Sportowe wspomnienia są wciąż we mnie

Rozmowa z Aleksandrą Kaczyńską-Błoch

Jak zaczęła się pani przygoda z wioślarstwem?

Moja postura, fizjonomia i uwarunkowania genetyczne sprawiały, że zawsze byłam aktywna ruchowo. W szkole podstawowej wybierano mnie jako jedną z reprezentantek szkoły, niezależnie od dyscypliny – jeździłam nawet na łyżwach szybkich! Nie było dla mnie różnicy, w jakiej dyscyplinie mam brać udział. Bez względu więc na to, na jaką dyscyplinę ostatecznie bym się zdecydowała, i tak trenowałabym ją zawodowo.

A moja kariera wioślarska rozpoczęła się dość przypadkowo. Na spotkaniu rodzinnym kuzynka powiedziała mi: „Wiesz co, chodzę na treningi wioślarskie. Nie chciałabyś przyjść?”. Odparłam: „Właściwie to niedaleko od naszego domu jest przystań, chętnie przyjdę”. Umówiłyśmy się, zjawiłam się na przystani, a trenerka od razu zauważyła we mnie duży potencjał.

Ile miała pani wtedy lat?

Szesnaście. Byłam też wysoka, już wtedy miałam 1,72 metra, a jednocześnie byłam przeraźliwie chuda. W pierwszym wpisie mojej książeczki zdrowia sportowca odnotowano: „1,72 metra, 50 kilogramów”. A według teraz obowiązujących warunków waga sterniczki to minimum 50 kilogramów.

Czy wcześniej myślała pani o tym, że sport może stać się treścią pani życia?

Raczej nie. Widziałam się bardziej w jakimś laboratorium, w przetwórstwie spożywczym – bo byłam uczennicą technikum spożywczego. Natomiast już po roku – choć nie chcę się przechwalać! – zaczęłam wygrywać. Na początku tu, we Wrocławiu, zajęłam pierwsze miejsce. Świętowano 70-lecie AZS-u i odbywały się uroczyste regaty. A po półtora roku treningu wyjechaliśmy na pierwsze zawody do Szczecina. To były moje pierwsze zawody, dobrze je pamiętam, i wygrałam je jako juniorka. Wtedy zaczęła się moja kariera reprezentacyjna: w kadrze juniorek, a później w kadrze seniorek.

Wioślarstwo to dyscyplina, w której z jednej strony potrzebne są indywidualna siła i sprawność, z drugiej – współpraca z zespołem, prawda?

Tak. Po pierwsze trzeba mieć bardzo dobrą koordynację ruchową. Kto nie ma koordynacji ruchowej, ten nie zgra ze sobą całego organizmu. Wioślarstwo wymaga aktywności ze strony całego układu mięśniowego, absolutnie całego – począwszy od nóg, poprzez kręgosłup, a skończywszy na ramionach. Nie da się niczego wykluczyć, wszystko musi ze sobą współgrać, by wpaść w rytm wioślarski. Jednym się to udaje, innym nie – wtedy niestety lepiej poszukać innej dyscypliny. Mnie się to udało, choć nikt specjalnie nie wyjaśniał mi techniki ruchu wioślarskiego. Siadłam po prostu na jedynkę, wiosłowałam sobie i nikt mi nie przeszkadzał. Oczywiście naukę wiosłowania musiałam posiąść, żeby nie wpadać do wody, ale mnie samej zostawiono ułożenie się do łódki. Niektórzy mówili wprawdzie: „Wiosłujesz tak, jakbyś kij połknęła” albo „Za późno włączasz ramiona”, jednak moja trenerka na to nie zważała i mi nie przeszkadzała.

Ułożyłam się więc sama i w efekcie pierwsze zawody wygrałam. Byłam zdziwiona! Nawet się nie zmęczyłam, łódka gładko płynęła. Dopiero kiedy trafiłam pod kuratelę trenerów kadry, zaczęto uczyć mnie ładnego, poprawnego wiosłowania, tak żebym dopasowała się czy to do partnerki, czy do większej osady. Tylko czy taki styl był również efektywny? W to można wątpić. W tamtych czasach to była technika optymalna i taką mieli reprezentować wszyscy zawodnicy.

Wspomniała pani o konieczności dostosowywania się do partnerki i osady. Czego nauczyła panią taka współpraca? Czy żeby osiągnąć sukces wspólnie, trzeba nauczyć się kooperacji pomimo indywidualnych ambicji?

Ja ogólnie jestem bardzo posłuszną osobą i w miarę możliwości dopasowywałam się do każdej zawodniczki, gdy płynęłyśmy we dwójkę. Nie miało dla mnie znaczenia, czy siądę na wiosła krótkie – czyli podwójne dwa wiosła w obu rękach – czy na jedno wiosło. Potrafiłam tak się ułożyć, że na jednych i drugich wygrywałam. To też w dużej mierze rola psychiki i nastawienia. Bo jeśli musiałam się wykazać i np. znaleźć się w pierwszej czwórce podwójnej na mistrzostwa świata, było to dla mnie priorytetem. Bez względu na to, czy czułam się dobrze, czy źle, dostawałam się do czwórki – byłam pierwsza, druga, bez względu na wszystko. Skoro taki był cel, to go osiągałam. Jeśli była selekcja do ósemki, to byłam np. trzecia, bez względu na to, czy wiosłowałam na krótkich, czy długich wiosłach.

Byłam więc zawodniczką, która układała się do całej osady, i może dlatego trenerzy dostrzegali we mnie potencjał. Bo wioślarstwo to nie jest tylko praca na wodzie, to również praca na siłowni. Jeśli ktoś siłowo odstaje od osady, trenerzy biorą to pod uwagę. Bezpośrednią selekcją jest jednak starcie na wodzie, to ono stanowi podstawę do odpowiedniego usadowienia zawodników w osadzie.

Jak wspomina pani swoje międzynarodowe starty, np. igrzyska w ’76 r. w Montrealu?

Byłam dwukrotnie na igrzyskach olimpijskich – w Montrealu i Moskwie. W Montrealu startowałam, mając 22 lata. Weszłam do osady ósemki. Mieliśmy nadzieję na zdobycie medalu – były ku temu wszelkie podstawy. Trenowali nas Teodor Kocerka i Ryszard Piszczorowicz. Przez cały sezon, od września, kiedy zaczęły się treningi przygotowawcze do olimpiady, aż do lipca, byłyśmy faworytkami, wygrywałyśmy wszystkie wiosenne starty kontrolne. Nastawiałyśmy się na medal na igrzyskach i jechałyśmy na olimpiadę jako jedne z faworytek.

Niestety pierwszy start okazał się niewypałem. Były dwa repasaże. Nie weszłyśmy do finału i to dało nam do myślenia. Coś było nie tak. Zaczęłyśmy rozmyślać i stwierdziłyśmy, że zbytnio zaufałyśmy trenerowi. Trenowałyśmy na zabój, nie było żadnych sprzeciwów, niezależnie od tego, czy ktoś czuł się lepiej, czy gorzej. Ciążyła na nas presja rywalizacji i dostania się do ósemki – bo były jeszcze dwie rezerwowe. Każda z dziewczyn bała się cokolwiek powiedzieć, a zmęczenie narastało…

Czyli były panie przetrenowane. Czy dzisiaj prowadzono by inaczej trening przedolimpijski?

Myślę, że tak. Wydaje się, że w ostatnim momencie, przed samym startem, dałyśmy się przeciążyć. Powinnyśmy były lekko sobie trenować już w samym Montrealu, a nas dobijano kilometrami jeszcze tam, na miejscu.

Trener Kocerka był fachowcem, miał za sobą sukcesy, dwa medale olimpijskie.

To był tytan pracy, jednak nie każdy organizm daje radę takim obciążeniom. On również bardzo chciał, byśmy wygrały. Ale po prostu byłyśmy wymęczone już na samej olimpiadzie. W każdym razie zbuntowałyśmy się! Po nieudanym starcie przestałyśmy chodzić na treningi. I w finale B, w którym startowałyśmy, osiągnęłyśmy lepszy czas niż Niemki, które wygrały w finale A! Oczywiście można powiedzieć, że warunki się zmieniły, ale finał B był rozgrywany na 5 czy 10 minut przed finałem A, więc w tak krótkim czasie warunki nie mogły zmienić się diametralnie.

Czułyśmy bardzo duży niedosyt. Do tej pory to pamiętamy – bo spotykamy się dotąd w tym gronie. Można było wcześniej odpocząć, ale czasu nie cofniemy. Wykonałyśmy ogrom pracy w okresie olimpijskim i wygrywałyśmy wszystkie zawody. Potem był czas walki z NRD, Związkiem Sowieckim, Rumunią, Bułgarią. Z reguły zajmowałyśmy piąte miejsce. To było optymalne miejsce dla naszego kraju, bo nie stosowałyśmy żadnego dopingu. A nie wszędzie tak było. Dopiero teraz kwestie dopingu wychodzą na światło dzienne… W każdym razie zajęłyśmy ostatecznie siódme miejsce w Montrealu.


Teodor Kocerka (1927–1999)

Trener Aleksandry Kaczyńskiej jest uznawany za najlepszego polskiego wioślarza wszech czasów. Kocerka, ps. Tojo, był wielokrotnym mistrzem kraju w jedynkach, mistrzem Europy (Gandawa 1955) i dwukrotnym brązowym medalistą olimpijskim (Helsinki 1952, Rzym 1960). W latach 50. w Polsce Teodor Kocerka nie miał sobie równych w jedynkach. Tytuły mistrza Polski zdobywał także w dwójkach podwójnych, czwórkach ze sternikiem i ósemkach.

– Nieskazitelny styl, długie mocne pociągnięcia wiosłem, doskonale uregulowany oddech, sylwetka męska w każdym calu – należy Kocerka do wielkiej klasy mistrzów i Polska może sobie pochlebić, że szczyci się zawodnikiem tej miary, godnym spadkobiercą słynnego Verey’a – pisał o „Tojo” Jean Corhumel, korespondent belgijskiego „Les Sports” i francuskiej „L’Équipe”.

Po zakończeniu kariery Teodor Kocerka spełniał się w roli trenera. Szkolił w AZS Szczecin, AZS Warszawa, AZS Bydgoszcz i BTW Bydgoszcz. W latach 1961–1967 był trenerem kadry narodowej (kobiet i mężczyzn), a w latach 1974–1976 – trenerem reprezentacji kobiet. Za zasługi otrzymał wiele odznaczeń, a także tytuł superczempiona XX w. (jako jedyny wioślarz w gronie najwybitniejszych polskich sportowców minionego stulecia). Zmarł 25 września 1999 r. Został pochowany w Alei Zasłużonych dawnego Cmentarza Wojskowego na Powązkach.

Źródło: www.olimpijski.pl

Jak później układała się pani kariera?

Okres mojej największej aktywności sportowej, funkcjonowania na najwyższych obrotach, przypada na lata 1972–1981. Jeszcze po igrzyskach w Moskwie, w ’80 r., trenowałam przez rok. Startowałam praktycznie na wszystkich mistrzostwach świata, czy to w czwórce, czy ósemce, czy dwójce. Miałam ciągle odpowiednią wydolność, we wszystkich zawodach wypadałam dobrze i dzięki temu pozostawałam w kręgu zainteresowań trenerów kadry.

Ale w Moskwie w ’80 r. startowała pani w mniejszej osadzie.

Tak, na igrzyskach w Moskwie startowałyśmy w czwórce. Trenowali nas panowie Koch i Abrahamczyk. Niestety niektóre kraje już tak wyspecjalizowały się w dopingu, że choćbyśmy bardzo chciały, nie miałyśmy szansy na równą walkę. Może gdybyśmy trenowały tak intensywnie jak przed Montrealem, a na dwa tygodnie przed olimpiadą byśmy odpoczęły… Ale i tak zajęłyśmy piąte miejsce. Na tamten czas wydawało się to optymalnym rezultatem. Wyprzedziły nas Związek Sowiecki, NRD, Bułgaria i Rumunia.

Jak kariera sportowa wpłynęła na pani życie osobiste i rodzinne?

Chciałabym podkreślić ważną rolę, jaką odegrała moja trenerka, Krystyna Odoj, z AZS Wrocław. Bo mimo że prezentowałam wysoki poziom sportowy, trenerka nie pozwalała nam zaniedbać edukacji. Bardzo dbała o to, byśmy wszystkie zdały maturę, byśmy miały wykształcenie po zakończeniu kariery. Mówiła: „Słuchajcie, kiedyś sport się skończy. Już teraz musicie myśleć o nauce, o swoim późniejszym życiu”.

Wtedy zdecydowała się pani na akademię wychowania fizycznego?

Byłam niejako skazana na nią, bo moje ciągłe nieobecności i obozy kadrowe wykluczały edukację na innej uczelni. Ale byłam szczęśliwa. Nawet się nie zastanawiałam, czy mogę uczyć się czegoś innego. Igrzyska w Montrealu wykluczyły mój udział na jakichkolwiek zajęciach, mimo to ukończyłam akademię tylko rok później niż pozostali studenci, w ’79 r. Potem nadal trenowałam – była jeszcze wspomniana olimpiada w Moskwie.

A jak poznała pani męża?

Z mężem spotykaliśmy się na różnych zgrupowaniach, bo on trenował w Dolmelu Wrocław. Po 2 latach znajomości, w ’83 r., wzięliśmy ślub. Mąż jeszcze wtedy trenował, ja w ’81 r. zakończyłam karierę w reprezentacji. W ’82 startowałam tylko w klubie i na mistrzostwach Polski. Później niestety już nie – w ’83 zaszłam w ciążę, urodziłam pierwsze dziecko, Kasię. W ’87 r. na świat przyszła Magda. W tym czasie zajmowałam się pracą trenerską w klubie. Przez 2 lata dość intensywnie trenowałam zawodniczki i nawet udało nam się zdobyć brązowy medal na mistrzostwach Polski. Później, gdy trzeba było wychować dwoje dzieci, nie dało się pogodzić pracy w klubie z rodzicielstwem. Jako magister wychowania fizycznego podjęłam pracę w szkole i tylko mąż kontynuował pracę trenerską w klubie. Był zresztą bardzo dobrym trenerem, zawodnicy go uwielbiali. Także nasze córki zaczynały u niego treningi i z biegiem czasu zaczęły myśleć o karierze zawodniczej.

Czy zależało pani na tym, by również córki trenowały wioślarstwo?

Prawdę mówiąc, nawet tego nie chciałam, wiedziałam, jak ciężki to jest sport. Dziewczyny interesowały się wcześniej lekkoatletyką, trenowały ją przez rok – mnie bardzo podobała się lekkoatletyka. Potem zdecydowały się na koszykówkę – już jako uczennice były wysokie, więc zachęcano je do gry. Najwyraźniej jednak wioślarstwo miały we krwi. Tak jak ja cechowały się bardzo dobrą koordynacją ruchową i gdy siadły na łódkę, momentalnie ułożyły się do wiosła. Z czasem i Kasia, i Magda zostały reprezentantkami Polski – począwszy od juniorek, a Magda nawet w młodziczkach. Potem oczywiście trafiły do kadry seniorek, zdobyły wiele tytułów mistrzostw Polski, brały udział w mistrzostwach świata.

Wspomnienia wracały, gdy kibicowała pani córkom? Widziała pani w córkach siebie sprzed lat?

Oj tak! Ja jeszcze 2 lata temu, będąc w Wałczu, wsiadłam do łódki. Wspomnienia cały czas są we mnie. Przekazywałam córkom wszystko to, co mogłam. Może nie miały tylko takiego zacięcia jak ja. Bo w sporcie potrzebne jest zacięcie, dążenie do celu mimo przeszkód, deszczu, wiatru… Wioślarstwo to nie jest wcale tak łatwa dyscyplina, jak się wydaje – że świeci słońce, wieje wietrzyk, fale są niewielkie, a zawodnik sobie wiosłuje. Może latem rzeczywiście jest nieco przyjemniej, ale wioślarstwo to dyscyplina dosyć brutalna. Jest wiatr, są fale, a zimą bywa chłodno – dopóki woda nie zamarza, trzeba iść na wodę, wiosłować, póki można. To 1–2 godziny potężnego wysiłku!

Zresztą każdy sport to wcale nie taka superfajna sprawa, jak się czasem wydaje. Nie zawsze się wygrywa, a do sukcesów trzeba dojść długą i żmudną drogą. To dlatego pilnowałam, by dziewczęta dobrze się uczyły, miały później otwartą drogę naukową. Kasia, jako że startowała w mistrzostwach świata, została zwerbowana do jednego z amerykańskich uniwersytetów, na zachodnim wybrzeżu Stanów. Brała tam udział w zawodach uniwersyteckich ósemek, zajęła nawet czołowe miejsca na mistrzostwach. Po 4 latach wróciła do kraju i zdobyła tytuł magistra biotechnologii. Ale ciągle miała w sercu i głowie chęć studiowania w Oksfordzie.

Piękne marzenie!

I zrealizowane, bo dostała stypendium doktoranckie na uniwersytecie w Oksfordzie. Ukończyła studia w 4 lata, obecnie jest doktorem nauk biotechnologicznych, genetyki inżynieryjnej, właśnie na uniwersytecie w Oksfordzie.

Z kolei Magda była bardziej związana ze sportem wyczynowym. Ukończyła akademię wychowania fizycznego, przez jakiś czas pracowała jako nauczyciel wychowania fizycznego, później została konsultantem medycznym i jest zatrudniona w firmie medycznej. Kasia też zajmuje się pracą medyczną, ale bardziej związaną z biotechnologią. Aktualnie obydwie wychowują synów: jeden ma 1 rok i 4 miesiące, drugi – 7 miesięcy.

Pani historia jest niezwykle optymistyczną opowieścią o tym, że sport może zintegrować rodzinę…

Nie do końca, ideałów nie ma! Na co dzień tak różowo to nie wygląda, bo sportowcy mają dość uciążliwe charaktery. Dochodzi do pewnych spięć w rodzinie, zwłaszcza gdy do stołu siadają cztery osoby – dwoje rodziców i dwie córki – i każda ma coś do powiedzenia na temat wioślarstwa. Również u nas dochodziło do nieporozumień, nie będę tego ukrywać. Zresztą to, że Magda rozpoczęła naukę w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Wałczu, czyli poza miejscem zamieszkania, było w pewnym stopniu podyktowane tymi spięciami. W każdym razie wioślarstwo na pewno odgrywało dużą rolę zarówno w moim życiu, jak i w życiu naszej rodziny. Niestety mąż zmarł 4 lata temu. To była gwałtowna śmierć. Cały świat wioślarski był poruszony tym, że człowiek odszedł w tak młodym wieku…

Miał zaledwie 53 lata, prawda?

Tak. Sport jednak bywa stresujący. Mąż miał doskonałych zawodników, którzy startowali i na mistrzostwach świata, i na olimpiadzie. Na trenerze również ciąży presja osiągania coraz lepszych wyników. Organizm tego nie wytrzymał.

Obecnie uczy pani w szkole specjalnej. Jak do tego doszło?

To był przypadek. Poznałam dyrektorkę i ona mnie namówiła do podjęcia pracy. Na początku kontakt z osobami niepełnosprawnymi był dla mnie szokiem, wcześniej nie miałam takich doświadczeń. Był wtedy rok ’96 lub ’97. Musiałam podjąć studia podyplomowe, by móc zacząć tę pracę.

Pamięta pani pierwszą lekcję?

Tak. Spojrzałam na dzieci i, choć miałam pewne podstawy teoretyczne po studiach, usiadłam na krześle i nie wiedziałam, co robić. Pierwsze, co wpadło mi do głowy, to żeby zacząć się z nimi bawić. Siedliśmy na materacach i to sprawiło, że dzieci przylgnęły do mnie. Tarzałam się z nimi, przewracałam, wygłupiałam, po prostu bawiliśmy się wspólnie. Dzieci szybko uznały mnie za swoją najlepszą panią.

Nie spodziewałam się, że już tam zostanę. W tej chwili nie zamieniłabym pracy w szkole specjalnej na pracę w zwykłej szkole – a mam porównanie, bo pracowałam w niej wcześniej przez 10 lat. Mentalność ludzi z niepełnosprawnością jest zupełnie inna. Albo coś jest białe, albo coś jest czarne. Albo ktoś cię kocha, albo cię nie kocha. Albo lubi, albo nie lubi. Nie ma sytuacji pośrednich, tak jak u dzieci w normie intelektualnej, które potrafią zmanipulować innych, żeby osiągnąć swój cel. Zawsze jest albo „tak”, albo „nie”. Bardzo mi się to od początku podobało.

Chciałam też coś stworzyć wspólnie z tymi dziećmi. Sport wyrabia w człowieku chęć dążenia do celu, tworzenia czegoś nowego, zresztą ta potrzeba ruchu tkwi w sportowcach także po zakończeniu aktywności. Tylko co stworzyć z dziećmi niepełnosprawnymi? Zwłaszcza że najpierw pracowałam z dziećmi umiarkowanie niepełnosprawnymi intelektualnie, a później nawet głęboko. Do tego zdecydowana większość tych dzieci pochodzi z domów zagrożonych społecznie, niewydolnych wychowawczo, czasem rodzice po prostu nie wiedzą, jak z synem czy córką postępować. Te dzieci nigdy nie wyjeżdżały na obozy, na kolonie, nie widziały morza ani gór. Na szczęście, dzięki swojej wcześniejszej karierze sportowej, miałam znajomych w różnych urzędach. Spytałam ich: „Co moglibyśmy zrobić dla tych dzieci?”. Oni powiedzieli: „Słuchaj, przede wszystkim stwórz uczniowski klub sportowy, żebyśmy mogli finansować waszą działalność. Dopóki nie będzie osobowości prawnej, nie możemy nic zrobić”. Przyznam, że biurokracja z tym związana mnie przerastała, ale ostatecznie dałam radę, opracowałam statut i zorganizowałam pierwszy wyjazd na obóz zimowy.

W Polsce istnieje też Stowarzyszenie Olimpiady Specjalne Polska, które zajmuje się organizowaniem aktywności ruchowej dla osób z niepełnosprawnością intelektualną, umiarkowaną i głębszą. Stworzyłam więc w szkole klub olimpiad specjalnych. Olimpiady specjalne są organizowane w większości dyscyplin sportowych, co 4 lata wraz z olimpiadą odbywają się też igrzyska paraolimpijskie. Dostrzegłam tutaj pole do popisu. Nauczyłam dziewczyny jeździć na nartach biegowych, startowałyśmy w zawodach narciarskich. Dziewczęta zaczęły też pływać, chodzić na basen. Nie mówię już o lekkoatletyce: bieganie, skakanie, pchnięcia, rzuty. Postarałam się o pieniądze z urzędu miasta, pisałam oferty konkursowe na wyjazdy, na obóz zimowy, a później – także na letni. Dyrekcja szkoły i nauczyciele bardzo mnie wspierali i jestem im za to niewymownie wdzięczna, bo sama nie dałabym rady tego wszystkiego pociągnąć. To był najwspanialszy okres w moim życiu! Dzieci też były zachwycone tym wszystkim, co udało nam się wspólnie zrobić.

Czego uczy doświadczenie pracy z dziećmi niepełnosprawnymi?

Na pewno uczy pokory i umiejętności odkrywania ich potrzeb, zdolności. Te dzieci są bardzo otwarte. Mają oczywiście swoje potrzeby i trzeba umieć je dostrzegać. Są też wśród nich dzieci utalentowane. Te talenty trzeba umieć odnaleźć i wzmacniać. W przeciwnym razie dzieci będą zdane wyłącznie na naszą łaskę. Jeśli nie pomoże im się odnaleźć swojej drogi, odkryć swoich zdolności, to z czasem powiększą grono osób niepełnosprawnych w domach pomocy społecznej. Najważniejsze, żeby opanowały podstawowe umiejętności i funkcjonowały w miarę samodzielnie.

Czy dzisiaj potrafi pani wyobrazić sobie swoje życie w inny sposób? Takie, w którym nie ma przystani, sportu?

Zastanawiałam się nad tym, rozmawiając z przyjaciółmi. Ale nie wyobrażam sobie innego życia – bez sportu, bez tych wszystkich przeżyć, bez tego, co zobaczyłam i co przeżyłam, bez tego, co osiągnęłam, do czego doszłam. Gdzieś w sercu jest tylko niedosyt z powodu braku medalu olimpijskiego. Jednak może tak miało być?


Aleksandra Kaczyńska-Błoch – urodziła się w 1954 r. we Wrocławiu. Wioślarka, olimpijka z Montrealu (1976) i Moskwy (1980). Była zawodniczką AZS Politechnika Wrocław, występowała w czwórkach ze sternikiem, dwójkach i czwórkach podwójnych oraz ósemkach. Siedemnastokrotnie zdobywała tytuł mistrzyni Polski, pięciokrotnie uczestniczyła w mistrzostwach świata (1974, 1975, 1977, 1979, 1981). Na igrzyskach olimpijskich w Montrealu występowała w kobiecej ósemce uznanej za najlepszą w historii polskiego wioślarstwa. Jest absolwentką wrocławskiej AWF.

Zdjęcie Aleksandry Kaczyńskiej-Błoch z bloga prowadzonego przez uczniów Miejskiego Zespołu Szkół w Kłodzku pod kierunkiem polonistki Anny Kurtasz