Wolę aktywnie niż biernie

Rozmowa z Marianem Tałajem

Wybór judo był dla pana naturalny?

W szkole podstawowej byłem dość sprawnym, choć niepokornym człowiekiem. Nie bardzo chciałem ćwiczyć na lekcjach wf-u, bo zajęcia były dostosowane do poziomu platfusów, a nie osób, które rzeczywiście chciały się wyżyć. Trener jednak wystawiał mnie do piłki ręcznej czy bardzo modnych wtedy wielobojów gimnastycznych. Choć nigdy nie uprawiałem gimnastyki, byłem bardzo sprawny. Pewnie dlatego, że dużo po drzewach chodziłem (śmiech) – bo takie zabawy wówczas mieliśmy. Mimo że byłem reprezentantem szkoły w kilku dyscyplinach, na koniec roku miałem zawsze tróję, a platfusy – piątki. Bo mnie ćwiczyć się nie chciało i profesor o tym wiedział.

Do mojej ukochanej dyscypliny trafiłem, bo najpierw ćwiczyć zaczął mój najstarszy brat Czesław. Był dla mnie wzorem do naśladowania, na mistrzostwach Europy zdobył dla Polski dwa brązowe medale. Jeden z najlepszych taktyków. Po Czesławie dołączył mój starszy brat Wincenty, w końcu przyszła kolej na mnie.

Tata zginął, gdy miałem cztery i pół roku. Ojcem i nauczycielem stał się dla mnie trener Kazimierz Kołodziejski. Z kolei judo stało się dla nas, braci, w zasadzie sportem rodzinnym.

W pańskich notach biograficznych można przeczytać, że do rodziny Tałajów należał też wicemistrz olimpijski z Monachium Antoni Zajkowski. Przyjaźń między rywalami sportowymi jest możliwa?

Jest możliwa, jeżeli wszystko odbywa się uczciwie. W dzisiejszych czasach byłoby to trudne. Wtedy rywalizacja była czysta, dziś z powodu sportowych działaczy nie zawsze tak jest.

Z Antkiem rywalizowałem bardzo mocno. Podczas mistrzostw Europy w 1972 r. zdobyłem medal, Antek odpadł. Dziś byłoby nie do pomyślenia, by przejść nad tym do porządku dziennego. Zaczęłaby się nagonka, naciski trenerów. Bo Antek był ode mnie lepszy i to on pojechał w „naszej” wadze na igrzyska w Monachium. Mnie zaproponowano zbijanie wagi i start w niższej.

To zbijanie wagi sprawiło, że w Monachium nie był pan w najlepszej formie. Pan Antoni wrócił ze srebrnym medalem, pan – z niczym. Nie było żalu?

Nie. Antek był lepszy. Tak to między nami działało: on wspierał mnie, ja wspierałem jego.


Sukces Zajkowskiego

Antoni Zajkowski w swoich wspomnieniach nie ukrywa, że srebro wywalczone na igrzyskach w Monachium zawdzięcza w dużej mierze dobremu przygotowaniu ze strony trenera Hiromiego Tomity. Japończyk znacznie zwiększył obciążenia treningowe zawodników. – Przed jego przyjazdem wykonywaliśmy na treningu 20 pompek, on wymagał 100. Przed jego przyjazdem trenowaliśmy raz dziennie, on wprowadził trzy treningi w ciągu dnia – tłumaczył judoka.

Z występu w Monachium Antoni Zajkowski szczególnie zapamiętał trudną walkę z Węgrem Hetényim. Znacznie łatwiejszym pojedynkiem okazał się ten o olimpijski finał, stoczony z utytułowanym zawodnikiem z NRD Dietmarem Hötgerem i zakończony wynikiem 3 : 0 (waza-ari). Finałową walkę Zajkowski przegrał z Japończykiem Nomurą.

Jak wspominał w rozmowie z Instytutem Łukasiewicza w 2018 r., przed Monachium na zawodników wywierano ogromną presję polityczną, by dobrze wypadli. – Ale myśmy i tak chcieli trenować. Na dłuższą metę organizm by tego nie wytrzymał, czy to z powodu kontuzji, czy wycieńczenia, ale ci, którzy przetrwali tamten ciężki trening, później przez wiele lat zdobywali medale na mistrzostwach Europy i świata. Mam na myśli Adama Adamczyka, świętej pamięci Antka Reitera – doskonałego zawodnika – a przede wszystkim Mariana Tałaja. Tałaj był młodszy ode mnie o dwa lata. Uczył się w szkole średniej i trenował w Gdańsku.


Jest pan nadal aktywny?

Biegam ok. 10 km dziennie. Mam wymagającego pieska, który zmusza mnie do ruchu. Nie umiem mu odmówić.

Mój styl bycia i życia jest taki, że nie lubię biernie, tylko czynnie. Kiedy byłem na zgrupowaniach, trenowałem razem z zawodnikami. Nie jestem trenerem, który siedzi i patrzy, wciskając stoper. Uczestniczę w treningu – tak mam i już. Poza tym lubię się zmęczyć, lubię, gdy pot spływa mi po plecach lub kapie z nosa. Uwielbiam to! Nie znoszę siedzenia, bezczynności.

Mam też domek i działkę, a tam zawsze jest coś do roboty: praca w ogródku, koszenie. Jeżdżę również na działkę nad morzem, w okolicach Ustronia Morskiego. Byłem tam niedawno – dziki zryły mi cały teren. Muszę od nowa zrobić 2 tys. m2 trawnika. Tak więc nie ma czasu na nudę.

Lubi pan spędzać czas nad morzem?

Bardzo. To śliczna działka, a gdy wychodzę na zewnątrz, nie spotykam żywej duszy. Tylko łąka i nic więcej. Do morza 500 m. Z tym domkiem wiąże się pewna śmieszna anegdota. Jakieś 20 lat temu udzieliłem wywiadu do „Przeglądu Sportowego”. Opowiedziałem o domku. Niedługo później przychodzi do mnie szwagier i mówi: „Marian, list do ciebie przyszedł. Ale jakiś dziwny – bez adresu”. Na kopercie napisano tylko: „Marian Tałaj, Łasin koło Ustronia Morskiego, 500 metrów od morza”. I doszło! Okazało się, że pewien Francuz chciał mój autograf, a ponieważ przeczytał wywiad w „Przeglądzie”, postanowił napisać i podał dane zawarte w tekście.

Marian Tałaj jak Melchior Wańkowicz!

Tak (śmiech). Zostawiłem sobie ten list na pamiątkę.


„Każde dziecko wskaże”

Listy podobne do tego, który otrzymał Marian Tałaj, dostawał też pisarz, dziennikarz i reportażysta Melchior Wańkowicz (1892–1974). Koperty często adresowane były: „Melchior Wańkowicz. Warszawa”, a dalej pojawiały się dopiski w rodzaju: „(resztę powinien znać każdy warszawski listonosz)”, „Każde dziecko wskaże”, „Polski Pisarz Narodowy”, „Wielmożny Pan Melchior Wańkowicz – potężny, utalentowany pisarz, myślący, mądry, zacny Polak i człowiek!”.


Który sukces w karierze jest dla pana najważniejszy?

Bokser Leszek Drogosz, trzykrotny mistrz Europy, zdobywając brązowy medal olimpijski, był sobą rozczarowany. Uważał, że taki wynik dla mistrza kontynentu to wstyd i hańba. Z perspektywy czasu doszedł do wniosku, że medal olimpijski to jednak wielki sukces. Bo nie ma co ukrywać – igrzyska to igrzyska. Są co cztery lata i to jest najważniejsza impreza sportowa. Dlatego dla mnie brązowy medal z Montrealu to znacznie większy sukces niż chociażby mistrzostwo Europy juniorów, które było pierwszym takim osiągnięciem Polaków w historii.

Olimpijski medal ma jakieś zaszczytne miejsce w domu?

Mówiąc szczerze, jest na strychu. Żona wykorzystała moje częste wyjazdy i wyniosła wszystkie sportowe pamiątki. Kiedyś przyszedł do nas ksiądz po kolędzie. Powiedział, że w ogóle nie widać u nas, iż mieszka tu sportowiec. Wspomniał, że był wcześniej u innych mastersów i każdy ma w domu ołtarzyk, a tutaj nic. Odpowiedziałem, że mój ołtarzyk jest na strychu (śmiech).

Nie było konfliktów z żoną z tego powodu?

Nie. Wiem, co osiągnąłem i do czego doszedłem. To jest ważne, ale nie najważniejsze w życiu. Ważniejsze są wnuki, wnuczki, syn, córka. Tym należy się zajmować, a nie podziwianiem medali. Oczywiście medal olimpijski wiele zmienił w moim życiu…

Co zmienił?

Przyniósł popularność, pozycję w mieście.

Jaki powinien być judoka, by osiągnąć sukces?

Pracowity, pracowity i jeszcze raz pracowity! Mam wielu kolegów z kadry, których przykład pokazuje, że wcale nie trzeba być bardzo sprawnym, ale trzeba być upartym i cierpliwym. Dążyć do celu, nie załamywać się porażkami. Jeśli będziemy uczciwie trenować, nasz czas w końcu nadejdzie. Najgorzej jest, gdy ludzie udają, że pracują: obijają się, oszukują.

Chciał pan zostać trenerem?

Nie widziałem swojej przyszłości w sporcie. Byłem nim potwornie zmęczony i nie chciałem pracować w tej dziedzinie po zakończeniu kariery zawodniczej. Zacząłem więc studiować budownictwo, żeby mieć odskocznię. Nie pracowałem jednak nigdy w wyuczonym zawodzie. Po zakończeniu kariery zastanawiałem się, co z sobą zrobić. Doszedłem do wniosku, że najlepiej umiem się przewracać – dlatego zostałem trenerem.

Woli pan uczyć czy trenować?

Łatwiej być zawodnikiem niż trenerem. Podąża się w wyznaczonym przez kogoś kierunku i tyle. Jest się skoncentrowanym na sobie. A jeśli prowadzi się zespół, do każdego zawodnika trzeba podchodzić indywidualnie. Do każdego trzeba dotrzeć, a to nie zawsze jest łatwe. Co więcej, pracuje się nie tylko z zawodnikiem, ale także z trenerami, działaczami. Czasami człowiek musi z nimi walczyć, czasami się poddać.

Jak motywować się do aktywności?

We mnie motywacja po prostu jest. Jeśli za długo posiedzę, muszę gdzieś się ruszyć, założyć dres, pobiegać. Jeżdżę też na rowerze, mam narty biegowe.

Trudno jest kogoś namówić, jeśli sam nie spróbuje i się nie przekona. Ważne, by nie ruszać z kopyta, bo zbyt intensywny wysiłek spowoduje zakwasy i zniechęcenie. Trzeba drobnymi kroczkami iść do sprawności fizycznej.

Czuje pan, że ma 68 lat?

Byłem dzisiaj z dziewięcioletnim wnukiem w lesie. Wnuk chodził po drzewach i rozmawialiśmy. Zapytałem go, czy wśród dziadków kolegów spotyka osoby podobne do mnie. Zapewnił, że nie. Powiedział mi: „Inni chodzą o lasce, nie bawią się, nie grają w piłkę. Bo ja wiem, ile masz lat, ale wyglądasz na 48. Ty trenujesz, biegasz… Mógłbyś jeszcze w seniorach wystartować! A dziadkowie moich kolegów ledwo chodzą”.


Marian Tałaj (ur. 22 grudnia 1950 r. w Koszalinie) – judoka i trener. Reprezentował miejscową Gwardię, jego trenerem był Kazimierz Kołodziejski, a trenerami kadry – Waldemar Sikorski i Hiromi Tomita. Pierwszy polski judoka, który zdobył złoty medal mistrzostw Europy juniorów (1968). Siedmiokrotny mistrz Polski w kategorii 71 kg (1971, 1975–1978, 1980, 1981) i trzykrotny wicemistrz (1970, 1972, 1979). Medalista mistrzostw Europy: srebrny (1977) i brązowy (1972, 1976). Podczas igrzysk olimpijskich w Monachium w 1972 r. odpadł w trzeciej eliminacji w wadze piórkowej, jednak cztery lata później w Montrealu wywalczył brązowy medal w wadze lekkiej. Po zakończeniu kariery został trenerem. W latach 2005–2018 prowadził polską kadrę narodową judoków. Odznaczony m.in. Złotym Medalem za Wybitne Osiągnięcia Sportowe oraz Brązowym i Srebrnym Krzyżem Zasługi.