Trzeba się ruszać!

Rozmowa z Jerzym Rybickim

Czy wyobraża pan sobie, że pana życie mogło potoczyć się inaczej?

Z perspektywy lat wiem, że wybrałem bardzo dobrze. Boks był moją ukochaną dyscypliną, poświęciłem jej całe życie. Wiele osiągnąłem jako człowiek, ale i jako zawodnik. Myślę, że z nikim bym nie zamienił swojego życia. A kolejna moja ukochana dyscyplina to piłka nożna.

Czyli teoretycznie można by sobie wyobrazić Jerzego Rybickiego na mundialu?

Jako piłkarza? Myślę, że nie. Lubiłem piłkę, podobnie jak kolarstwo. Jako młody chłopak zbierałem nawet autografy. Kolarze zatrzymywali się w hotelu Warszawa i tam na nich wyczekiwałem, żeby dostać autograf. Pamiętam Schura, Królaka, byłem zachwycony, gdy mi się podpisali. To były moje ulubione dyscypliny, ale boks kochałem najbardziej.

Pamiętam moment, gdy pierwszy raz założyłem rękawice bokserskie. Kolega przyniósł je na podwórko. Miałem 15 czy 16 lat. Wszystkich lał, więc mu się postawiłem. Oczywiście to nie była prawdziwa walka – ani ja nic mu nie zrobiłem, ani on mnie. Ale później powiedział do mnie: „Wiesz co? Zaprowadzę cię do trenera”. A trenował u Antoniego Komudy. Poszedłem i po pierwszym treningu Komuda był zachwycony.

Dostrzegł talent?

Tak jest. Ściągnął jeszcze innych trenerów: Tadeusza Walaska oraz Wiktora Szulca. I wskazał na mnie. Miałem dopiero 16 lat. A byłem też bardzo szczupły, niepozorny, ważyłem zaledwie 56 kilogramów przy 1,77 metra wzrostu.

Ojciec pewnie był zadowolony, bo też kochał boks?

Oj tak, bardzo. Był wielkim kibicem boksu, chodził na mecze bokserskie i brał mnie nieraz ze sobą do Hali Mirowskiej. Pamiętam jeszcze, jak Walasek boksował. Ojciec trzymał za mnie kciuki, był moim najgorętszym kibicem. Tak się jednak nieszczęśliwie złożyło, że kiedy zdobyłem tytuł mistrza olimpijskiego, ojciec uległ wypadkowi samochodowemu. Ale wiedział, że mam złoto. Gdy przyjechałem do szpitala, gratulował mi, bardzo się cieszył. Niedługo później odszedł.

Co jest istotą boksu? Jak najlepiej opisać ten sport?

Dam taki przykład: jestem w Busku-Zdroju, rozmawiam z komendantem. On do mnie mówi: „Panie Jurku, pan zobaczy, jak oni się ładnie biją”. Ja mówię: „Mnie się to nie podoba”. „A dlaczego?” Wyjaśniam mu: „Bo boks jest sztuką, sztuką walki, sztuką samoobrony. Gdy oglądam boks, patrzę, w jaki sposób zawodnicy otrzymują ciosy, czy się bronią. Młodzi najczęściej tylko się biją, a nie boksują. To jest typowa szermierka na pięści, nic więcej. Nie na tym boks polega”.

Gdzie jest granica, po której przekroczeniu zaczyna się prawdziwy boks? Czy to kwestia talentu, czy efekt wieloletnich ćwiczeń?

Myślę, że to wyłącznie kwestia talentu. Gdy wszedłem na salę, trenerzy widzieli, jak boksuję, i Komuda powiedział, że będę mistrzem olimpijskim! Byłem w szoku, bo przecież dopiero zaczynałem.

Już na tym pierwszym spotkaniu tak stwierdził?

Tak, już wtedy. Powiedział: „Ten chłopak będzie mistrzem, i to mistrzem olimpijskim”. I nic więcej. Ja sam miałem porównanie z chłopakami, którzy trenowali 1,5 roku lub dłużej. Nic nie mogli mi zrobić. Dla jasności: ja też żadnego nie biłem, bo nie byłem jakimś tam fighterem, ale żaden nie mógł mnie trafić. Na tym rzecz polega.

Żeby nie dać się trafić?

Tak. Tak jak Feliks Stamm mówił: „W boksie najważniejsza jest głowa, później nogi. Nie ręce. Ręce są na samym końcu”. A dziś w boksie jest odwrotnie. Nie ma głowy, nie ma nóg, a są ręce. I dlatego ten boks zamiera. Stamm był wielkim zwolennikiem techniki. Gdy patrzę na dzisiejsze treningi bokserów, to połowa ćwiczeń jest niezwiązana z boksem i nie uczy się w ogóle techniki. A trzeba uczyć zawodników tego, żeby nie dać się trafić. Wtedy dopiero można walczyć o mistrzostwo.

Czy boks rozwinął pana jako człowieka?

Będąc młodym chłopakiem, nie brałem pod uwagę tego, że rozwijam się też jako człowiek.

Ale dzisiaj pan tak to postrzega?

Oczywiście! Dzięki temu skończyłem szkołę, zdałem maturę. Miałem wtedy mistrzostwa Europy w Katowicach, jednak powiedziałem, że nie będę odkładał nauki. Pojechałem do szkoły, wszyscy mnie dopingowali, pomagali mi w zdaniu egzaminu. Nauczyciele zazwyczaj starali się iść na rękę.

Ale miałem też w technikum mechanicznym nauczyciela, który się na mnie uwziął i co lekcja mnie odpytywał. W końcu dyrektor, kibic boksu, wziął mnie do siebie i mówi: „Jurek, co z tobą? Grozi ci dwója”. To były chyba lekcje z obróbki skrawaniem. Wyjaśniam: „Taka jest sytuacja, że on się mnie czepia, bo jestem mistrzem. Co lekcja mnie odpytuje”. „Żartujesz?!” Wezwał do siebie tego nauczyciela i tak do niego mówi: „Co ty robisz? Po latach będziesz się chwalił, że takiego chłopaka uczyłeś!”. A do mnie: „Jurek, weź się przygotuj, żebyś to zdał”. Dostałem pytania na następne lekcje, żebym wiedział, o co będę pytany. Pamiętam, jak ten nauczyciel wtedy powiedział: „Nareszcie rozmowa z dyrektorem pomogła i wziąłeś się do nauki”. A ja nawet nie zajrzałem do książek.


Złoto w Kanadzie

Podczas igrzysk olimpijskich w Montrealu Jerzy Rybicki miał zaledwie 23 lata. Rok przed zawodami jego wyjazd do Kanady stanął pod znakiem zapytania. Podczas obozu w Wiśle bokser zaczął odczuwać silny ból lewej ręki. Okazało się, że niezbędny jest zabieg chirurgiczny.

Jerzy Rybicki walki w Montrealu wspominał w jednym z wywiadów: – W finale wagi lekkośredniej zwyciężyłem jednogłośnie Jugosłowianina Tadiję Kačara, ale wcześniej stoczyłem dramatyczny bój z Wiktorem Sawczenką. W drugiej rundzie ja byłem liczony, w trzeciej mój rywal. Przypomnę, że zawodnik ZSRR słynął z nokautującego ciosu. Dwa lata później – na mistrzostwach świata w Belgradzie – przekonałem się o tym najbardziej dotkliwie. Jedyny raz w karierze zostałem wtedy znokautowany, i to ciężko.

J. Michałek, Nigdy się nie poddaję!, „Magazyn Olimpijski”, http://www.bokser.org/content/2011/01/14/155708/index.jsp (dostęp: 6 sierpnia 2018 r.)

Zdobycie złota olimpijskiego to marzenie każdego sportowca. Często wspomina pan tamte igrzyska?

Szczerze mówiąc, ja tych igrzysk już nie pamiętam.

Naprawdę?

Tak. Nie pamiętam zbyt wiele. Za to doskonale zapadła mi w pamięć olimpiada w Moskwie.

Dlaczego?

Doszedłem już do półfinału i wieczorem trener Michał Szczepan mówi do mnie: „Jurek, masz już brązowy medal”. Chciał mnie zniechęcić do boksowania z zawodnikiem z ZSRR Wiktorem Sawczenką. Odpowiedziałem mu tylko: „Panie, daj mi pan się wyspać”. Rano od razu przekazałem wszystkim, że bez względu na wszystko i tak do Sawczenki wyjdę, bo się go nie boję. To był koniec rozmowy. Obróciłem się i pamiętam do dziś, jak mnie wszyscy chłopacy uściskali. Widzieli, że to moment, kiedy mogę się złamać i nie wyjść na ring. A po walce nawet trenerzy rosyjscy podeszli do mnie z gratulacjami. Pamiętam, że kiedy przed walką wchodziłem na wagę, Rosjanie pytali mnie: „Juras, ty boksujesz?”. Ja na to: „Tak, oczywiście!”. Zapamiętałem tę olimpiadę, bo na niej musiałem wykrzesać z siebie coś więcej.

To ciekawe, że tak się układają wspomnienia…

Olimpiada w Montrealu minęła mi bez większych trudności, wszystko potoczyło się szczęśliwie.

Ale walkę o złoto musi pan pamiętać!

Doskonale pamiętam walkę z Tadiją Kačarem, znakomitym zawodnikiem, a w półfinale – z Sawczenką. Tam i ja byłem liczony, i on był liczony. Ale wygrałem.

Podobno lekarze, którzy operowali panu rękę przed igrzyskami, zakładali się o to, czy będzie pan miał złoto.

Doktor Moskwa, operując mnie, powiedział do drugiego lekarza: „Ten chłopak będzie mistrzem olimpijskim”. Założyli się o butelkę koniaku.

Walczyło wielu innych znakomitych zawodników: Błażyński, Gajda, Średnicki, Gortat, Biegalski. Mieliśmy naprawdę znakomity skład, do tego stopnia, że Ulatowski z AWF po latach powiedział mi: „Panie Jurku, uważam, że drużynę z ’76 r. można porównać do tej z lat 64–68”. A przed nami boksowali przecież wielcy zawodnicy!

Dlaczego tych dwóch fal polskich sukcesów nie udało się powtórzyć?

Odeszli znakomici trenerzy. Zostali powołani inni, którzy z boksem nie mieli nic wspólnego. Odsunięto a to Szczepana, a to Ptaka, a to innych. Poza tym zniknęła liga bokserska. Ona bardzo dużo dawała, bo boksowaliśmy co tydzień, co dwa tygodnie. Byliśmy cały czas jak w transie, w gotowości do walki.

Poza tym w naturalny sposób wyławiano talenty.

Tak. Jako młody chłopak boksowałem i z Kasprzykiem, i z Petkiem, i ze Stawskimi. Z Gortatem dwa razy boksowałem. A kiedy skończyła się liga, nie było gdzie występować. Poza tym przyszło zawodowstwo i inne sporty walki, MMA, K-1. Z boksem nie mają one nic wspólnego, zawodnicy tylko się biją. Te walki zabierały też najbardziej utalentowanych, bez skrupułów chłopacy przechodzili do boksu zawodowego.

Czy rozpoczęcie pracy trenerskiej było dla pana naturalnym wyborem?

Myślę, że tak. To było naturalne. Gdy kończy się etap zawodniczy, trzeba wziąć się do trenerki. Zabrałem się za juniorów. Miałem wspaniałego nauczyciela – Michała Szczepana. Świetnym trenerem był też Kosinow. Można powiedzieć, że praktykowałem u niego. Wiele się od niego nauczyłem, zwłaszcza pod kątem techniki. Nie było treningu, na którym nie poświęciłby czasu na technikę. Zaczynał np. od lewego prostego, później był podwójny lewy prosty, dodawał prawy i całość kończył lewym z dołu. Taki trening trwał pół godziny.

Czy poza nauką techniki trenowanie młodych bokserów polega również na ich wychowywaniu? Czy ma znaczenie to, jaką osobowością jest trener?

Myślę, że wielkie znaczenie ma to, kim jest trener – czy ma nazwisko, czy jest mniej znany; czy zawodnicy go zaakceptują, czy nie. Pamiętam, jak przyszedłem do Jaworzna. Zwracam się pierwszy raz do chłopaków: „Nie muszę się wam przedstawiać, moje nazwisko Rybicki Jerzy. Dzisiejszy trening jest taki i taki. Rozgrzewka: pół godziny”.

Oni na to: „Ale my na rozgrzewkę gramy w piłkę nożną”. To ja mówię: „Rozumiem, w takim razie piłka nożna będzie na koniec treningu”. Nie było więcej pytań, zaczął się trening. Gdy dobiegł końca, oni wychodzą z sali. Ja mówię: „Gdzie wy idziecie? Jeszcze piłka nożna”. „Graj pan sobie sam” – odpowiedzieli. Jak dziś to pamiętam. Ale w ten sposób jakby mnie zaakceptowali, nie bali się mnie, później świetnie się dogadywaliśmy. Poza tym jako trener u każdego z nich byłem w domu. Widziałem, jak mieszkają, jak żyją, czy mają problemy, czy nie. Mimo to dotąd pamiętam, jak rzucili mi na tym pierwszym treningu: „Graj pan sobie sam”.


O krok od drugiego złota olimpijskiego

Przed walką w Moskwie wątpliwości co do walki Rybickiego z Sawczenką miał nie tylko trener, ale także prezes związku bokserskiego Witold Sienkiewicz. Bokserowi przez telefon otuchy dodała żona. – Wyszedłem na ring i stoczyłem jeden z najlepszych pojedynków w karierze. Prawie wszystkie moje ciosy dochodziły celu, w miarę upływu czasu przeciwnik wyraźnie „pływał”. Prowadziłem wysoko na punkty i chciałem nawet zakończyć walkę przed czasem. Niestety, kiedy do ostatniego gongu brakowało niespełna minuty – zderzyliśmy się przypadkowo głowami. Z rozciętego łuku brwiowego i czoła popłynęła krew, lekarz odesłał mnie do narożnika. A szczęście było tak blisko! Ostatecznie zamiast złotego medalu przywiozłem do Warszawy tylko brązowy – wspominał po latach.

J. Michałek, Nigdy się nie poddaję!, „Magazyn Olimpijski”, http://www.bokser.org/content/2011/01/14/155708/index.jsp (dostęp: 6 sierpnia 2018 r.)

Jako pracownik Biura Ochrony Rządu miał pan kontakt z Janem Pawłem II?

Pamiętam, jak stałem na Wigrach. Musiałem czuwać całą noc przed drzwiami Ojca Świętego. Były tam dwa wyjścia. Ja stałem na jednym, ktoś inny – na drugim. Przyszedł Ojciec Święty i zobaczył, że drugiej osoby nie ma. Pamiętam moment, gdy na mnie spojrzał. On miał coś w oczach. Aż mnie ciarki przeszły po plecach, kiedy zlustrował mnie od dołu do góry. Wspaniały człowiek! Cokolwiek powiedział, wszyscy bili mu brawo. Trudno mi to wyrazić, ale miał coś takiego w sobie, że dreszcze przechodziły po plecach, gdy spojrzał na człowieka. Zostawił mi na pamiątkę różaniec. Świetnie pamiętam momenty, kiedy był w Sopocie, Bydgoszczy, Krośnie czy Warszawie na placu królewskim. W Sączu było nas dwóch czy trzech oficerów. Rankami byłem odpowiedzialny za ochronę pokoju, w którym spał.

To była wielka przygoda, jakby z nieba na mnie to spadło. A jeszcze niedawno byłem bokserem, trenerem.

A czy dziś, na emeryturze, jest pan nadal aktywny fizycznie?

Nie mam czasu się nudzić. Cały czas jestem w rozjazdach, dostaję zaproszenia na imprezy itd. Tylko jedną rzecz powiem: ludzie zapominają o innych mistrzach. I to jest najgorsze. Zawodnicy wiele poświęcili, zdrowie oddali, a jeśli nie sięgnęli po największe trofea, to zostali zepchnięci w cień. Myślę, że niektórym ciężko się z tym pogodzić. Wiem, że taki jest sport, ma swój początek i koniec, kiedyś trzeba odejść. Ja sam otrzymałem jeszcze stanowisko prezesa Polskiego Związku Bokserskiego. Nie mam do nikogo pretensji, ale przyznam, że nikt nie korzysta z moich doświadczeń, a byłem przecież trenerem 5 lat. Ostatni medal na igrzyskach olimpijskich zdobył Wojtek Bartnik w Barcelonie w ’92 r. Ostatni złoty medal mistrzostw Europy wywalczył Jacek Bielski. Ja wyciągnąłem też nieznanego nikomu chłopaka, Tomka Borowskiego, zdobył tytuł wicemistrza świata. Ale to wszystko. Nikt później nie korzystał z mojego wsparcia. Przychodzą nowi ludzie i muszę patrzyć, jak zaczynają wszystko od początku.

Tak jakby nie było historii, nie było doświadczeń dawnych mistrzów…

Zgadza się. A przecież mogliby mnie choć raz na obóz zaprosić. Tak się nie dzieje. Zrobił pan swoje, wystarczy…

A jak wygląda dzisiaj pana aktywność fizyczna?

Trzeba się ruszać, tym bardziej że człowiek zaczyna tyć. Lubię zjeść, widzę u siebie nadwagę, dlatego na każdym kroku muszę się pilnować. Kolacji staram się nie jeść. Bardzo często wyjeżdżam do Zakopanego, mam tam swój dom, to mi sprawia wielką radość.

Wychodzi pan w góry?

Ostatnio nie chodziłem, bo miałem niedawno operację stawu biodrowego i odczuwałem ból przy poruszaniu. Ale lubię chodzić po górach, kocham góry. Morze oczywiście też jest piękne, jednak góry pokochałem najbardziej.


Jerzy Rybicki – urodzony w 1953 r. bokser reprezentujący Gwardię Warszawa. Mistrz olimpijski z Montrealu (1976 r.) w kategorii lekkośredniej oraz brązowy medalista olimpijski z Moskwy (1980) w kategorii średniej. Brązowy medalista mistrzostw świata z Belgradu (1978) w wadze lekkośredniej, ćwierćfinalista mistrzostw świata z Hawany (1974). Dwukrotny brązowy medalista mistrzostw Europy: z Katowic (1975, waga półśrednia) i Halle (1977, waga lekkośrednia). W latach 90. jako oficer Biura Ochrony Rządu pracował m.in. przy zabezpieczaniu pielgrzymek Jana Pawła II do Polski.