2024, a nie Tokio.

Czy pana zdaniem igrzyska w Tokio odbędą się mimo pandemii?

Uważam, że tak. Boję się tylko jednego: że to mogą być igrzyska bez kibiców.

Powiedział pan w jednym z wywiadów, że takie igrzyska nie miałyby sensu.

Zgadza się, bo igrzyska są dla ludzi. Dziś jesteśmy w o tyle lepszej sytuacji, że każdą dyscyplinę sportu można pokazać w telewizji czy internecie. Mamy zupełnie inną technologię niż 50 lat temu. Zresztą ilu kibiców ogląda igrzyska na żywo, a ilu w telewizji? Różnica jest kolosalna. Igrzyska odbędą się więc na sto procent, choć jestem sceptyczny wobec występów bez kibiców.


Janusz Peciak

ur. 9 lutego 1949 r. w Warszawie, pięcioboista nowoczesny, mistrz olimpijski. W igrzyskach startował trzykrotnie. Po nieudanym starcie w Monachium (1972), w Montrealu (1976) zdobył złoty medal indywidualnie. W Moskwie w 1980 r. zajął indywidualnie szóste miejsce, a drużynowo (z Markiem Bajanem i Janem Olesińskim) – czwarte. Był także dwukrotnym indywidualnym mistrzem świata (w 1977 i 1981 r.) i dwukrotnym wicemistrzem (1978, 1979). W drużynie trzykrotnie zdobył mistrzostwo świata (1977, 1978, 1981). Ośmiokrotnie zdobył tytuł mistrza Polski. Przez wiele lat mieszkał w USA, gdzie był trenerem.

Pięcioboista długo funkcjonował pod nazwiskiem Janusz Pyciak-Peciak. Jego ojciec wyjechał do Francji, gdzie został ranny podczas II wojny światowej i krew zabrudziła dokumenty tak, że odczytanie nazwiska stanowiło problem. W szpitalu zarejestrowano go jako Pyciak vel (lub) Peciak. Prawidłowa była druga wersja. Po powrocie do Polski ojciec Janusza korzystał z francuskich dokumentów, aby nie mieć problemów u Niemców (ojciec służył w AK). Po wojnie chciał to zmienić, ale nie było możliwości. Janusz po latach postanowił uporządkować tę kwestię i wrócił do nazwiska Peciak.