Nie czuję się starszą panią

Rozmowa z Grażyną Seweryn

Jak na koszykarkę była pani dość niskiego wzrostu. Czy to nie stanowiło problemu w trakcie gry?

Nie, nigdy. Mam 171 centymetrów. Były zawodniczki dużo niższe ode mnie. Grałam na pozycji rozgrywającej, a w tym wypadku wzrost nie ma takiego znaczenia. Między mną a innymi koszykarkami nie było więc dużych różnic wzrostu. Tylko świętej pamięci Gosia Dydek miała ponad 2 metry.

Jak to się stało, że zainteresowała się pani koszykówką?

Zaczynałam od lekkoatletyki, jeszcze w podstawówce. Trener Ryszard Kabza prowadził tam zajęcia z koszykówki. Tak mi się spodobały, że zaczęłam grać. Co prawda nie wyglądałam obiecująco, bo byłam okrutnie chuda i niska, ale dość szybko robiłam postępy i trafiłam do kadry kadetek.

Przeprowadziła się pani do Krakowa jako dość młoda dziewczyna?

Tak, wyjechałam na studia. Zainteresowała się mną Wisła Kraków. Propozycje z innych klubów też miałam, ale Kraków najbardziej mi się podobał.

I już przez całe życie grała pani w Wiśle?

Tak, miałam tylko 2-letnią przerwę. W ’88 r. przeniosłam się do Francji, gdzie grałam dwa sezony w Dijon.

Co pani studiowała w Krakowie?

Dostałam się na AWF na rehabilitację, ale nie pracowałam w zawodzie. Po tym, jak skończyłam karierę zawodową, Ryszard Niemiec zaprosił mnie do dziennika sportowego „Tempo”. Powiedział: „Siadaj, będziesz pisać”. Stworzono dział takich rozmówek „Jeden na jeden z Grażyną Seweryn”. Ukazało się parę odcinków, ale to absolutnie nie było dla mnie. Zaczęłam się uczyć obsługi programu Quark i zajęłam się grafiką komputerową. Robię to do dzisiaj.


Z boiska za biurko

– Wczoraj: medalistka, mistrzyni Polski, dziś: operator monitora ekranowego – donosiła „Gazeta Krakowska” w grudniu 1992 r. w tekście o Grażynie Seweryn. Koszykarka w wywiadzie opowiadała, że po zakończeniu kariery sportowej stanęła na rozdrożu. – Zawsze wiedziałam, że trenerem nie będę. Nie widzę się w tej roli – mówiła. Na pożegnanie z zawodowym sportem udzieliła wywiadu red. Jerzemu Langierowi dla „Echa Krakowa”. Tak się złożyło, że wywiad przeczytał ówczesny naczelny „Tempa” Ryszard Niemiec i zaprosił ją do współpracy. Początkowo miała być dziennikarką, zaczęła nawet przeprowadzać wywiady. Jak mówiła, było jej łatwiej, bo rozmówczyniami bywały często koleżanki z boiska. Szybko jednak okazało się, że tzw. łamanie gazety jest jej zdecydowanie bliższe. Przez wiele lat pracowała jako grafik w „Tempie”, później przeniosła się do „Gazety Krakowskiej”, w której pracuje do dzisiaj.


Nie miała pani trudności z przestawieniem się z aktywnego trybu życia na pracę za biurkiem?

Ciężko nie było, bo nadal trochę grywałam w koszykówkę, choć już tylko rekreacyjnie. Poza tym stale byłam aktywna, aż do pięćdziesiątki razem z koleżanką biegałam po osiedlu. Z czasem kolano zaczęło mnie boleć i zaniechałam biegów. Zastąpiłam je rowerem, spacerami. Ale nie wyrobiłam sobie żadnej konkretnej rutyny, jeśli chodzi o aktywność.

Pamiętam, że kiedy „Tempo” się rozpadło, przez 7 miesięcy byłam bez pracy. Później dostałam się do „Gazety Krakowskiej”. Przez ten okres bez pracy jeździłam na siłownię, bo dostałam karnet, szkoda było nie wykorzystać. Nie mogę powiedzieć, że dziś jestem nieaktywna. Sportem nadal się interesuję, zwłaszcza że w koszykówkę gra mój syn.

Kibicuje mu pani?

Oczywiście!

Był trochę skazany na koszykówkę, skoro obydwoje rodzice w nią grali?

Czy ja wiem… Niekoniecznie. Syn zaczynał od tenisa ziemnego. Robił szybkie postępy, ale później trzeba było poświęcić więcej czasu, włożyć trochę pieniążków, zaangażować się, rodzice muszą wozić dzieci na turnieje… Syn zaczął treningi w Koronie – i został przy koszykówce. Dziś mieszka w Słupsku. Będzie jeszcze grał sezon w STK Czarni Słupsk. Drużyna wycofała się z rozgrywek ekstraklasy, ale m.in. właśnie z inicjatywy syna i Litwina Mantasa Česnauskisa udało im się zdobyć pozwolenie na grę w pierwszej lidze. Miasto też im bardzo pomogło, mają wielu młodych zawodników i będą znowu grać.

Chodzi pani na mecze syna?

Gdy grał w Dąbrowie Górniczej, z mężem jeździliśmy na mecze, a kiedy bywaliśmy w Słupsku i był mecz, to oczywiście oglądaliśmy. Miał też fajny okres w swojej karierze, gdy był w Asseco i grał w Eurolidze. Ale nie osiągnął takich sukcesów jak mamusia…

Z całej waszej trójki koszykarzy pani może wyliczyć najwięcej sukcesów.

Tak. Rozegrałam 250 spotkań, jestem w tej chwili drugą w historii koszykarką pod względem liczby rozegranych spotkań. Danusia Fromm jest na pierwszym, ma chyba jeden mecz więcej ode mnie. A za mną jest bodajże Halina Iwaniec, która z kolei ma jeden mecz mniej. Jeśli chodzi o inne sukcesy, to zdobyłam dwukrotnie wicemistrzostwo Europy, rok po roku – w ’80 i ’81 r. Do czasu zwycięstwa w mistrzostwach Europy w ’99 r. był to największy sukces polskiej koszykówki. Sześciokrotnie też zdobywałam mistrzostwo Polski w Wiśle Kraków.

Jest się czym chwalić!

Pewno, że jest. I mam rękę odciśniętą w Polanicy-Zdroju – jest tam taka aleja gwiazd koszykówki.

A który sukces jest najbliższy pani sercu? Wicemistrzostwo Europy czy raczej te krajowe sukcesy?

Bardziej krajowe, dlatego że w reprezentacji nie byłam wówczas jeszcze podstawową zawodniczką. Gdy zdobywałyśmy te dwa wicemistrzostwa Europy, wchodziłam tylko na zmiany. A w trakcie mistrzostw kraju musiałam mieć nerwy ze stali. Pamiętam mecz we Wrocławiu o mistrzostwo Polski. Moje ostatnie rzuty wolne decydowały o wyniku. Nie mogłam spudłować! Gdybym trafiła jeden z dwóch rzutów, byłby remis i grałybyśmy dogrywkę. Dwa trafione rzuty dawały nam zwycięstwo. Trafiłam obydwa i zdobyłyśmy mistrzostwo! Pamiętam, że kiedy skończył się sezon i był turniej we Wrocławiu już z kadrą, to gdy wyszłam na boisko, kibice mnie wygwizdali. Zabrałam im, wrocławianom, mistrzostwo! Ale potem przeprosili mnie i wręczyli mi kwiaty.


Sportowa rodzina

Grażyna i Janusz Sewerynowie poznali się podczas igrzysk młodzieży w Białymstoku. Później widywali się jeszcze kilkukrotnie na różnego rodzaju zawodach. Grażyna była wtedy zawodniczką Wisły Kraków, Janusz – koszykarzem krakowskiego klubu. Ślub wzięli w lipcu 1982 r. Niebawem na świecie pojawił się Łukasz. Grażyna była już wówczas jedną z najlepszych koszykarek krakowskiej Wisły i miała na koncie pierwsze trzy mistrzostwa kraju: 1979, 1980 i 1981. Łukasz poszedł w ślady rodziców i również gra w koszykówkę. W jednym z wywiadów syn opowiadał o karierze rodziców: Podczas jednego z turniejów międzynarodowych [mistrzostwa świata 1983 w Brazylii – red.], gdy toczyła się dyskusja o tym, czy linia rzutów za trzy dla kobiet powinna znajdować się bliżej kosza niż u mężczyzn, trafiła siedmiokrotnie z tej dalszej odległości i natychmiast ucięła wszelkie dywagacje. Mówiono później (bodajże powiedział to Borislav Stanković), że skoro taka filigranowa rozgrywająca może w jednym meczu trafić tyle razy, to nie ma sensu kombinować z liniami.

Tata również był specjalistą od rzutów z dystansu?

Tak, o czym świadczy to, że był nawet taki sezon w którym oboje wywalczyli koronę królów strzelców za trzy. Mama była najlepsza pod tym względem w lidze kobiet, a tata mężczyzn. Byli już wtedy parą. Później, w Krakowie, tata był trenerem mamy i udało się im wywalczyć wicemistrzostwo Polski.

„Dziennik Polski” nr 58, 2 stycznia 2003 r., „Dziennik Polski” nr 186, za: Wikipedia

A gdzie pani poznała męża?

W Wiśle. Łypałam na niego, chyba bardziej niż on na mnie, i tak to się zaczęło. Lubiłam różnych kolegów, ale mężem interesowałam się najwięcej.

Zawsze mnie intrygowało, czy takie małżeństwa sportowe wspierają się, czy może między żoną a mężem panuje rywalizacja lub zazdrość o sukcesy drugiego. Jak to jest?

My się ogromne wspieraliśmy. Ogromnie. Jesteśmy już 37 lat po ślubie i zawsze się wspieraliśmy. To nawet nie podlega dyskusji. Mąż był też moim trenerem przez rok. Zdobyliśmy wspólnie wicemistrzostwo Polski w Wiśle.

Byliście wtedy małżeństwem?

Tak. Wróciłam z Francji, bo grałam tam dwa sezony. W sezonie 1991/1992 mąż był trenerem Wisły i zdobyłyśmy wicemistrzostwo, choć powinno być mistrzostwo – bo u siebie przegrałyśmy decydujący mecz z Pabianicami. Po tym sezonie zakończyłam karierę, mąż był jeszcze trenerem w następnym sezonie.

Czy to trudne być podopieczną męża?

Nie. Ja jestem bezkonfliktowa, żadnych fochów itd. Życie rodzinne to jedno, a kariera – drugie. Spędzaliśmy oboje dużo czasu w Wiśle. Jeździliśmy razem na treningi, młody też był z nami. Gdy Łukasz skończył 5 lat, był to ’88 r., wyjechaliśmy we trójkę do Francji.

Dobrze pani wspomina ten wyjazd?

Bardzo miło. Dijon szło do pierwszej ligi i trenerką była tam Polka. Ona od lat mieszkała we Francji. Ile jednak było zachodu z tym, żebym dostała zgodę na wyjazd! To były jeszcze czasy PRL-u. Pojechaliśmy do Warszawy, wtedy szefem Polskiego Komitetu Olimpijskiego był Aleksander Kwaśniewski, przyszły prezydent. Po różnych perturbacjach dostałam wreszcie zgodę na wyjazd, choć potem z Wisły nie chcieli mnie puścić. Byłam drugą koszykarką, która wyjechała na oficjalny kontrakt zagraniczny. Wcześniej zdecydowała się na to Bożena Sędzicka z ŁKS Łódź.

Czy utrzymuje pani znajomości z tamtych lat?

Tak, nadal czasem spotykamy się z dziewczynami. Z wiślaczkami rokrocznie dzielimy się opłatkiem, tuż przed świętami. Chyba świętej pamięci Alina Szostak zaczęła organizować te spotkania, a my pielęgnujemy tę tradycję. Kto może, ten przychodzi. Miło jest się spotkać, bo przez cały rok czas szybko leci, każdy jest zajęty swoimi sprawami. To świetna inicjatywa, przychodzą różne dziewczyny – i te, które nadal grają, i te, które zakończyły karierę. Spotykają się całe pokolenia koszykarek.

Czuje się pani spełniona jako sportowiec?

Bardzo! Jedyne, czego mi zabrakło, to startu na igrzyskach olimpijskich. Okropnie ciężko się na nie dostać. Na początku z Europy grało sześć drużyn. Grałyśmy w Malezji turniej przedolimpijski, ale ostatecznie tylko raz polskie koszykarki startowały na igrzyskach – dziewczyny grały w Sydney w 2000 r.

À propos Malezji – przy okazji kariery pojeździła pani po świecie?

Tak. Normalnie dość ciężko było wybrać się na taką wycieczkę, inaczej niż teraz, gdy człowiek wsiada sobie w samochód czy samolot i zwiedza świat.

Najbardziej do gustu przypadły mi chyba Chiny. To był bodajże ’83 r. Dużo nam wtedy pokazywano. Zwykle jest tak, że zbyt wiele się nie zwiedzi – trwa turniej, są treningi. A w Chinach zabierano nas w różne szczególne miejsca. Malezja też była fajna, podobnie Brazylia, Stany. Bo Europa to Europa, choć wtedy jeszcze Zachód był innym światem.

To były niesamowite czasy! Otóż dostawałyśmy kieszonkowe, bo nie było gdzie dostać waluty. Ale gdyby teraz tyle dać młodemu, uznałby to za żart. Śmiejemy się z dziewczynami, żeśmy za wcześnie się urodziły. W dzisiejszych czasach mieć taką karierę jak my wtedy, to daj Boże! Ale i tak jestem bardzo zadowolona. Dzięki temu, że uprawiałam sport, dziś mam się świetnie. Nie czuję się starą babą.

Wygląda pani doskonale!

A za rok idę na emeryturę.

Czeka pani na tę chwilę?

Tak. Łukasz mieszka w Słupsku, rzadko się widujemy, a ma fajny ośrodek nad morzem. Marzy mi się, żeby wyjechać sobie tam w maju i pół roku posiedzieć. Mam też dwie wnuczki, Wiktorię i Laurę. Śliczne dziewczynki. Jedna ma 6 lat, druga – dopiero 3 miesiące. Właśnie wróciliśmy z wakacji, byłam miesiąc na urlopie, a czas minął tak szybko, jakbym była może z 5 dni. Tak to szybko zleciało. Dlatego czekam z utęsknieniem na emeryturę.


Grażyna Seweryn – urodzona w 1959 r. koszykarka, wychowanka Sprotavii. Jako zawodniczka Wisły Kraków sześciokrotnie zdobywała mistrzostwo Polski i dwukrotnie wicemistrzostwo. Dwieście pięćdziesiąt razy wystąpiła w reprezentacji Polski, w której spędziła w sumie 15 lat. Brała udział w ośmiu mistrzostwach Europy (srebro w 1980 i 1981 r.) oraz mistrzostwach świata w 1983 r. Po zakończeniu kariery sportowej została grafikiem komputerowym.