Dopiero kiedy stanąłem na podium i usłyszałem Mazurka Dąbrowskiego, uzmysłowiłem sobie, czego dokonałem

Rozmowa z Egonem Frankem, pierwszym polskim mistrzem olimpijskim w szermierce z Tokio 1964.

Rozmawiamy tuż po zakończeniu igrzysk olimpijskich w Tokio, które 57 lat temu było miejscem pańskiego wielkiego triumfu. W ’64 roku zdobył pan złoty medal olimpijski.

Wiadomość o tym, że igrzyska olimpijskie odbędą się znów w Tokio, przywołała bardzo przyjemne wspomnienia!

Warszawa, 2.10.2009. Szermierz, mistrz olimpijski we florecie w 1964 r. Egon Franke podczas uroczystości odsłonięcia tablic “Złotego kręgu” poświęconych wybitnym osobowościom sportu polskiego. Fot. PAP/Leszek Szymański

Proszę o nich opowiedzieć.

Przed startem doszło do małego zamieszania, moim zdaniem rozdmuchali je dziennikarze. Drużyna składała się z pięciu zawodników, a na olimpiadzie mogło startować trzech. Rok wcześniej walczyliśmy o złoty medal na mistrzostwach świata. Po trzech barażach wygrał Jean-Claude Magnan, drugi był Ryszard Parulski, a ja – trzeci. Poziom był tam tak wyrównany, że rozważano przyznanie medali ex aequo…

Czyli miał pan solidny fundament do tego, żeby walczyć indywidualnie w igrzyskach.

Ale dziennikarze byli z Warszawy i forowali warszawskich zawodników. Ten warunek spełniali Ryszard Parulski i Witold Woyda, których wyjazd był zresztą pewny. Ja natomiast pochodziłem ze Śląska. Zdecydowanie większe wsparcie medialne i przychylność trenera miał inny zawodnik, warszawiak. Z perspektywy czasu wiem, że późniejsze wyniki tego sportowca nie potwierdziły słuszności tamtej wstępnej decyzji.

Czy z punktu widzenia sportowców przybyłych z PRL-u Japonia jawiła się jak zupełnie inny świat?

Naturalnie. Dużo wprawdzie w tamtym czasie podróżowaliśmy, startowaliśmy w Bolonii, Moskwie, Leningradzie, wielokrotnie byliśmy w Paryżu, ale Tokio sprawiało zupełnie inne wrażenie. Dla nas to był kraj egzotyczny pod każdym względem. Widziałem, jak rano ludzie pieszo chodzili do pracy, wszyscy pod krawatem, w białych koszulach, elegancko ubrani. Takie rzeczy dotychczas widywaliśmy jedynie w filmach. Zadziwiało nas to, jak mieszkają, jak jedzą, siedząc na ziemi. Chodziliśmy do teatru kabuki, żeby lepiej poznać historię Japonii i zwyczaje mieszkańców. W samej wiosce olimpijskiej również mieszkało się bardzo przyjemnie, zakwaterowano nas w domkach wśród zieleni. W kolejnych latach wioski olimpijskie to głównie beton i drapacze chmur wokoło.

Siatkarki z reprezentacji roku 1964, z którymi rozmawiałem, wspominały, że na igrzyskach panowała atmosfera przyjaźni i zabawy. Podobno niektóre z nich przebierały się za chłopaków i wjeżdżały do żeńskiego sektora wioski olimpijskiej rowerami, a strażnicy gonili je, myśląc, że to grupa chłopców próbuje wtargnąć do dziewcząt.

Tak było! Rowery to osobny temat. Przed naszym domem w polskiej sekcji wioski olimpijskiej znajdował się olbrzymi trawnik, niemal boisko. W wolnym czasie jeździliśmy po nim, grając w piłkę nożną na rowerach. Miło spędzaliśmy czas przed zawodami, relaksując się. Zresztą z moim trenerem odbywaliśmy lekcje szermiercze na świeżym powietrzu, przed domem, na ganku. Pamiętam, jak po jednym z takich treningów trener Zbigniew Czajkowski powiedział mi: „Ja medalu poniżej złota nie akceptuję, jesteś w pełnej formie”.

Jednak droga do złota nie była prosta.

W pierwszym etapie z puli sześciu zawodników przechodzi trzech. Ja miałem za przeciwników od razu dwóch mistrzów świata – Anglika Allana Jaya i Węgra Józsefa Gyuriczę. Zdawałem sobie sprawę, że to trudne zadanie wygrać z tak dobrymi zawodnikami. Ale kiedy pokonałem Gyuriczę, spokojnie wygrałem drugi mecz i przeszedłem do kolejnych eliminacji. Tu jednak miałem problem, przegrałem pierwsze dwie walki, a kolejna porażka oznaczałaby dla mnie koniec zawodów.

Wyszedłem z sali, umyłem twarz zimną wodą, przebiegłem się dla otrzeźwienia. Poskutkowało, bo wygrałem następne walki i awansowałem do eliminacji bezpośredniej. Zacząłem od rozgrywki z doskonałym zawodnikiem, brązowym medalistą z Rzymu, Amerykaninem Albertem Axelrodem.

Egon Franke w Tokio
Egon Franke, zdobywca złotego medalu indywidualnie i srebrnego drużynowo na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio ’64. Fot. PIOTR BARACZ/EAST NEWS

To była walka pełna nieoczekiwanych zwrotów…

Tak, Axelrod prowadził od razu 6 : 0. Musiałem zmienić taktykę. Wyrównałem na 6 : 6, ale on się zorientował i również zmienił sposób walki, doprowadzając do 9 : 6 na swoją korzyść. Przedziwna to była walka: najpierw 6 : 0, potem 6 : 6 i 9 : 6, a na koniec chodziło o jedno trafienie. Ale tego dnia miałem jakby jeden bieg więcej. Włączyłem ten bieg i wygrałem. Wyrównałem na 9 : 9 i zadałem ostatnie trafienie. Potrafiłem zmobilizować się w ciężkiej sytuacji i wyjść z niej zwycięsko. Podobnie było następnego dnia w finale. Zostało nas czterech: Francuzi Jean-Claude Magnan i Daniel Revenu, Austriak Roland Losert i ja. Pomyślałem: „Jeśli nie popełnię żadnej głupoty i będę walczył, jak powinienem walczyć, to mam srebrny medal”. Wygrywałem bez problemu, aż pozostała walka z mistrzem Magnanem. Dzień wcześniej wymyśliłem sobie sposób na to, jak go trafić. Dobrze się przecież znaliśmy, trzeba było wprowadzić coś nowego. A Magnan to leworęczny zawodnik.

Pan lubił walczyć z leworęcznymi szermierzami?

Tak, tym bardziej że w naszej drużynie mieliśmy leworęcznych – Ryszarda Parulskiego i Janusza Różyckiego. Byliśmy przyzwyczajeni do takich walk. Ale tu musiałem postarać się o coś nowego, więc wymyśliłem akcję z odbiciem klingi i trafieniem z boku w plecy. Trzy razy mi się to udało! Zaczął uważać na ten swój bok, wyrównał na 4 : 4. Ostatnie trafienie to było proste pchnięcie w tułów. Prowadziłem floret do przodu, sprawdzałem reakcję Magnana, patrzyłem, co zrobi, a on wydawał się zszokowany, niezdecydowany, spodziewał się czegoś mniej oczywistego. Zawahał się, wyciągnął rękę do przodu, wykorzystałem to, trafiłem i skończyłem.

Pojedynek szermierczy Witolda Woydy i Ryszarda Parulskiego
Witold Woyda (L) i Ryszard Parulski (P) podczas pojedynku treningowego.
Fot. PAP/Kazimierz Seko

Jakie to było uczucie stanąć na najwyższym poziomie olimpijskiego podium i usłyszeć Mazurka Dąbrowskiego? W ’64 roku był pan już dojrzałym, ukształtowanym mężczyzną, który dopiero stawał się Polakiem. Zaczął pan mówić po polsku, mając 10 lat.

Tak. Ciężko było na początku, kiedy nie znałem ani słowa po polsku. Ale wszystko potoczyło się dobrze. A co do podium – człowiek dopiero z czasem zdaje sobie sprawę, czego dokonał. Były gratulacje, wywiady, satysfakcja z wygranej walki, ale nie docierało do mojej świadomości, że to złoty medal olimpijski! Dopiero kiedy stanąłem na podium i usłyszałem Mazurka Dąbrowskiego, uzmysłowiłem sobie, czego dokonałem. To był bardzo przyjemny moment, ale pełna świadomość wagi sukcesu przyszła później.

Chcę podzielić się jeszcze jedną refleksją. Dziś, kiedy ktoś wygrywa olimpiadę, rzuca się na ziemię, pozuje do zdjęć i dopiero po jakimś czasie idzie pożegnać się z przeciwnikiem. Proszę zauważyć moją reakcję po zwycięstwie. Pierwsze, co należało zrobić, to podziękować zawodnikowi, który przegrał walkę i któremu było cholernie przykro z tego powodu. To człowiek, któremu należy się szacunek! Teraz tego w sporcie nie ma. Bardzo mnie to razi.

Niewiele brakowało, a z Tokio przywiózłby pan dwa złota, bo przecież odbywała się też konkurencja drużynowa. Wasza ekipa z ’64 roku to zbiór znakomitych indywidualności. Na co dzień rywalizowaliście ze sobą w różnych imprezach rangi krajowej, a na igrzyskach musieliście tworzyć zgrany zespół.

O kolegach mogę mówić tylko bardzo dobrze. Najbliżej przyjaźniłem się z Woydą, z którym często na wyjazdach dzieliłem pokój. Każdy z nas zajmował się czymś innym. Bo ja, podobnie jak koledzy, nie byłem profesjonalnym zawodnikiem. Pracowałem codziennie osiem godzin w Hucie 1 Maja w Gliwicach. Szło się do pracy na szóstą i tylko dlatego, że byłem sportowcem i miałem treningi późnymi wieczorami, przełożony pozwalał mi przychodzić na siódmą. Z kolei Parulski był prawnikiem, Różycki – asystentem w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Byliśmy bardzo zżyci. Indywidualna rywalizacja szła na bok, kiedy dochodziło do walki drużynowej. Walczyliśmy jeden za drugiego i z pełnym zaangażowaniem. Finałowa walka z Rosjanami o złoto była dramatyczna. Prowadziliśmy 7 : 5, wystarczyło wygrać jedną walkę. I nie daliśmy rady! Ani Parulski, ani Skrudlik, ani Woyda, ani ja. Po morderczych walkach przegraliśmy mecz, choć chwilę wcześniej mieliśmy w ręku wygraną lepszymi trafieniami. To było tragiczne doświadczenie. Ta porażka śniła mi się nocami przez ładnych parę lat.

Jak zapamiętał pan Jerzego Pawłowskiego, znakomitego szermierza, skazanego później za szpiegostwo?

Przebywałem już wtedy za granicą. Dla mnie Pawłowski był przede wszystkim doskonałym szablistą, wielkim polskim patriotą, dzieckiem Powstania Warszawskiego. Miałem z nim bardzo miłe, koleżeńskie stosunki. Na obozach szkoleniowych często razem mieszkaliśmy, bo chciał się przy mnie podszkolić z języka niemieckiego. Był zresztą bardzo pojętny. Z jego działalności szpiegowskiej nie zdawaliśmy sobie sprawy, dla mnie było to wielkim zaskoczeniem.

Jerzy Pawłowski – szermierz wszech czasów i szpieg
Jerzy Pawłowski urodził się 25 października 1932 r. w Warszawie jako syn Władysława Pawłowskiego, żołnierza Września 1939 r. i Powstańca Warszawskiego. Sam Jerzy w 1944 r. przenosił meldunki i żywność; był świadkiem wielu zbrodni i sam został ranny. Trening szermierki rozpoczął w wieku 17 lat, a gdy jako 20-latek został powołany do wojska, trafił pod opiekę znakomitego trenera CWKS-u Jánosa Keveya. Sukcesy przyszły bardzo szybko, jeszcze w roku 1952 Pawłowski zdobył mistrzostwo Polski we florecie i wystartował na igrzyskach olimpijskich w Helsinkach. Jego kariera to pasmo sukcesów: wziął udział w sumie w sześciu igrzyskach i zdobył pięć medali olimpijskich: w Melbourne (srebro w szabli indywidualnie i srebro w szabli drużynowo), Rzymie (srebro w szabli drużynowo), Tokio (brąz w szabli drużynowo) i Meksyku (złoto w szabli indywidualnie). Czternastokrotnie zostawał mistrzem Polski we florecie i szabli, w drużynie – 22 razy (floret, szabla, szpada). Trzykrotny mistrz świata indywidualnie, czterokrotny w drużynie.
Uchodził za ulubieńca władz PRL. W latach 1950–1962 współpracował z Wojskową Służbą Wywiadowczą (po latach tłumaczył to obawą o los ojca, żołnierza AK). W 1964 r. podczas pobytu w USA został zwerbowany przez CIA. Aż do 1975 r. przekazywał Amerykanom informacje o charakterze politycznym i towarzyskim pochodzące z kręgów władzy, z którymi miał styczność jako gwiazda sportu i bywalec salonów. W 1975 r. został aresztowany (sam utrzymywał, że z własnej inicjatywy zgłosił się do służb), a rok później skazany za szpiegostwo przez Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie. Zwolniono go z więzienia po ponad 10 latach. Swoją wersję wydarzeń przedstawił w książce „Najdłuższy pojedynek. Spowiedź szablisty wszech czasów – agenta CIA”. Zmarł w 2005 r. w Warszawie.

Urodził się pan jako Niemiec, później mówił pan o sobie: Ślązak, a medale zdobywał dla Polski. Ma pan polskie obywatelstwo, a za sobą wiele lat życia we Włoszech…

Po olimpiadzie w Meksyku, gdzie zdobyliśmy drużynowo brązowy medal, zakończyłem karierę zawodniczą. Potem prowadziliśmy razem z Bronisławem Borowskim floret kobiet. Szkoliłem florecistki, wśród których była moja żona Elżbieta. W ’75 roku wyjechaliśmy do Włoch. Pojechałem na roczny kontrakt do Florencji. Poprosiłem ministra sportu o taką możliwość. Nie było to proste, ale dostaliśmy paszport turystyczny. Potem przedłużaliśmy jego ważność przez ładnych parę lat.

Zrobiło się z nich 40 lat…

Tak. Kiedy nie dało się już przedłużyć ważności paszportu turystycznego, wróciłem do Polski i postarałem się o paszport konsularny. Później zmieniła się sytuacja polityczna i nie mieliśmy już podobnych problemów. Ale chcę podkreślić, że nie mam obywatelstwa włoskiego. Jestem obywatelem polskim i mam tylko jeden paszport – polski. Jestem Polakiem.

Dużo zrobił pan dla włoskiego sportu, trenował pan znakomite zawodniczki. Wrócił pan na igrzyska olimpijskie w Montrealu, w Atlancie – już jako trener.

Po roku we Florencji prezes klubu szermierczego w Turynie zaprosił mnie do współpracy. Wiedzieli, że od 25 lat pracuję z florecistkami, że trenowałem żonę, która odnosiła sukcesy. W Turynie ćwiczyła wtedy Maria Consolata Collino, którą poznałem jeszcze w Polsce, kiedy Włosi przyjeżdżali na obozy do Zakopanego, a my jeździliśmy w ramach wymiany do Savony. Collino była pracowitą florecistką. Po trzech latach trenowania w Turynie zdobyłem z nią srebrny medal w Montrealu w ’76 roku. Zresztą tylko jednego trafienia zabrakło do złota.

Igrzyska olimpijskie w Montrealu to był bardzo udany występ Polaków, zdobyli sporo złotych i srebrnych medali, a jeszcze więcej brązowych. Złoto dla lekkoatletów, złoto dla Janusza Peciaka w pięcioboju, złoto dla siatkarzy Wagnera. Miał pan czas obserwować sukcesy polskich zawodników?

Oczywiście, igrzyska zawsze są okazją do spotkań, a w Montrealu startowali naprawdę znakomici reprezentanci!

W 2021 r. w Tokio nie było polskiej męskiej reprezentacji w szermierce.

Niestety. Polski Związek Szermierczy powinien kontynuować podjętą przez nas pracę, wszystko jest kwestią szkolenia. Jeśli chodzi o szpadzistki, to są doskonałe.

Szermierka to dyscyplina, która generuje wiele kontuzji. Pan był ranny w oko, przebity złamanym floretem… Czy odczuwa pan po latach konsekwencje tych zdarzeń?

Rosjanka, która dowiedziała się, że zostałem przebity, dała mi plaster pod dres szermierczy, żebym mógł nadal spokojnie walczyć. Teraz bez tego zabezpieczenia nie wolno wychodzić na planszę, a wtedy było ono niedostępne. Ta florecistka pomogła mi wówczas także psychicznie, zatrzymała powstającą po wypadku traumę. Wtedy florety bardzo często się łamały. Dziś są wykonane z innej stali, dresy produkuje się z wytrzymałego kevlaru, dobrze mocuje się maski. Sprzęt szermierczy jest w tej chwili właściwie niezawodny. Za to trzeba Bogu dziękować. Ale uważam też, że w pewnej chwili należy pożegnać się ze sportem, nawet z trenowaniem – mimo wszystko. Mamy wyrobione stawy, mięśnie, ścięgna. Jeśli człowiek rezygnuje w porę z dalszych przeciążeń, to ma większą szansę zachować dobrą formę. Wielu sportowców nie umie się zatrzymać. A my z żoną chodzimy często na spacery, staramy się być w ruchu, spędzamy czas z przyjaciółmi.

Do rozmowy włącza się Elżbieta Franke.

Elżbieta Franke
Elżbieta Cymerman-Franke. Fot. Mieczysław Szymkowski – Newspix.pl

Muszę się wtrącić. Mąż jest człowiekiem nieprawdopodobnie skromnym, dlatego o wielu rzeczach publicznie nawet nie wspomina. Tymczasem gdy o Egonie mówią we Włoszech, to ludzie wstają z miejsc! Mąż osiągnął wspaniałe wyniki ze swoimi zawodnikami. Collino wywalczyła srebrny medal olimpijski w Montrealu. Laura Chiesa, którą Egon wychował od dziecka w szpadzie, zdobyła srebrny medal w Atlancie i brązowy na mistrzostwach Europy. Później cała masa zwycięzców Coppa del Mondo, czyli zawodów światowej rangi, które odbywają się kilka razy w roku, do tego srebrny i brązowy medal na mistrzostwach kadetów, ponad 20 tytułów krajowych – indywidualnych i drużynowych. Ponadto trzy medale brązowe drużynowe we florecie, a to jest tak, jak gdyby zdobyć mistrzostwo Włoch, bo pierwsze dwa miejsca zajęły drużyny wojskowe, w których walczą najlepsi zawodnicy. Czterokrotnie klub prowadzony przez Egona był mistrzem Włoch w kategorii młodzieżowej. Przez lata było tak, że kiedy wychodziliśmy na planszę, inni trenerzy mówili, że przed nami trzeba zdejmować czapki z głów. Egon pracował niewiarygodnie ciężko. Nieraz, gdy obóz kadry narodowej odbywał się w Mediolanie, mąż jechał dawać lekcje przed południem, później wsiadał w samochód, wracał do Turynu i od piętnastej do dwudziestej nie zdejmował maski z głowy, trenował, ile trzeba było.

Elżbieta Franke – florecistka i trenerka
Żona Egona Franke, Elżbieta (z domu Cymerman), urodziła się 10 marca 1940 r. w Klimontowie. W latach 60. i 70. XX wieku uznawana była za jedną z najbardziej utalentowanych florecistek w Polsce, zdobyła m.in. osiem tytułów indywidualnej mistrzyni kraju. Reprezentowała Polskę na igrzyskach olimpijskich w Meksyku (1968) i Monachium (1972). Jest brązową medalistką mistrzostw świata w Wiedniu (1971, w drużynie) oraz trzykrotną drużynową finalistką mistrzostw świata w Montrealu (1967), Hawanie (1969) i Ankarze (1970). Absolwentka AWF-u, po zakończeniu kariery zawodniczej wyjechała wraz z mężem do Włoch, gdzie wspólnie rozpoczęli pracę w charakterze trenerów szermierki.

Pani Elżbieto, dziękuję za to dopowiedzenie. Myślę, że po pierwsze to wspaniale mieć taką żonę jak pani, pamiętającą o sukcesach męża, a po drugie wspaniale być żoną kogoś takiego jak Egon Franke!

Egon nie lubi, kiedy przypominam jego dokonania, ale uważam, że jemu się to należy. Dwa lata temu mieliśmy pięćdziesiątą rocznicę ślubu i z tej okazji zjechali nasi włoscy uczniowie. Do Łabęd koło Gliwic! Było takie świętowanie, że trudno to wyrazić słowami. Jesteśmy naprawdę bardzo kochani przez szermierzy we Włoszech. Kiedyś usłyszałam: „O każdym można powiedzieć dobrze i źle, tylko o jednym mówi się wyłącznie dobrze. O maestro Franke”.

Egon Franke
Urodzony 23 października 1935 r. w Gliwicach (wówczas Niemcy), pierwszy polski mistrz olimpijski w szermierce (floret indywidualnie w Tokio w 1964 r.) oraz wicemistrz i brązowy medalista igrzysk olimpijskich drużynowo. Po II wojnie światowej rodzice Frankego – Franz i Elfriede – postanowili pozostać w Gliwicach, które zostały włączone do Polski. Egon do 1945 r. uczył się w niemieckiej szkole, naukę języka polskiego zaczął dopiero jako dziesięciolatek. Decyzję o pozostaniu rodziny w Polsce ułatwił fakt, że Franz Franke nie służył w niemieckim wojsku – nie został wcielony do Wehrmachtu z uwagi na niepełnosprawność. Egona od dzieciństwa pociągał sport, próbował sił w różnych dyscyplinach. Ostatecznie dzięki bratu Gerardowi, który zakładał klub szermierczy w Gliwicach, skupił się na szermierce. Pod okiem trenera Antoniego Franza opanował do perfekcji floret. W 1955 r. trafił do Legii Warszawa, gdzie trenowany przez Andrzeja Przeździeckiego sięgnął po tytuł wicemistrza Polski (1957 r.). Indywidualnym mistrzem kraju został w 1962 r., drużynowym – w 1960 i 1969 (floret) oraz 1956 r. (szabla).
Na igrzyskach w 1960 r. w Rzymie był członkiem drużyny florecistów. Dwa lata później sięgnął po drużynowe mistrzostwo świata w szabli (Buenos Aires, 1962 r.). Podczas igrzysk w Tokio w 1964 r. został mistrzem olimpijskim we florecie indywidualnie oraz wywalczył srebrny medal w drużynie (z Ryszardem Parulskim, Januszem Różyckim, Zbigniewem Skrudlikiem i Witoldem Woydą). Cztery lata później, na igrzyskach w Meksyku w 1968 r., zdobył swój trzeci medal olimpijski – brązowy w drużynie (z Adamem Lisewskim, Parulskim, Skrudlikiem i Woydą).
Po zakończeniu kariery wyjechał z rodziną do Włoch, gdzie pracował z sukcesami jako trener, prowadząc także reprezentację narodową szermierzy. Wspólnie z małżonką, znakomitą szermierką i olimpijką Elżbietą Franke (z d. Cymerman), trenował m.in. przyszłych medalistów igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata: Marię Consolatę Collino, Laurę Chiesę, Elisę Ugę i Francesca Rossiego.