Mój ojciec mawiał: „Spójrz w lustro. Przecież ty jesteś bocian, nie masz mięśni, tylko skóra i kości”

Rozmowa z Edwardem Borysewiczem, kolarzem i trenerem

W tym roku skończył pan 80 lat. Jak z perspektywy czasu patrzy pan na swoje życie?

Czuję się spełniony. Jestem dumny z tego, co osiągnąłem. Popełniłem tylko jeden błąd: zbyt mocno skupiłem się na kolarstwie. Gdy idzie się w jednym kierunku, traci się to, czego można by doświadczyć, podążając w drugim. Ja straciłem na życiu rodzinnym. Na spotkaniach z publicznością zawsze podkreślałem na koniec: „Naśladujcie mnie we wszystkim oprócz jednego – nie bądźcie pracoholikami. Pierwsza jest rodzina, potem praca, nie odwrotnie”. To jest moje credo.

Jak doszło do tego, że zdecydował się pan na kolarstwo?

Uwielbiałem rower, jeździłem od maleńkości, a w szkole szło mi bardzo dobrze. Słuchałem uważnie wykładów, choć po kilku dniach nie pamiętałem wiele. Miałem jednak osobliwą pamięć i pod wpływem stresu wszystko mi się przypominało. Zanim weszliśmy do gabinetu profesora – przeważnie wchodziło się trójkami – koledzy wiedzieli dużo więcej niż ja, a na egzaminie to ja brylowałem. Pytali mnie: „Gdzie ty się uczysz?!”. Dziwili się, bo oni siedzieli nad książkami, a ja miałem jeszcze treningi. Dla nich było niezrozumiałe, że tyle pamiętałem. Dobra koncentracja przydała mi się później podczas pracy trenerskiej. Z natury jestem cholerykiem, ale gdy musiałem zachować spokój, potrafiłem się opanować i zupełnie wyciszyć.

W szkole podstawowej byłem drugi spośród wszystkich uczniów z czterech klas podstawówki. Chciałem iść do liceum i powinienem dostać się jako drugi. Nauczyciele sporządzili listę, zdecydowali, kto przechodzi, ale przyjechał drugi sekretarz i powiedział tak: „Dzieci robotników będą dyrektorami, a dzieci obszarników i wrogów systemu – robotnikami”.

Miał pan – jak mówiono w PRL-u – niewłaściwe pochodzenie klasowe?

Niestety tak. Pomógł mi wtenczas nauczyciel, który uczył fizyki, chemii i matematyki. Gdy żaden z uczniów nie umiał odpowiedzieć na pytanie, wtedy to ja ratowałem honor klasy. Nauczyciel tak mi ufał, że dał mi nawet klucz do gabinetu. Po zmianach na liście wziął mnie za rękę, zaprowadził do gabinetu i spytał, gdzie chcę się dostać. Mówię: „Do liceum”. On na to: „Wiesz, że nie możesz. Ale gdzie indziej byś chciał? Jakie książki lubisz czytać?”. Wyjaśniam, że przeczytałem jedną o Puszczy Białowieskiej. „To lubisz leśnictwo?” – pyta. Przytaknąłem. A tak się złożyło, że ten nauczyciel znał dyrektora technikum leśnego. Napisał do niego list, wręczył mi go i zaznaczył, by list trafił bezpośrednio do rąk dyrektora.

Pojechałem do tej szkoły, wchodzę do sekretariatu, pytam: „Czy mogę panu dyrektorowi dać list?”. Sekretarka chciała mi go zabrać, cofnąłem rękę: „Nie, proszę pani, mam go dać do rąk pana dyrektora”. „Ty gówniarzu – tak do mnie powiedziała – daj mi go”. Ale drzwi były uchylone, dyrektor usłyszał rozmowę, wyszedł z gabinetu i wziął list. Gdy go przeczytał, zaprosił mnie do siebie i mówi: „Gratuluję!”. Dopytuję dla pewności: „Czy to znaczy, że będę przyjęty? Kiedy jest egzamin wstępny?”. A on: „Ty, synu, nie potrzebujesz egzaminu”. Dostałem się i skończyłem technikum, które otworzyło mi drogę do dalszej nauki. Początkowo uczyłem się na kierunku leśnictwo, ale rozwiązali go i wybrałem nasiennictwo. To fascynująca dziedzina wiedzy, bo dotyczy krzyżówek i tworzenia nowych odmian roślin.

Po technikum miałem wolny wstęp na uczelnię dla leśników, tyle że chciałem zostać kolarzem. Wziąłem nakaz pracy, żeby zarobić na rower.

Edward Borysewicz
Archiwum prywatne Edwarda Borysewicza

Czyli chciał pan być kolarzem, nie mając roweru?

Jakiś miałem, ale nie nadawał się do sportu. Tamten pierwszy rower kupiłem dzięki zwycięstwu w biegach. Bardzo dobrze biegałem, na dystansach od 400 metrów w górę mały szczupły gówniarz załatwiał wszystkich. W tamtych czasach organizowane były biegi powiatowe, wojewódzkie i centralne. Wygrywałem ze sporą przewagą, we wszystkich startach miałem na mecie przewagę pięciu sekund. Dostrzegł mnie trener z Zawiszy Bydgoszcz, lekkoatleta. Widział, że mam dobrą wydolność organizmu, dużą pojemność płuc, biegam na długie dystanse…

Idealne warunki do lekkoatletyki!

Zgadza się. Kolega załatwił mi kolce i wygrałem biegi centralne. To był absolutny przypadek! Pamiętam, że w finale pokonałem mistrza Polski, choć on był po kontuzji. Trener wziął mnie do kadry, w Zielonej Górze odbyło się pierwsze spotkanie, lekarze tłumaczyli podstawy treningu. Powiedziałem wtedy trenerowi, że kocham kolarstwo. „Dobrze – mówi do mnie – to będziesz jeździł rowerem i startował jako lekkoatleta”. „Tylko że nie mam roweru – odpowiadam – rowery są tylko na przydział”. Obiecał, że mi go załatwi. Chodziło jedynie o bon na rower, bo pieniądze miałem. Dotrzymał słowa, pojechałem do Bydgoszczy i odebrałem diamanta.

Gdyby trener nie załatwił panu roweru, być może czekałaby pana kariera lekkoatletyczna.

Tak. Zresztą wygrałem juniorskie mistrzostwa Polski w biegach na średnim dystansie. Pamiętam, jak dumny szedłem z kwiatkiem i szarfą, nagle patrzę, a tam w bramie stoi trener. Zwrócił się do mnie: „Chłopcze, wszędzie będziesz dobry, bo masz świetny organizm, ale twoje miejsce jest na bieżni”. Ja na to: „Dziękuję panu”. Bo co miałem powiedzieć? Odwróciłem się i poszedłem. W kolarstwie rzeczywiście trzeba mieć wydolny organizm, szybko się regenerować, to klucz do sukcesu. Gdy w ’56 roku, po strajkach w Poznaniu, zniesiono nakazy pracy, a pierwszym sekretarzem partii został Gomułka, myśleliśmy wszyscy, że czeka nas nowa, lepsza Polska. Wróciłem do Łodzi. Tylko to było miasto, w którym liczą się włókiennicy, a ja miałem wykształcenie rolnicze. Poszedłem do pośredniaka, dali mi pracę w zakładach wełnianych – byłem rachmistrzem, zajmowałem się wyliczaniem zarobków.

Nadal jeździł pan na rowerze?

Początkowo rower, który wygrałem, leżał niezłożony na szafie. Było błoto, to szkoda mi było go wyciągać. Dopiero gdy pogoda się poprawiła, złożyłem go. Mieszkałem na północy, stamtąd droga prowadziła do Łowicza, widywałem tam kolarzy. Przeważnie było to trzech, może pięciu starszych panów. Aż któregoś razu patrzę, jadą młodzi kolarze, za nimi trener na motorze.

To byli zawodowcy?

Na takich wyglądali. Chciałem popatrzeć, jak jadą. Około 10 kilometrów od Łodzi jest spora góra, nazywamy ją Giewontem. Pozostałe drogi są płaskie, a ta z jednej strony jest bardziej stroma, z drugiej – bardziej płaska.

I peleton musiał podjechać pod Giewont?

Tak. Trener ich wyprzedził, stanął na górce i obserwował, jak finiszują. Nie za szybko im to szło, więc objechałem całą grupę, popędziłem do przodu i czekałem, aż do mnie dojadą. Potem była jeszcze jedna górka, znowu ich wyprzedziłem. Trener podszedł do mnie i pyta, z jakiego jestem klubu. Mówię, że z żadnego. On do mnie: „To przyjdź do nas na w sobotę na zebranie”.

Tak zrobiłem, było tam z dwudziestu młodych ludzi. Trener pyta: „Kto chce jechać na wyścig do Józefowa w niedzielę?”. Patrzę, że dwóch czy trzech podnosi rękę – i nikt więcej. Trener wypytuje kolejno, dlaczego nie chcą jechać. „Ja nie mam gumy”, „A ja butów”. Też nie miałem odpowiednich butów, tylko takie szermiercze, za to miałem rower. Pytam więc, czy też mogę. „Potrzebna ci karta zdrowia i licencja” – wyjaśnił. „Przyjdź do klubu, wypełnisz deklarację, zapłacisz za członkostwo, dostaniesz skierowanie do przychodni lekarskiej i za tydzień będziesz mógł startować. Ale na razie możesz przyjechać popatrzeć”. Przyszedłem, okazało się, że z tych trzech, którzy mieli jechać, pojawił się tylko jeden. Były więc wolne numery, kolega był sędzią i spytał, czy nie chcę jechać. Przytaknąłem i dostałem numer zawodnika, który się nie zgłosił.

Pierwsze 100 metrów – i kraksa, bo startowało aż 250 zawodników. Kolejne 100 metrów – znowuż kraksa, zaraz trzecia. Mnie udało się przebić, zostało nas z przodu może kilkunastu. Gdy zbliżał się finisz, wykrzesałem z siebie tyle, ile fabryka dała. Na mecie brakowało mi chyba z pięciu metrów do ostatniego, ale kręciłem, kręciłem i wykręciłem trzecie miejsce. Trener patrzył na to ze zdziwieniem, bo wtedy jeszcze dziecko byłem. Ale dzięki temu, że ważyłem niewiele, nie było wiele do ciągnięcia. Mój ojciec mawiał zresztą: „Synu, nie dla ciebie rower, spójrz w lustro. Przecież ty jesteś bocian, nie masz mięśni, tylko skóra i kości”.

Rozpoczął pan odtąd regularne treningi?

Tak. Zrobiłem licencję, wyrobiłem kartę zdrowia. Treningi prowadził Teofil Sałyga, trener z Łodzi. Rzecz w tym, że – tak jak mówiłem – nie miałem odpowiedniego roweru. Na pierwszy trening dostałem więc nowy. Pojeździliśmy trochę, a potem ścigaliśmy się czwórkami. Wystartowałem jako czwarty, wyprzedziłem tych przede mną. Chciałem spojrzeć, o ile wygrałem, obróciłem głowę, a tu kończy się tor! Bach, łupnąłem głową i sunąłem kilka metrów po torze. Wstałem cały obdarty, ale nie to było ważne. Najgorsze, że uszkodziłem nowy rower. Jaką ja wtedy dostałem burę!

Za tydzień znowu był wyścig „Dziennika Łódzkiego”. To były ogólnopolskie zawody juniorów, byli nawet ci z Legii. Po tym, jak rozwaliłem rower, trener dał mi bałtyka. Pamiętam, że na ostatnim okrążeniu było nas czterech, ale to byli cwaniacy. Wchodziłem w zakręt po wewnętrznej, a oni poszli zewnętrzną. Wpadłem na krawężnik, wywaliłem się i z drugiej strony byłem obdarty! Nawet nie pamiętam, czy sam zszedłem, czy mnie znieśli. Potem na treningach zawodnicy żartowali: „Ty się przestań ścigać, bo się zabijesz”. Tak się zaczęło moje kolarstwo.

Czyli upadki nie zniechęciły pana?

Skądże! Za trzy miesiące były mistrzostwa Polski juniorów. Mogłem w półfinale jechać na cały gwizdek, ale nie miałem kół, pożyczyłem je od innego zawodnika. Sałyga mnie zastopował: „Słuchaj, masz jeszcze czas, pojedziesz lekko, a w finale zdobędziesz trzecie miejsce”. I tak się stało, byłem trzeci. A za rok faktycznie wygrałem kilka konkurencji.

Na drodze dalszej kariery stanęła jednak służba wojskowa?

Tak, byłem synem antykomunisty. Poszedłem na badania w komisji wojskowej. Działało to tak, że lekarz umieszczał odpowiednią adnotację na temat zdrowia, a oficer decydował, gdzie wysłać danego rekruta. Gdy stanąłem przed oficerem, ten spojrzał na mnie i pyta: „Gdzie chcesz iść? Możesz wybierać, masz dobre zdrowie”. Nie mylił się – miałem zdrowie, byłem przecież kolarzem.

Tylko pochodzenie miał pan niewłaściwe.

Oficer o tym nie wiedział. Odparłem: „Proszę pana, trener mówi, że mógłbym zostać tutaj, w KDW w Gwardii”. „O, to ty sportowiec jesteś?” Wtedy wyciągnął skoroszyt, spojrzał, była tam lista z dwudziestu ludzi, a moje nazwisko przekreślone czerwoną kreską i obok przyklejona kartka. Oficer czyta, co jest napisane, i widzę, jak w jednej chwili zmienia się na twarzy. Pytam: „Przepraszam, czy coś nie w porządku?”. A on już zupełnie innym tonem niż wcześniej: „Od zadawania pytań jestem ja, a wy słuchajcie!”. I wypisał mi bilet do karnej jednostki w Opolu.

W klubie mówiono, że to nieporozumienie, że załatwią to jakoś, przecież mają kontakty. Zawołali mnie i pytają: „Edziu, powiedz nam: czy ty miałeś jakiś wyrok?”. Zaprzeczam. „A ktoś z rodziny?” – dopytują. Ale nikt nie siedział. „To my tego nie rozumiemy, wyjaśnimy sprawę”. Zapomniałem, że ojciec miał przeprawę polityczną, był dwa lata na Syberii, a wszystko to odnotowano w aktach.

Za dwa tygodnie było wcielenie i trafiłem do jednostki w Opolu. Było mi tam jednak bardzo dobrze. Mały był ze mnie gówniarz, ale główka pracowała. Byłem uczciwy, pracowałem na inwentaryzacji w cywilu, robiłem remanenty. Potem wziął mnie do siebie szef służby samochodowej. Miał magazyn z częściami, straszny panował tam bałagan. W ciągu tygodnia zrobiłem to, czego chłopacy przede mną nie zrobili przez rok. Wiedziałem, jak się robi inwentaryzacje, pozakładałem kartoteki. Major był wniebowzięty, mówi do mnie: „Słuchaj, przenoszę cię do plutonu gospodarczego. Tam nie obowiązuje cię pobudka, przychodzisz tutaj na ósmą, pracujesz do czwartej, potem masz wolne”.

Z czasem przeniosłem się do jednostki w Brzegu, bo tam była mała sekcja kolarska. Gdy przyszło przeniesienie, major chciał mnie zatrzymać u siebie: „Chłopcze, po jaką cholerę idziesz do Brzegu? Źle ci tutaj?”. Tłumaczę mu: „Bardzo mi dobrze, ale tam jest sekcja kolarska, a ja jestem zawodnikiem, byłem w kadrze”. On mówi: „Słuchaj, nigdzie nie będziesz miał lepiej niż u mnie, ale skoro tak chcesz, nie mogę powiedzieć »nie«”. Przenieśli mnie do Brzegu, przez rok sekcja jeszcze działała, potem została rozwiązana. Kazano nam wysłać rowery do domu, bo był akurat kryzys kubański, świat w przedsionku konfliktu atomowego – i alarm bojowy, karabinek, samochodzik, stacjonowaliśmy 10 kilometrów od Berlina. Przedłużyli nam służbę wojskową i wyszliśmy nie po 23, ale po 28 miesiącach. Na święta nas wypuścili.

Dużo pan jeździł w wojsku?

Ile tylko mogłem! Jak tylko udało się wyrwać z jednostki, to jeździłem. Ludzi raziło, że jesteśmy ubrani po cywilnemu, więc wyjeżdżałem wieczorem. Przy okazji przywoziłem jabcoka kucharzom, oni robili tłuszcz z cebulką, ze skwareczkami, bo byłem głodny cały czas. W ten sposób się uzupełnialiśmy.

Przytył pan trochę?

A skąd, nic nie przytyłem. Mogłem zjeść pół bochenka chleba, i nic! To dlatego, że tłukłem niesamowitą liczbę kilometrów. Wygrywałem wyścigi, będąc jeszcze w wojsku. Do tego na sam wyścig trzeba było rowerkiem pojechać, potem wrócić do jednostki.

Co działo się później?

Wróciłem do klubu. Ćwiczyliśmy zimą, jeździliśmy na treningi, byłem szczęśliwy. Nadszedł sezon i pierwszy wyścig – dziś nazywany Szlakiem Rodów Piastowskich. Trener nie chciał mnie wziąć, więc postanowiłem, że pojadę na własną rękę. Dojechałem na metę jako drugi! Ograł mnie Henio Kowalski, ale to ja zwyciężyłem w czasówce.

Wszystko szło dobrze, ale pojawiła się kolejna przeszkoda.

Zgadza się. Zawsze byłem wróblem, aż nagle poczułem się orłem: wygrywałem wyścigi, wróciłem do kadry, i to szosowej, a nie torowej. Na koniec sezonu byłem w pierwszej piętnastce, mogłem startować w Wyścigu Pokoju. Wróciłem po obozie w grudniu, a w styczniu trzeba załatwiać na nowo badania lekarskie i nową licencję. Poszedłem, stanąłem przed rentgenem, wypiąłem się jak kogut, bo przecież spełniają się moje marzenia. Robią mi prześwietlenie, słyszę: „Podnieś jeszcze tu, i jeszcze raz”. Zrobili mi zdjęcie, ale z uniesioną ręką, bo pod obojczykiem było zwłóknienie wielkości grochu. Byłem dzieckiem wojny, miałem gruźlicę, organizm ją zwalczył i została mała blizna – tylko że wtedy tego nie wiedziałem.

Trafiłem na lekarza, który dopiero co skończył studia. Jak zobaczył taką chudą sierotę, mówi do mnie: „Słuchaj, masz szczęście, bo w takim stanie nie wykrywamy jeszcze zmian”. Nogi mi się ugięły, z orła znowu poczułem się jak wróbel z podciętymi skrzydłami. Byłem załamany, tłumaczę lekarzowi: „Proszę pana, ja jestem kolarzem, za dwa tygodnie mamy jechać do Bułgarii”. „To dobrze, że jeździsz rowerem, to zdrowo” – odpowiada. „Ja jestem członkiem kadry, my po 100 kilometrów dziennie jeździmy”. „Sto kilometrów?” – obruszył się. „Co to, to nie”. On był otyły, nie przechodziło mu przez głowę, że można tyle jeździć. Pytam go, co mam robić. „Dobrze się odżywiać, bo żeś niedożywiony”. Wyjaśniam, że odżywiam się bardzo dobrze. „To niech cię mama dokarmi”. Odpowiadam, że mieszkam sam. „To weźmiemy cię do szpitala i po sześciu tygodniach wszystko będzie dobrze”.

W szpitalu robili mi najróżniejsze badania, posiewy. Wszystko, co mogli zwalczyć w organizmie, to zwalczyli przez sześć tygodni, a zmiana ciągle taka sama. Wywnioskowali, że w takim razie organizm nie reaguje na dotychczasowe dawki. Zaczęli mnie kłuć 2–3 razy dziennie, aż dostałem uczulenia. Na szczęście przyszedł lekarz, chirurg z Pirogowa. Wysłuchał mnie, poszedł po moją kartę, poczytał, co ze mną robią, i mówi: „Słuchaj, oni cię tu mordują! Jesteś królikiem doświadczalnym, oni nie wiedzą, co z tobą robić”. A to był szpital kliniczny, numer jeden w Polsce. Ten chirurg poszedł do profesora kierującego kliniką, na drugi dzień wzięli mnie na prześwietlenie i mówią: „Przecież to stara zmiana, ten człowiek jest zdrowy!”. Wypisali mnie i wystawili zaświadczenie: „zdolny do wszelkich wysiłków sportowych”.

W trakcie pobytu w szpitalu przybrałem 10 kilo, bo leżałem tam trzy miesiące. Ludzie mnie nie poznawali, taki zrobiłem się pucołowaty. Wróciłem do ścigania, ale po 100 kilometrach… kolka wątrobowa. Uszkodzona wątroba!

To efekt leczenia szpitalnego?

Tak. Zacząłem panikować: „Boże, przedtem po 100 kilometrach, jak byłem w ucieczce, nikt się ode mnie nie odczepiał, a teraz 100 kilometrów i kolka. Co ja zrobię?!”. Kochałem sport, kochałem kolarstwo. Wtedy nie wiedziałem, że wątroba się regeneruje. Dziś oczywiście już to wiem.

Wydawało się, że zrujnowano panu karierę?

Tak, ale co mogłem zrobić? Głową muru nie przebiję. Postanowiłem, że pójdę na AWF, zostanę trenerem i wychowam mistrzów świata. Tak zrobiłem.

Porzucił pan wówczas karierę zawodniczą?

Trener Henryk Łasak. Zginął w wypadku samochodowym w Skomielnej Białej w 1973 r.
Fot. archiwum PS / Newspix.pl

Nie do końca. Byłem na etacie, a jednocześnie wróciłem do kadry, chyba jeszcze na trzy lata. Pamiętam, jak w ’65 roku Heniek Łasak, który był naszym trenerem, przyszedł do mnie i mówi: „Edziu, bardzo cię lubię, jesteś dobry, ale nie robisz postępów, jesteś obłożony książkami”. Miał rację, bo na obozach, gdy inni szli grać na przykład w ping ponga, ja siedziałem i kułem. To był mój ostatni sezon w kadrze.

Gdy skończyłem studia, prezes Gołębiewski zaoferował mi stanowisko trenera kadry. Pozostali zawodnicy przezywali mnie „profesor”, bo najpierw byłem jedynym studentem wśród kolarzy, a potem – jedynym magistrem. Zaprosił mnie na spotkanie zarządu i nie mówiąc mi nic wcześniej, nagle ogłosił przed wszystkimi: „Oto nasz przyszły trener!”. Trenerzy zrobili wielkie oczy, ale Gołębiewski kontynuował: „Przedstawiać wam go nie muszę, wszyscy znacie Edka. To pierwszy członek kadry, który skończył AWF”.

Dostałem pod opiekę juniorów, żeby móc się wykazać. Zawodnicy w młodym wieku, jeśli mają talent, robią niesamowite postępy. W efekcie zaproponowano mi stanowisko trenera kadry. Liczyli na nie również panowie Madaj, Ruciński, Rusin czy Walkiewicz. Dwaj pierwsi byli magistrami AWF-u, startowali raz w akademickich mistrzostwach Polski, to był cały ich dorobek. Mówiliśmy, że to są trenerzy magistrzy, którzy nie wiedzą, z której strony jest przerzutka, nie mieli po prostu żadnego doświadczenia.

W każdym razie, gdy zaoferowano mi tę posadę, wstałem i powiedziałem: „Proszę państwa, jestem szalenie zaskoczony. To dla mnie niebywałe wyróżnienie, ale niech panowie się nie obrażają. Byłem sześć lat członkiem kadry, zdobyłem tytuł mistrza Polski na szosie i na torze, pracuję z bardzo zdolną młodzieżą, układa mi się fantastycznie. Chcę sprawdzić, czy faktycznie zdołam czegoś dokonać, bo inaczej powiedzą, że byłem selekcjonerem, który nikogo nie wychował”. Prezes mi dopingował: „Edziu, ja ci powiem, że mnie zaskoczyłeś. Teraz masz swoją szansę, rób swoje, a my czekamy na wyniki”. W rezultacie wychowałem więcej mistrzów Polski niż trenerzy, którzy pracowali po 30 lat. Oczywiście byli też inni młodzi trenerzy, jak Matuszewski, Surmiński, Stasiu Kowalski. Każdy z nas wychował po kilku zawodników, którzy dostali się do kadry. To wtedy Polska zaczęła odgrywać rolę w świecie kolarskim.

Natomiast Walkiewicz i Rusin mieli swoje wejścia. Walkiewicz – polityczne, jego żona była w radzie państwa. Pamiętam, jak pierwszy raz przyjechał do nas na obóz. Zawodnicy bali się odezwać. Walkiewicz zaczął się mądrzyć, więc wstałem, mówię mu: „Proszę pana, my długo bawimy się w kolarstwo. Wybaczy pan, ale my pana nie znamy i podchodzimy krytycznie do tego, co pan mówi”. On na to: „Nie musicie mnie znać, ja was wyszkolę”. Parsknąłem śmiechem, chłopcy zresztą też. Walkiewicz był na mnie wściekły, zresztą od początku byłem tym nielubianym.

Można powiedzieć, że w kluczowych momentach pana życia PRL ciągle podstawiał panu nogę?

Później już nie, ale rzeczywiście trudno mi było wyjechać na Zachód. Mój paszport leżał w szufladzie, do której klucz był złamany, nie dało się jej otworzyć. Pamiętam, że mogłem wyjechać na mistrzostwa świata, ale trener mi powiedział: „Nie zdążę ci wyrobić paszportu, ale masz jeszcze czas, swoje osiągniesz”. A później była ta historia ze szpitalem… Z perspektywy czasu uważam jednak, że byłem szczęściarzem, osiągnąłem to, o czym marzyłem.

Gdy w połowie lat 70. trwały przygotowania do igrzysk, pan zaplanował wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Skąd wziął się ten pomysł?

Początkowo było nam dobrze z żoną w Polsce, oboje pracowaliśmy na uczelni – żona skończyła ekonomię i została asystentką, żartowała, że ja jestem magistrem od przysiadów. Potem pracowała w Zjednoczeniu Przemysłu Jedwabniczego jako dyrektor ekonomiczny. Jeździła w delegacje na kontrole po całej Polsce. Przeważnie delegacje były trzyosobowe – moja żona i jeszcze dyrektor ekonomiczny, techniczny, czasem inżynier. Na miejscu zatrzymywali się w hotelu, potem mieli kolacyjkę, a że pan dyrektor techniczny był przystojny, rozwodnik… Cóż, życie.

W ten sposób pańska droga do Ameryki się otworzyła?

Tak, bo bardzo chciałem zobaczyć Amerykę. Ludzie mówią, że tam dolary rosną na drzewach, wszystko, co amerykańskie, to najlepsze. Igrzyska olimpijskie odbywały się w Montrealu, więc załatwiłem sobie wizę do Stanów, a kolega przysłał mi zaproszenie do Kanady. Miałem zebrane pieniądze, 2500 dolarów. Dziś to niewiele, ale wtedy dolar wart był 100 złotych lub więcej. Wziąłem urlop dziekański, miałem cały rok wolny i pojechałem.

Czyli wyjeżdżając, nie zakładał pan, że Ameryka stanie się miejscem, w którym zostanie pan na dłużej?

Absolutnie nie. Jechałem po to, by zobaczyć olimpiadę. Juniorzy, których wcześniej trenowałem, startowali już jako seniorzy. Mytnik był moim zawodnikiem, Nowicki był moim wychowankiem. Mieliśmy za trzy dni jechać do Montrealu, wszystko było zaplanowane, ale akurat wrócili znajomi mojego kolegi, który mnie zaprosił, i mówią tak: „Chłopie, po co tam jedziesz? W Montrealu tylko tłok, drożyzna, bilety dostać trudno, trzeba płacić z przebiciem u koników. Lepiej obejrzeć igrzyska w telewizji”. Kolega dał się przekonać, mówi mi, że nie jedzie. Wycofali się też kolejni, mieliśmy jechać w trójkę czy czwórkę. Co miałem robić? Zrezygnowałem z wyjazdu na olimpiadę.

Miałem wizę sześciomiesięczną, a bilet powrotny dopiero za trzy miesiące. Postanowiłem, że wracam, ale trzeba było załatwić bilet. Spróbowałem, nie udało się. Drugi z kolegów mnie wyratował: „Słuchaj, mieszkam w Pensylwanii, pokażę ci ją”. Pojechałem do niego, potem musiałem się zatrzymać u kogoś innego. Poznałem dwóch inżynierów, którzy byli na dorobku, i przeniosłem się do nich. Pamiętam, jak któregoś razu pojechaliśmy razem do sklepu, bo kolega potrzebował jakiejś części do roweru. To było w New Jersey. Rozglądam się po sklepie, podchodzi do mnie starszy pan i pyta: „Can I help you?”. Ja na to: „I don’t speak English”.

Jeszcze wtedy nie mówił pan po angielsku?

Zgadza się. Studiowałem co najwyżej słowniczek, same podstawowe rzeczy. To on pyta dalej: „Which language?”. Odpowiadam: „Polish. Russian. French”.

Po francusku pan mówił?

Tak. Swego czasu chodziłem na kursy francuskiego, a podczas wyjazdów do Francji poznałem dziewczynę i potem pisaliśmy ze sobą. Napisanie listu zabierało mi z godzinę, ale dzięki temu umiałem co nieco francuskiego.

Rozmawiam więc po francusku w tym sklepie. Okazało się, że to był wiceprezydent federacji kolarskiej, a jego syn był rok wcześniej w Warszawie z juniorami. Mówię, że byłem tam trenerem. To on krzyczy: „Mike!”, przychodzi jego syn, okazuje się, że się znamy! On na tych mistrzostwach w Warszawie był drugi w sprincie, pamiętałem go.

Niesamowity zbieg okoliczności.

Zgadza się. Rozmawiamy dalej, on mówi do mnie: „Wpadnij do nas na trening, mamy tu najlepszy klub kolarski”. Wyjaśniam, że nie mam pieniędzy ani roweru. Ale wyrwało mi się: „Chyba że miałbyś używany…”. Chwycił mnie za rękę, zaprowadził do piwnicy, a tam stoi 20 używanych rowerów. Wybrałem Legnano, dobrałem strój – czapeczkę, koszulkę, spodenki, skarpetki i buty.

Miał pan pietra przed tym treningiem?

Trochę tak. Wiedziałem, że to faktycznie najlepszy klub kolarski, widziałem przecież tego juniora, który był drugi w sprincie. Ale chciałem się sprawdzić, zobaczyć, czy dam im radę. Żeby się nie ośmieszać i nie stracić sił za szybko, nalałem sobie kawy do bidonu. Jestem szalenie czuły na kofeinę, dla mnie podwójne espresso to najlepszy doping. Wlałem sobie jeszcze miodu, żeby było słodsze, i pojechałem.

Przyjeżdżam, a na miejscu 150 osób – mężczyźni, kobiety, dzieci, młodzież, brzuchaci, wąsaci. Zastanawiam się, co to ma być. Kiedy ci kolarze przyjadą? W końcu pojawiło się kilku juniorów, wybija dziesiąta, Mike podnosi rękę i krzyczy: „Let’s go!”. Ruszyła cała ta banda, droga wiodła wokół jeziora. Żeby się nie przewrócić w takim tłumie, szybko pognałem na przód. Tam dwóch młodych dyktowało tempo, a ja, stary cwaniaczek, jadę razem z nimi. Przejechaliśmy z 80 kilometrów, zostało nas kilku. Gdy dojechaliśmy na miejsce, pytają mnie, ile trenuję. Ja na to, że przestałem trenować cztery lata temu i jeżdżę turystycznie. Tamci wyjaśniają, że nieźle mi poszło na ich treningu. Trudno mi ukryć zdziwienie: „To był trening? To była przejażdżka!”. I zaraz dodaję: „Zobacz, masz złą pozycję. Męczysz się na rowerze, bo siedzisz jak na nocniku”. Zaczęli się śmiać, ale koniec końców ustawiłem pozycję tym dwóm juniorom.

Gdy za tydzień znów przyjechałem, wszyscy ci ludzie chcieli, żeby im ustawiać pozycje. Nie było szans, tam przyjechało 150 osób, a każdemu musiałbym poświęcić z 15 minut. Mówię więc: „Słuchajcie, dajcie mi tłumacza, salę, tablicę, kredę, a ja opowiem wam wszystko, co wiem o kolarstwie”. Poświęciłem im prawie osiem godzin, z przerwą na lunch. Był tam ten wiceprezydent federacji, przyjechał też jego kolega sekretarz. Byli pod takim wrażeniem, że na koniec spytali, czy nie chciałbym zostać u nich trenerem. Wyjaśniłem, że muszę wracać do Polski do pracy, ale nalegali: „Zbliżają się mistrzostwa świata juniorów, tylko do maja lub czerwca byś został”. Pracę na uczelni miałem zacząć w październiku, więc się zgodziłem.

Na kolejnym spotkaniu spytali mnie, jakie są moje oczekiwania finansowe. Mówię: „Cholera, nie mam pojęcia!”. Zacząłem sobie liczyć: mam mieszkanie, samochód, ale na benzynę potrzebuję 20–30 dolarów miesięcznie, bo wtedy benzyna była po 35 centów. Liczę sobie dalej: na jedzenie nie wydaję więcej niż 100 dolarów, mieszkanie to 150 dolarów, a że mieszkałem z kolegami, to płaciłem tylko 50 dolarów. Koniec końców doliczyłem się, że potrzebuję ze 200 dolarów na miesiąc, a że muszę coś zarobić, to wyszłoby 500. Stwierdziłem, że ostatecznie podam im sumę tysiąca dolarów miesięcznie. Jak wrócę do Polski, będą z tego niezłe pieniądze. Gdy powiedziałem, że chciałbym otrzymać tysiąc, spojrzeli po sobie z uśmieszkiem, podsunęli kontrakt i mówią: „To podpisz”.

A więc był to kontrakt na 12 tysięcy dolarów rocznie?

Dokładnie tyle. Ale wyjaśniłem im, że będę najdłużej do września. Oni na to: „Wtedy porozmawiamy, bo może będzie jakiś bonus”.

Podpisałem kontrakt, na drugi dzień idę do wiceprezesa, pytam, gdzie jest biuro. A on mówi: „Jakie biuro? W federacji nie ma biura. Jest u ciebie w domu, u nas każdy tak pracuje”. To pytam dalej: „A sprzęt?”. Okazało się, że po ostatnich mistrzostwach świata zostało sześć koszulek i dwie pary rozbitych kół. To wszystko, szok!

Reprezentacja amerykańskich juniorów z Edwardem Borysewiczem (pierwszy z prawej)
Archiwum prywatne Edwarda Borysewicza

Czyli początki były trudne?

Oj tak. Pytałem więc o zawodników. „A to musisz ich sobie znaleźć”. Okazało się jednak, że mieli książkę z wykazem 2300 nazwisk. Od tego zacząłem: studiowałem wyniki, znalazłem łącznie 17 nazwisk, poświęciłem na to prawie dwa tygodnie. Przygotowałem 40 stron maszynopisu z rysunkami, przedstawiłem się, wyjaśniłem, że przygotowuję zawodników do mistrzostw świata. Rozesłałem tę broszurkę do tych 17 zawodników, odpowiedziało 15 z nich, bo dwóch zmieniło adres i nie było z nimi kontaktu.

Zorganizowałem pierwszy obóz, korzystając z pomocy naszej Polonii. Zawodnicy mieszkali u ludzi w domach, LeMond spał na podłodze w moim apartamencie. Potrenowaliśmy dwa tygodnie, zawodnicy rozjechali się do domów, potem był kolejny obóz. Gdy nadszedł czas mistrzostw świata, miałem i torowców, i szosowców. Wziąłem sobie asystentów, bo sam nie dałbym rady. Dwóch z nich było na torze, trzeci – na szosie.

Gdzie odbywały się mistrzostwa świata?

W New Jersey. Co ciekawe, rok wcześniej w Szwajcarii Amerykanie zajęli dopiero 21. miejsce, a Polacy byli w pierwszej trójce. Gdy rodacy zobaczyli, że trenuję Amerykanów, pogadaliśmy trochę, spytali mnie, na które miejsce liczę. Spojrzałem na czasy zawodników i mówię, że na szóste. Oni parsknęli śmiechem, mówią: „Nie pamiętasz, jak było przed rokiem?”. Ja tylko na to: „Na własnym śmietniku nawet kogut ma głos”. Co się okazało? Polacy skończyli na dziewiątym, a ja na trzecim! Do końca dnia Polacy nie odzywali się do mnie, a amerykańscy działacze zwariowali ze szczęścia. To był ich pierwszy medal w ogóle.

LeMond po latach wspomina, że był pan pierwszym trenerem, który opierał trening na fizjologii, a nie na przejeżdżaniu masy kilometrów, i że inwestował pan w kolarzy od 15. do 20. roku życia, by móc ich kształtować.

Dla mnie to było naturalne. U nich wcześniej to inaczej działało: trener kadry spotykał zawodników dopiero w Nowym Jorku na lotnisku, kolarze sami musieli wcześniej się przygotować do zawodów. Dla mnie to było dziwnie.

Gdy mistrzostwa dobiegły końca, wrócił pan do Polski?

Zmieniłem zdanie, stwierdziłem, że zostanę dłużej. Pomyślałem: cztery lata poharuję u nich, wrócę i do końca życia nie będę musiał pracować, uniwersytet do niczego nie będzie mi potrzebny.

Pracował pan dalej w New Jersey?

Nie, przeniosłem się do Kolorado. Ale okazało się, że nikt tam nie mówi po polsku. W New Jersey był polski ksiądz, rzeźnik, piekarz, byli sąsiedzi Polacy. Pomyślałem sobie: „Cholera, co ja zrobiłem?!”. Nie pozostało mi nic innego, jak wziąć się do roboty – słuchawki na uszach z angielskim chodziły 24 godziny na dobę, i we śnie, i w dzień. Gdy po trzech miesiącach było spotkanie zarządu, zobaczyłem się z Mikiem, a ten mówi: „Cholera, ja się z tobą mogę dogadać!”. Co zabawne, nadal nie miałem ani sekretarki, ani biura. Gdy szliśmy gdzieś, sam niosłem dwie torby, mój asystent – kolejne dwie torby.

Czy to prawda, że namówił pan Lance’a Armstronga na kolarstwo?

On uprawiał triatlon, był akurat w Teksasie. Dostałem telefon: „Słuchaj, jest młody chłopak w Teksasie. Siedzi jak karakan, tak jak my przedtem, a ty szukasz zawodników”. Dał mi namiar, zadzwoniłem do kolegi w Teksasie, żeby się umówić i z LeMondem, i z Armstrongiem. To było już po olimpiadzie w Los Angeles. Wziąłem ich na lunch, Armstrong przyjechał z matką, bo był nieletni. Zacząłem go wypytywać: „Jakie choroby przeszedłeś?”. On spojrzał zdziwiony: „Żadnej!”. „Nie miałeś nawet grypy?” Zaprzecza, a matka zaraz potwierdza: „On nigdy nie chorował”. To pytam dalej: „A dentysta?”. „Jeszcze nie byłem”. A zęby bielutkie! W końcu mówię: „Jeśli twoja mama się zgodzi, wezmę cię do drużyny. Na razie niewiele ci mogę dać, bo nie masz jeszcze wyników, ale jesteś młody i masz talent. Potrzebujesz chleba na stole, więc dam ci 12 tysięcy rocznie”. On mówi: „Przecież ja na to nie zasługuję”. Widać, że uczciwy, matka też nie wiedziała, co powiedzieć. Powtórzyłem: „Musisz mieć chleb na stole, więc najpierw będzie 12 tysięcy, a potem lepiej zarobisz. Wszystko to pod jednym warunkiem: przyniesiesz mi wyniki rentgena płuc, EKG serca i wyniki krwi. Wtedy przyślę kontrakt do podpisania”. Podałem matce rękę, a za trzy dni podpisaliśmy kontrakt. Wysłałem mu bilet, żeby do mnie przyjechał. Miałem domek klubowy, mieszkali tam moi koledzy kolarze. Tak to się zaczęło.

Co dzisiaj, po latach, sądzi pan o Armstrongu, kiedy znamy już całą jego historię?

Ja jestem człowiekiem, który nikomu się nie narzuca. On był wielkim kolarzem i obnosić się z tym, że byłem jego pierwszym trenerem, to nie w moim stylu. Zresztą gdy zachorował, napisałem do niego list. Chwilę wcześniej odbył się największy wyścig etapowy na Wschodzie, w Ameryce, i Lance’owi nie poszło. Siedział taki zgaszony, chciałem go pocieszyć. Niestety list nie dotarł, bo potem o niego pytałem i Lance twierdził, że nic nie dostał. A gdy spalił mi się dom, przysłał mi 20 tysięcy dolarów, choć nawet o to nie prosiłem. I jeszcze pytał, czy nie potrzebuję więcej!

O ten pożar chciałem zapytać. To niezwykłe, jaki był odzew w świecie sportu po tym nieszczęśliwym zdarzeniu.

To prawda. W ciągu trzech miesięcy dostałem 120 tysięcy dolarów i około 500 listów, a niektóre naprawdę chwytały za serce. Jeśli zawodnik, który został mistrzem świata, pisze, że byłem dla niego kimś więcej niż ojciec, to dla mnie takie listy znaczą więcej niż medale olimpijskie. W ciągu dwóch miesięcy miałem nowy dom.

A czy z LeMondem utrzymuje pan dziś kontakt? On bardzo dobrze o panu mówi. Powiedział swego czasu, że dzięki panu kolarze z Ameryki zaczęli w siebie wierzyć i mogą ścigać się z Europejczykami.

To prawda, dużo było w tym moich zasług. Byłem wymagający, pracowałem na tętnie całe życie. Zawodnik zaraz po obudzeniu musiał na drzwiach swojego pokoju napisać swoje tętno. Co ważne, nie chodziło o tętno spoczynkowe, tylko to poranne, mierzone w ciągu 15 sekund po przebudzeniu, bo to duża różnica. Bez pomiarów tętna nigdy nie pracowałem. Poza tym u mnie obowiązywała jeszcze jedna zasada: nie ma wyniku bez ciężkiej pracy i nie ma wyniku bez dobrego wypoczynku. Zawsze powtarzałem zawodnikom: praca i wypoczynek są tak samo ważne.

Edward Borysewicz (w środku) i dwukrotny mistrz świata Greg LeMond (z lewej)
Archiwum prywatne Edwarda Borysewicza

Ponadto ćwiczyliście w Europie?

Tak, kolarstwo królowało w Europie, więc gdzie miałem go ich uczyć? Jeździliśmy do Włoch, do Francji, LeMonda wysłałem do Łodzi. W rezultacie wszyscy w kadrze mówili po polsku.

Podobno najlepiej potrafili przeklinać.

A to już szkoła Jarka Beka. Sporo mi pomagał, również Szozda – pracował u mnie cztery lata – był bardzo pracowity, fantastyczny. Takim jest się szefem, jakich ma się asystentów. Ja na szczęście dobierałem jak najlepszych ludzi.

Czyli uważa pan, że trzeba wybierać takich, którzy pracują swoimi talentami na pozycję szefa?

Miałem szczęście, bo Amerykanie są bardzo oddani i pracowici. Moi asystenci byli niesamowici, ale też posłuszni, słuchali mnie. Amerykanie są jednak bardzo dociekliwi, nie można im ot tak rzucić: „Dzisiaj jedziemy 100 kilometrów”. Zaraz spytają: „A czemu 100?”. Trzeba wyjaśnić, dlaczego właśnie tyle, jak będzie wyglądał trening. Zresztą w Polsce pracowałem tak samo. Dla juniorów byłem nauczycielem, potem trenerem, ale potem już tylko doradcą, zawodnik sam podejmował decyzje.

Pańska błyskotliwa kariera w Stanach zakończyła się jednak publikacją „Rolling Stone” w 1985 roku. Dziennikarzom udało się zdobyć dowody potwierdzające, że amerykańska drużyna kolarska, która w Los Angeles świętowała najlepsze igrzyska olimpijskie od 1912 roku, stosowała transfuzję krwi. Czy ta sprawa to dla pana trudne wspomnienie?

W tej sprawie zaszło bardzo duże nieporozumienie. Nie władałem na tyle dobrze angielskim, by móc się wytłumaczyć i wybronić z zarzutów. Zresztą cała ta afera wybuchła za sprawą Sheili Young-Ochowicz, żony Jima Ochowicza. To dla mnie tragedia, że mój najzagorzalszy wróg prowadził największą polską drużynę. W każdym razie Sheila cały czas rzucała mi kłody pod nogi. Doszło do tego, że kazała mi zmienić asystentów. Na kogo? Na jej brata i jej przyjaciela. Powiedziałem, że tego nie zrobię, a ona na to: „Popamiętasz mnie do końca życia!”. Wkurzyłem się, bo nie miałem sobie nic do zarzucenia. I wtedy na zarządzie ona powiedziała, że moje wyniki zawdzięczam temu, że zawodnicy mieli przetaczaną krew. To zresztą długa historia. Zajmował się tym fizjolog, który był u nas na etacie, choć ja nie chciałem go zatrudniać. Ten fizjolog był u mnie w biurze, ale nie był opłacany z mojego budżetu. Czytał dużo literatury fachowej, po igrzyskach przyszedł do mnie i wspomniał o tym przetaczaniu krwi.

Zresztą robił to też między innymi Jean Stabliński, którego znałem. To bardzo sympatyczny człowiek, zatrzymywaliśmy się u niego na kolacji, gdy ścigaliśmy się na południu Francji. Był mistrzem świata, jechał też w Wyścigu Pokoju, był fenomenem w kolarstwie. Pytałem go, jak to możliwe, że ma taką kondycję. Wtedy mi powiedział, że jego lekarz daje mu krew dwa razy do roku, na początku sezonu i przed Tour de France.

Ostatnio spędza pan czas w Polsce. Skąd pomysł, by po tylu latach na obczyźnie wrócić do kraju?

Już 20 lat wcześniej kupiłem tu ziemię, chciałem mieć działkę na Mazurach. Ale nic z nią nie robiłem i w końcu przyjechałem, żeby ją sprzedać. W międzyczasie okazało się, że mam raka skóry. Lekarz mówi mi tak: „Jeśli nie zmienisz klimatu, zostało ci pięć lat życia”. Bo ja mieszkałem w San Diego, tuż przy Meksyku. Mówi się, że to raj na ziemi, wiecznie palące słońce. Zresztą całe życie jako zawodnik byłem na powietrzu, jako trener – tak samo. „Polecam Oregon albo Waszyngton na północy” – mówi lekarz. „Tam zawsze pada i nigdy nie ma słońca. A jeśli się przeprowadzisz, to co najmniej 10 lat masz przed sobą”.

Przyjechałem więc z żoną, żeby sprzedać działkę, bo żona też nie chciała przenosić się do Polski. Ale pojeździliśmy po kraju, byliśmy nawet w Licheniu, potem przywiozłem ją tutaj – do Dobiegniewa w województwie lubuskim, w okolicy Puszczy Drawskiej. Wtedy nad jeziorem, nad którym mieszkamy, były same zarośla, nic nie dało się zobaczyć. Ale dalej stoi przystań, tam było wszystko wyczyszczone. Była mgiełka, trochę padało. Żona spojrzała, bardzo jej się to spodobało i mówi: „W Licheniu mnie natchnęło, że skoro zamiast 5 lat możemy mieć jeszcze 10, to może to jest dobre miejsce dla nas”. A ponieważ nie mogliśmy znaleźć kupca, postanowiliśmy wybudować dom.

Dużą część roku spędza pan na Ziemi Lubuskiej?

Staram się być od kwietnia do listopada. Czy w tym roku odlecę do Ameryki jesienią? Nie wiem. Mam gdzie mieszkać, mam ładny ogród, przystań i piękne grzyby. Nigdy w życiu nie widziałem tylu borowików, co w zeszłym roku. Sto kilo prawdziwków, wyobraża pan sobie? Chętnie podaruję panu słoik. Marynowane, a mamy jeszcze co najmniej ze 30 słoików.


Edward Borysewicz

ur. 18 marca 1939 r. w Kisielewszczyźnie, kolarz i trener kolarstwa. Zawodnik Społem Łódź, dwukrotny mistrz Polski w wyścigu drużynowym na 100 km (1962 i 1964). Od 1968 r. pracował jako trener m.in. Społem Łódź i Włókniarza Łódź. Od 1977 r. trener olimpijskiej kadry kolarskiej Stanów Zjednoczonych (jego zawodnikiem był m.in. Greg LeMond – dwukrotny mistrz świata i trzykrotny zwycięzca Tour de France). W latach 2005–2007 był trenerem polskiej kadry kolarzy torowych seniorów.